120872.fb2 ?apy z daleka! - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 5

?apy z daleka! - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 5

— Problem polega na tym — powiedział, nie patrząc na Barnetta — że nie mamy pojęcia, co nas tu za chwilę spotka.

To po prostu zbyt ryzykowne, kapitanie.

— Czy zdajecie sobie sprawę, z czego chcecie zrezygnować? — sprzeciwił się Barnett. — Sam kadłub tego statku wart jest fortunę. A czy przyjrzeliście się jego silnikom? Nic, co znamy na Ziemi, nie byłoby w stanie powstrzymać tego kosmolotu. Mógłby po prostu przebić się przez planetę i wydostać po jej drugiej stronie bez najmniejszego zadrapania na farbie kadłuba. A wy chcecie z niego zrezygnować!

— Nie będzie wiele wart, jeżeli nas zabije — zaoponował Agee.

Victor skinieniem głowy wyraził poparcie. Barnett przyglądał im się przez chwilę.

— Teraz posłuchajcie mnie uważnie — oznajmił. — Nie porzucimy tego statku. On nie przynosi pecha. Jest po prostu obcy i pełen nieznanych urządzeń. Wszystko, co musimy zrobić, to po prostu w miarę możliwości trzymać łapy z dala od nich, dopóki nie dotrzemy do kosmoportu. Zrozumiano?!

Agee chciał powiedzieć coś o szafkach, które zmieniają się w prasy hydrauliczne; nie stanowiło to zbyt dobrej prognozy na przyszłość. Jednak spojrzawszy na twarz Barnetta, zrezygnował.

— Czy oznaczyłeś już przełączniki na tablicy kontrolnej?

— Zostało mi jeszcze tylko kilka — odpowiedział Agee.

— Dobrze. Skończ i umówimy się, że będziemy dotykać tylko tych właśnie przełączników. Jeśli zostawimy resztę statku w spokoju, to i on zostawi nas w spokoju. Nic nam się nie stanie, jeśli tylko będziemy trzymać łapy z daleka od wszystkiego, czego nie znamy.

Barnett otarł pot z twarzy, oparł się o ścianę i rozpiął swoją kurtkę.

Ze ściany po obu jego bokach wyłoniły się natychmiast dwie metalowe obejmy, które uwięziły go na wysokości brzucha i talii.

Barnett patrzył na nie przez chwilę z zaskoczeniem, po czym, używając całej siły, rzucił się w przód. Jednak obejmy nie ustępowały. W ścianie rozległo się specyficzne trzeszczenie i wyłoniło się z niej cienkie druciane włókienko. Dotknęło szacująco kurtki Barnetta, po czym wycofało się do wnętrza.

Agee i Victor patrzyli bezradnie.

— Wyłączcie to — powiedział Barnett z napięciem.

Agee popędził do kabiny pilota. Victor wciąż gapił się na Barnetta. W tym momencie ze ściany wysunęło się metalowe ramię, zakończone błyszczącym, prawie dziesięciocentymetrowym ostrzem.

— Zatrzymajcie to! — wrzasnął Barnett.

Victor ocknął się. Podbiegł i spróbował wyrwać wysięgnik.

Ramię obróciło się o trzysta sześćdziesiąt stopni i Victor, zataczając się, wpadł na przeciwległą ścianę.

Nóż z chirurgiczną precyzją przeciął kurtkę Barnetta od pasa w górę, nie dotykając nawet koszuli, która była pod spodem. Potem wysięgnik zniknął z pola widzenia.

Agee tłukł teraz w przełączniki na tablicy kontrolnej; generatory statku jęczały, śluzy otwierały się i zamykały, stabilizatory wykrzywiały się we wszelkich możliwych położeniach, światła migotały. Jednak nie miało to najmniejszego wpływu na mechanizm, który więził Barnetta.

Cienki drucik ponownie wkroczył do akcji. Dotknął koszuli Barnetta i zatrzymał się na chwilę. Mechanizm w ścianie zaczął alarmująco świergotać. Drucik ponownie dotknął koszuli kapitana, tak jakby nie był pewien, co w tej sytuacji ma zrobić.

— Nie mogę tego wyłączyć! To musi być w pełni automatyczne! — wrzasnął Agee ze sterowni.

Drucik powrócił do ściany. W momencie gdy znikał, ponownie wyłoniło się z niej ostrze.

Mniej więcej w tej chwili Victor zdołał zlokalizować ciężki klucz maszynowy. Przemierzył pędem pomieszczenie, rozbujał klucz i uderzył, o mały włos nie trafiając Barnetta w głowę.

Na wysięgniku nie pojawiło się nawet najmniejsze wklęśnięcie. Ostrze spokojnie przecięło wzdłuż koszulę Barnetta, obnażając go do pasa.

Barnettowi nic się nie stało, ale w chwili gdy drucik po raz trzeci wyłonił się ze ściany, oczy wyszły mu niemal z orbit.

Victor zaczął nerwowo gryźć własną pięść i wycofał się o kilka kroków do tyłu. Agee zamknął oczy.

Drucik dotknął żywej, ciepłej skóry kapitana, zatrzeszczał aprobująco i wsunął się z powrotem w ścianę. Obejmy otworzyły się, Barnett opadł na kolana.

Przez chwilę panowała kompletna cisza. Nie było nic do powiedzenia w tej sytuacji. Barnett patrzył ponuro w przestrzeń. Victor zaczął nerwowo trzaskać stawami swoich dłoni, dopóki Agee nie dał mu kuksańca.

Wiekowy pilot usiłował rozgryźć problem, dlaczego urządzenie przecięło ubranie Barnetta, a potem zatrzymało się, gdy dotarło do żywego ciała. Czy był to sposób, w jaki obcy się rozbierał? Nie miało to żadnego sensu.

Ale szafka miażdżąca swą zawartość również nie miała sensu.

W pewnym stopniu Agee był zadowolony z tego, co się zdarzyło. Musiało to dać Barnettowi nauczkę. Teraz będą mogli wreszcie opuścić ten pechowy statek i pomyśleć nad sposobem odzyskania własnego kosmolotu.

— Dajcie mi koszulę — powiedział Barnett. Victor znalazł mu jakąś w pośpiechu. Barnett wciągnął ją na siebie uważając, by stać w odpowiedniej odległości od ścian.

— Ile czasu zabierze ci uruchomienie tego statku? — spytał Agee’ego odrobinę niezdecydowanym tonem.

— Co?!

— Słyszałeś pytanie.

— Na listość boską, czy nie masz już dosyć? — wykrztusił Agee.

— Nie. Za ile czasu będziemy mogli stąd wystartować?

— Mniej więcej za godzinę — wymamrotał Agee. Cóż innego mógł powiedzieć? Kapitan stanowczo przesadzał. Zmęczonym krokiem Agee powrócił do sterowni.

Barnett wciągnął sweter na koszulę, a potem ubrał się w kurtkę. W pomieszczeniu było chłodno i kapitan zaczął gwałtownie drżeć.

Kalen leżał bez ruchu na pokładzie statku obcych. Zrobił głupio, tracąc większość siły, jaka mu pozostała, na próby oderwania sztywniejącej zewnętrznej warstwy swej skóry. Stawała się ona stopniowo coraz twardsza, w miarę jak Kalen był coraz słabszy. Teraz wyglądało na to, że nie opłaca mu się nawet najmniejsze poruszenie. Lepiej było odpoczywać i czuć, jak płomień życia, buzujący we wnętrzu jego ciała, pali się coraz słabiej.

Wkrótce już śnił o poszarpanych turniach gór Mabogu i wielkim kosmoporcie Canthanope, gdzie międzygwiezdne statki kupieckie opadały powoli w dół ze swoimi dziwnymi ładunkami. Był tam o zmierzchu, obserwując jak ponad płaskimi dachami zachodzą dwa duże słońca jego ojczystej planety. Dlaczego jednak zachodziły na południu, oba razem, jedno niebieskie, a drugie żółte? W jaki sposób obydwa mogły zachodzić na południu? Było to przecież fizycznym niepodobieństwem… Być może jego ojciec mógłby mu to wytłumaczyć… Stawało się coraz ciemniej i musiał wracać do domu…

Otrząsnął się z podsuniętej przez wyobraźnię wizji i spojrzał w smętne światło rodzącego się poranka. Nie, tak nie umierają mabogijscy astronauci. Musi spróbować jeszcze raz.

Po pół godzinie powolnych, bolesnych poszukiwań, na rufie statku odnalazł zapieczętowane metalowe pudełko. Obcy najwyraźniej je przeoczyli. Odgiął pokrywę. W środku znajdowało się kilka butelek, starannie zakorkowanych i owiniętych miękkim materiałem, zabezpieczającym je przed wstrząsami. Kalen uniósł jedną z nich i przyjrzał się jej.

Widniał na niej duży, biały symbol. Nie było przyczyny, dla której Kalen miałby znać ten symbol, jednak dość słabo mu się on z czymś kojarzył. Poszukał w pamięci, usiłując to sobie uprzytomnić.

Po chwili, choć mgliście, coś mu zaświtało. Było to schematyczne przedstawienie czaszki humanoida. Do Unii Mabogijskiej należała jedna rasa humanoidalna i Kalen widział kiedyś w muzeum modele czaszek jej przedstawicieli.

Dlaczego jednak ktoś miałby umieszczać coś takiego na butelce?

Symbol czaszki oznaczał dla Kalena uczucie czci i szacunku. Twórcy tych butelek to właśnie musieli mieć na myśli.

Otworzył jedną i powąchał jej zawartość.