120694.fb2
— Przystępne, zapewniam pana. Zwłaszcza dla człowieka na pańskim stanowisku.
— I mógłbym twierdzić, że nigdy pana nie znałem, nigdy z panem nie rozmawiałem i tak dalej?
— Naturalnie.
— I zastanę pana pod tym numerem?
— Do piątej. Do widzenia, panie Ferguson.
Ferguson zauważył, że drżą mu ręce. Rozmowa z Esmondem była męcząca. Musiał natychmiast zebrać myśli.
Ale to nie było łatwe. Nachylał się nad papierami, zmuszał się do pisania, lecz słowo po słowie przypominał sobie to, o czym mówił Esmond.
Agencja Uwalniania od Kłopotów musiała słyszeć o drobnych wadach jego żony. Esmond mówił przecież, że była agresywna, kłótliwa, uparta. Ferguson mógł tylko uznać dokładność tych twierdzeń, jakkolwiek byłyby niemiłe. Nawet bezstronny obserwator by to zauważył.
Powrócił do pracy. Ale zaraz weszła miss Dale z pocztą do podpisu i Ferguson raz jeszcze zauważył, że była naprawdę czarująca.
— To wszystko, panie Ferguson?
— Uhm! Tak, tak, na razie nie jest mi pani już potrzebna. Jeszcze długo po jej wyjściu wpatrywał się w drzwi.
Nie mógł dłużej pracować w tych warunkach. Postanowił natychmiast wrócić do domu.
— Miss Dale — powiedział, wkładając płaszcz. — Muszę teraz wyjść. Ale jest dużo zaległej pracy. Czy mogłaby pani w tym tygodniu zostać tutaj ze mną przez jeden lub dwa wieczory?
— Naturalnie, panie Ferguson.
— Mam nadzieję, że nie zakłóci to pani prywatnego życia.
— Ależ bynajmniej, proszę pana.
— Spróbujemy… Spróbujemy jakoś to pani wynagrodzić… Do jutra!
Wybiegł z biura z wypiekami na twarzy. Gdy wrócił do domu, żona nakrywała do stołu. Pani Ferguson była małą, niepozorną kobietką o oczach otoczonych tysiącem zmarszczek. Zdziwiła się na jego widok.
— Już wróciłeś! — powiedziała.
— Czy to ci nie odpowiada? — spytał opryskliwie, co dla niego samego było zdumiewające.
— Skądże…
— Wolałabyś może, żebym umarł przy pracy…?
— Ależ ja przecież nic nie powiedziałam…
— Zrób mi tę przyjemność i nie kłóć się ze mną. Choć ten jeden raz nie bądź uparta.
— Nie jestem uparta! — krzyknęła.
— Pójdę się trochę położyć. Wszedł do swego pokoju i znalazł się twarzą w twarz z telefonem. Nie było wątpliwości. Wszystko, o czym mówił Esmond, to prawda.
Spojrzał na zegarek i zdziwił się: już za kwadrans piąta. Zaczął spacerować wokół telefonu. Oglądał wizytówkę Esmonda i nie opuszczała go wizja ślicznej i uroczej miss Dale.
Ujął słuchawkę.
— Agencja Uwalniania od Kłopotów. Esmond przy aparacie.
— Tu mówi Ferguson.
— Tak, proszę pana, co pan postanowił?
— Ja właśnie…
Ferguson kurczowo ściskał słuchawkę. Z pewnością miał prawo tak postąpić. Ale przecież już od siedemnastu lat byli małżeństwem. Siedemnaście lat! Spędzili przecież razem także wiele pięknych chwil. Czy mógł?
— Cóż pan postanowił, panie Ferguson? — powtórzył Esmond.
— Ja… ja… nie! Nie potrzebuję waszych usług! krzyknął Ferguson.
— Czy jest pan tego pewien?
— Kategorycznie! Takich jak wy powinno się wtrącać do więzienia. Żegnam! — Powiesił słuchawkę i natychmiast poczuł się wolny od wielkiego ciężaru. Zszedł na dół.
Żona stawiała na stół baranie kotlety, potrawę, której nie znosił. Ale cóż to miało za znaczenie. Łatwo było mu nie zwracać uwagi na te drobne przykrości.
Zadzwonił dzwonek.
— To pewnie ktoś z pralni — powiedziała pani Ferguson, równocześnie przyprawiając sałatę. — Może otworzysz?
— Oczywiście, natychmiast.
Ferguson promieniejąc odzyskaną szlachetnością, pobiegł do drzwi.
Stało tam dwóch ludzi w mundurach, dźwigających wielki płócienny worek.
— Z pralni? — spytał Ferguson.
— Agencja Uwalniania od Kłopotów, proszę pana — odparł jeden z nich.
— Ależ ja właśnie powiedziałem, że…
Dwaj mężczyźni rzucili się na niego i ze zręcznością, na jaką pozwala długi trening, wcisnęli go do worka.
— Nie macie prawa!!! Wy… — wrzeszczał Ferguson. Uczuł, że worek zawiązano i wyniesiono go na ulicę. Drzwi samochodu były otwarte. Położono go na tylnym siedzeniu.
Rozpoznał głos swojej żony: