120872.fb2 ?apy z daleka! - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 4

?apy z daleka! - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 4

Świtało. Jednak nawet w zamglonym świetle brzasku Kalen zdołał dojrzeć, że statek jest stary. Ściany, zbyt cienkie, najwyraźniej wielokrotnie łatano. Wszystko wokół świadczyło o długotrwałej, nadmiernej eksploatacji.

Teraz był w stanie zrozumieć, dlaczego chcieli przejąć jego pojazd.

Ogarnęła go kolejna fala mdłości. To jego ciało domagało się natychmiastowej opieki.

Pierwszym problemem wydawało się pożywienie. Wysunął orzech sednowy z kieszeni swego ciała. Był okrągły, miał średnicę prawie dziesięciu centymetrów, a jego twarda skorupa miała grubość niemal dwucentymetrową. Orzechy tego gatunku stanowiły główny składnik diety mabogjjskich astronautów. Zawierały mnóstwo wartości odżywczych i z powodu swej szczelności mogły być przechowywane przez nieskończenie długi czas.

Oparł orzech o ścianę, znalazł stalowy pręt i trzasnął nim w skorupę. Pręt wydał głuchy dźwięk, przypominający uderzenie w bęben. Orzech pozostał nienaruszony.

Kalen zastanawiał się, czy obcy mogą usłyszeć ten odgłos.

Wiedział jednak, że będzie musiał zaryzykować. Usadowiwszy się na podłodze, zaczął walić prętem jak cepem. Po piętnastu minutach był kompletnie wyczerpany, a pręt zgiął się niemal o dziewięćdziesiąt stopni.

Orzech był nie uszkodzony.

Okazało się, że Kalen nie może otworzyć orzecha bez rozłupywacza, który należał do standardowego wyposażenia każdego mabogijskiego statku. Nikt nigdy nie pomyślał nawet, że orzechy można otwierać w jakiś inny sposób.

Był to przerażający dowód jego bezradności.

Chciał unieść pręt, by uderzyć nim jeszcze raz, jednak stwierdził, że sztywnieją mu kończyny. Odrzucił więc narzędzie i zbadał stan swego ciała.

Sztywniejąca zewnętrzna skóra krępowała ruchy. Twardniała stopniowo, przemieniając się powoli w nieprzenikliwą, zrogowaciałą warstwę. Kalen wiedział, że gdy proces twardnienia się skończy, zostanie całkowicie unieruchomiony. Zamrożony w pozycji siedzącej lub stojącej pozostanie tak, aż do chwili śmierci przez uduszenie.

Zwalczył ogarniające go przerażenie i spróbował myśleć.

Niezwłocznie musiał poddać swoją skórę niezbędnym zabiegom. Było to znacznie ważniejsze niż pożywienie. Na pokładzie swego statku mógłby wykąpać się, zmiękczyć skórę i w razie potrzeby poddać ją leczeniu. Miał jednak wątpliwości, czy obcy mieli w swoim kosmolocie niezbędne do tego oczyszczacze.

W tej sytuacji jedynym rozwiązaniem pozostawało oderwanie tej zewnętrznej skorupy. Następna warstwa skóry pozostałaby przez kilka dni niezmiernie krucha i wrażliwa, ale w końcu Kalen mógłby poruszać się bez przeszkód.

Sztywniejącymi kończynami podjął poszukiwanie zmieniacza. Okazało się jednak, że obcy nie posiadali na swoim statku nawet tego podstawowego urządzenia. Kalen mógł wciąż liczyć tylko na samego siebie.

Podniósł stalowy pręt, wygiął go, robiąc z niego hak i podłożył jego ostrze pod fałdę swej zewnętrznej powłoki.

Używając całej siły, szarpnął pręt do góry.

Skóra nie poddała się jednak.

Kałen, nie rezygnując, zaklinował się pomiędzy generatorem a ścianą i podłożył drążek w inny sposób. Jednak jego ramiona okazały się zbyt krótkie, by mógł osiągnąć efekt dźwigni, zaś twarda skóra uparcie nie dawała się poruszyć.

Bez żadnego skutku wypróbował chyba z tuzin innych pozycji. Musiał przyznać, że bez pomocy odpowiedniego mechanizmu nie będzie w stanie zaprzeć się wystarczająco mocno.

Wyczerpany, odrzucił metalowy pręt. Nie mógł zrobić nic, kompletnie nic. Potem przypomniał sobie o bombie tetnitowej w kieszeni swego ciała.

Prymitywna część jego umysłu, z której istnienia dotychczas nie zdawał sobie sprawy, podpowiedziała mu, że jest proste wyjście z tej matni. Korzystając z nieuwagi obcych mógłby podłożyć bombę pod kadłub swego statku. Słaby ładunek wyrzuciłby statek w powietrze na wysokość zaledwie pięciu — dziesięciu metrów, nie niszcząc kosmolotu.

Niewątpliwie jednak wszyscy obcy zostaliby wówczas zabici.

Kalen był przerażony. Jak w ogóle mógł pomyśleć o czymś takim?! Mabogijska etyka, zakorzeniona w każdym, najmniejszym nawet włóknie jego ciała, stanowczo zakazywała odbierania życia jakiejkolwiek istocie inteligentnej, bez względu na motywację tego czynu. Dosłownie nic nie mogło tego usprawiedliwić.

— Jednak czy nie byłoby to w jakiś sposób uzasadnione? — szeptał ten prostak w jego wnętrzu. — Ci obcy są chorzy, zarażeni bakcylem mordu. Pozbycie się ich byłoby przysługą dla Wszechświata, zaś jemu, Kalenowi, pomogłoby jedynie przy okazji. Nie należy myśleć o tym jako o morderstwie.

Należałoby to nazwać raczej uzasadnioną eksterminacją.

Wyjął bombę tetnitową z kieszeni swego ciała, a potem gwałtownym ruchem schował ją. — Nie! — powiedział sam do siebie, jednak z mniejszym już przekonaniem.

Powoli tracił zdolność logicznego myślenia. Na chwiejących się, bezwładnych niemal kończynach zaczął przeszukiwać statek obcych w poszukiwaniu czegoś, co mogłoby uratować mu życie.

Agee siedział skulony w kabinie pilota, ze zmęczeniem oznaczając poszczególne przełączniki na tablicy kontrolnej przy pomocy niezmywalnego ołówka. Płuca wciąż go bolały; pracował przez całą noc. Na zewnątrz był teraz ponury, szary świt, a wokół kadłuba „Siłacza II” szalał świszcząc chłodny wiatr. Statek kosmiczny był oświetlony, ale nie ogrzewany, ponieważ Agee bał się dotykać przełączników zmiany temperatury.

Do pomieszczenia załogi wkroczył Victor, uginając się pod ciężarem pojemnika do przenoszenia ładunków.

— Barnett? — zawołał Agee.

— Już idzie — odpowiedział Victor.

Kapitan życzył sobie, żeby cały ekwipunek znajdował się w pobliżu nich, na wypadek gdyby musieli szybko coś z niego wydostać. Pomieszczenie dla załogi okazało się jednak zbyt małe i wykorzystali już prawie całą jego przestrzeń.

Rozglądając się wokół w poszukiwaniu choćby skrawka miejsca, by położyć pojemnik, Victor dostrzegł drzwiczki w jednej ze ścian. Nacisnął znajdujący się przy nich guzik i drzwiczki wsunęły się gładko w sufit, odsłaniając wnękę wielkości mniej więcej szafy na ubrania. Victor zdecydował, że będzie to idealne miejsce na przechowanie bagażu.

Ignorując pokruszone czerwone łupiny na podłodze, włożył pojemnik do środka.

Sufit malutkiego pokoiku zaczął się natychmiast opuszczać.

Victor wydał z siebie wrzask słyszalny na całym statku.

Podskoczył w górę… i rąbnął głową w strop pomieszczenia.

Ogłuszony, upadł twarzą na podłogę „szafy”.

Agee wybiegł z kabiny pilota; w tym samym momencie do kajuty dla załogi wpadł sprintem Barnettt. Schwycił Victora za nogi i spróbował wyciągnąć go z wnęki, ale jego podwładny okazał się zbyt ciężki, kapitan zaś nie mógł zaprzeć się odpowiednio na gładkiej metalowej podłodze.

Przejawiając rzadką przytomność umysłu, Agee błyskawicznie postawił na sztorc pojemnik we wnętrzu pokoiku. Sufit zatrzymał się na chwilę.

Barnett i Agee zaczęli wspólnie ciągnąć Victora; zdołali go wydostać w ostatnim momencie. Ciężki pojemnik pękł i dosłownie w tej samej chwili został zmiażdżony niczym kawałek drzewa balsa.

Sufit niewielkiego pomieszczenia, opuszczając się po dobrze naoliwionej prowadnicy, zgniótł pojemnik do grubości dziesięciu centymetrów. Potem jego przekładnie trzasnęły cicho i bez najmniejszego dźwięku powrócił na poprzednie miejsce.

Victor usiadł i zaczął trzeć guza na głowie.

— Kapitanie — zapytał płaczliwie — czy nie moglibyśmy wrócić do naszego własnego statku?

Agee również sceptycznie oceniał szansę ich przedsięwzięcia. Spojrzał na śmiertelnie niebezpieczny mały pokoik, znów przypominający szafkę, na podłodze której znajdowały się pokruszone czerwone skorupy.

— Wygląda na to, że statek rzeczywiście przynosi nieszczęście — powiedział ze zmartwieniem. — Może Victor ma rację…

— Chcecie go porzucić? — spytał Barnett.

Agee, zwijając się ze wstydu, skinął głową.