120611.fb2
— Ale mimo to chcielibyśmy coś robić. Dlatego od czasu do czasu, zwłaszcza teraz, przy tak korzystnej koniunkturze, przeznaczamy niewielką premię do rozdzielenia pomiędzy przypadkowo wybranych potencjalnych klientów.
— Ja? Wasz klient?
— Nikt przecież nie robi z pana grzesznika — podkreślił Sitwell. — Powiedziałem: potencjalnych, a to może oznaczać dosłownie każdego.
— Och… a na czym polega to premia?
— Trzy życzenia — odparł z ożywieniem Sitwell. — Stara tradycyjna forma.
— Zaraz, sprawdźmy, czy dobrze zrozumiałem — rzekł Edelstein. — Mam wymienić trzy dowolne życzenia? I żadnej kary, żadnych ukrytych „ale” czy „jeśli”?
— Owszem, jest jedno „ale” — odparł Sitwell.
— Wiedziałem — westchnął Edelstein.
— Sprawa jest bardzo prosta. O cokolwiek pan poprosi, pański najgorszy wróg dostanie tego dwa razy tyle.
Edelstein zastanowił się.
— To znaczy, że gdybym poprosił o milion dolarów…
— To pański wróg dostanie dwa miliony.
— A gdybym tak poprosił o zapalenie płuc?
— To pański najgorszy wróg dostanie obustronnego zapalenia płuc. Edelstein ściągnął usta i potrząsnął głową.
— Nie chciałbym was uczyć waszego fachu, ale chyba zdajecie sobie sprawę, że stosując taka klauzulę wystawiacie na próbę dobre serce klienta.
— Owszem, jest w tym pewne ryzyko, ale niezbędne z kilku powodów — rzekł Sitwell. — Otóż, widzi pan, ta klauzula pełni funkcję czegoś w rodzaju psychicznego sprzężenia zwrotnego, które pomaga utrzymać homeostaz.
— Przykro mi, ale nie bardzo pana rozumiem — odparł Edelstein.
— Spróbuję to wyrazić w ten sposób. Ta klauzula w pewnym sensie ogranicza te trzy życzenia, utrzymując je w granicach zdrowego rozsądku. Pragnienie to potężna siła.
— Mogę sobie wyobrazić. Czy jest jeszcze jakiś inny powód?
— Powinien już się pan był sam go domyślić — rzekł Sitwell obnażając wyjątkowo białe zęby w czymś, co miało przypominać uśmiech. — Tego rodzaju klauzula to nasz znak fabryczny. Można po nim poznać przedziwnie piekielny towar.
— Rozumiem, rozumiem — powiedział Edelstein. — Potrzebuję jednak trochę czasu do zastanowienia.
— Ważność mojej oferty wynosi trzydzieści dni. — Sitwell wstał. — Jeśli zdecyduje się pan na wyrażenie życzeń, wystarczy, że je pan sformułuje — głośno i dobitnie. Reszta należy do mnie.
Sitwell ruszył do drzwi.
— Jest jeden problem — powiedział Edelstein — o którym powinienem chyba wspomnieć.
— Mianowicie?
— Tak się akurat składa, że nie mam najgorszego wroga. Szczerze mówiąc, w ogóle nie mam wroga na całym świecie.
Sitwell zaśmiał się rubasznie, a następnie otarł oczy fiołkową chustką.
— Edelstein! Czy pan przypadkiem nie przesadza? Nie ma pan wroga na całym świecie? A pański kuzyn Seymour, któremu nie chciał pan pożyczyć pięciuset dolarów na otwarcie pralni? Czy on się nagle stał pańskim przyjacielem?
— Nie pomyślałem o Seymourze — przyznał Edelstein.
— A co pan powie o pani Abramowitz, która spluwa na sam dźwięk pańskiego imienia, ponieważ nie chciał się pan ożenić z jej Marjorie? A Tom Cassidy spod numeru 1C, który ma pełny zbiór mów Goebbelsa i co noc mu się śni, że wyrzyna w pień wszystkich żydów na całym świecie, poczynając od pana? Panie… czy pan ma dobrze w głowie?
Siedzący na kanapie Edelstein zrobił się biały jak ściana i znów zacisnął mocno ręce.
— Nie zdawałem sobie z tego sprawy.
— Nikt sobie nie zdaje sprawy — rzekł Sitwell. — Ale co się pan przejmuje, sześciu czy nawet siedmiu wrogów to drobiazg; zapewniam pana, że jest pan dużo poniżej średniej, jeśli chodzi o współczynnik nienawiści.
— Kto jeszcze — zapytał Edelstein ciężko dysząc.
— Nie powiem panu — odrzekł Sitwell. — Byłoby to dodatkowe zbędne obciążenie.
— Ale przecież ja muszę wiedzieć, kto jest moim największym wrogiem! Cassidy? Uważa pan, że powinienem kupić pistolet?
Sitwell potrząsnął głowa.
— Cassidy jest niegroźnym półgłówkiem. Nie podniesie na pana nawet palca, może mi pan wierzyć. Pańskim największym wrogiem jest Edward Samuel Manowitz.
— Jest pan pewien? — zapytał Edelstein z niedowierzaniem.
— Całkowicie pewien.
— Ale przecież Manowitz to mój najlepszy przyjaciel.
— A zarazem i pański najgorszy wróg. Tak to czasami bywa. Do widzenia, panie Edelstein, i wszystkiego najlepszego w sprawie pańskich trzech życzeń.
— Chwileczkę! — wykrzyknął Edelstein. Cisnęło mu się na usta milion pytań, ale był skrępowany, więc zapytał tylko:
— Jak to jest możliwe, żeby piekło było takie przeładowane?
— Bo tylko niebo nie ma granic — odparł Sitwell.
— A co do nieba, też pan jest zorientowany?
— Oczywiście. To organ założycielski. No, ale ja już naprawdę muszę iść. Jestem umówiony w Poughkeepsie. Wszystkie dobrego, panie Edelstein.
Sitwell pomachał mu ręką, odwrócił się i przeszedł przez zamknięte drzwi.
Edelstein siedział bez ruchu przez pięć minut. Myślał o Eddim Manowitzu. Najgorszy wróg! To śmieszne; jeśli chodzi o tę informację, to już się z pewnością musiały piekłu druty poplątać. Zna Manowitza od dwudziestu lat, widują się niemal codziennie, grają w szachy i w remika. Chodzą na spacery i do kina i przynajmniej raz na tydzień jedzą razem kolację.