Wzywam cię i zaklinam, duchu Agaresie!
Vanessa weszła do pokoju, gdy mag kończył wymawiać zaklęcie. Tuż przed nim wisiał Hubaksis trzymający pieczęć Agaresa – mglisty dysk, na którym widoczne było coś podobnego do dzbanka ozdobionego krzyżem.
Powietrze zgęstniało i w pokoju pojawił się Agares – duży, barczysty demon z twarzą pokrytą bruzdami i zaskórnikami. W miejscu oczu miał dziury, w których płonął ogień, a zamiast rąk – łapy zakończone pazurami.
– Słucham, magu! – zagrzmiał demon. – Co rozkażesz?
– Naucz mnie i mojego dżinna języka, którym mówią w tym kraju – spokojnie rozkazał Kreol.
– W końcu się zdecydował – zawarczała Vanessa. – Mógł się go nauczyć jeszcze wczoraj. Pamiętaj, przed Louise musisz udawać. Powiedziałam jej, że nie mówisz po angielsku…
– Wykonać? – zasępił się demon, uważnie słuchając jej monologu.
– Wykonać, wykonać. – Van machnęła ręką. – Stop, zatrzymaj się! Wiesz co, realizatorze życzeń, naucz ich jeszcze chińskiego… tak na wszelki wypadek.
– Chwila, moment! – oburzył się Agares. – Zgodnie z umową mam obowiązek spełnić tylko jedno życzenie! Jedno! Mogę nauczyć języka, odszukać człowieka albo spowodować trzęsienie ziemi. Wybraliście naukę języka – wspaniale! Ale jeśli nauczę języka dwie osoby, to będą już dwa życzenia!
Kreol skrzywił się złośliwie i pokazał demonowi magiczny łańcuch.
– Nie, przecież nie odmawiam! – szybko poprawił się Agares. – Ale dwa języki i dwie osoby to aż cztery życzenia, a to już zdecydowanie za dużo! Znajcie miarę, ludzie!
Kreol trochę posapał, ale potem niechętnie kiwnął głową.
– Dobrze, tylko angielski. Ale obydwóch!
– Obydwóch, obydwóch… – Demon wyciągnął łapy w obronnym geście. – Czyli co, wykonać?
– Wykonuj!
– Ma być odmiana amerykańska! – znowu wtrąciła się Van. – Brakuje tylko, żeby zaczęli mówić z brytyjskim akcentem.
Kreol nie do końca zrozumiał, o czym ona mówi, ale w milczeniu skinął głową, zgadzając się na poprawkę.
– Wykonuję… poczekajcie chwilę… gotowe. Żegnajcie!
Agares znikł, a Vanessa sceptycznie popatrzyła na Kreola i Hubaksisa. Na pierwszy rzut oka nie było widać po nich żadnej różnicy.
– Powiedz coś – poleciła z powątpiewaniem.
– A co mam ci powiedzieć, kobieto? – zdenerwował się Kreol.
Van wprost emanowała radością. Słowa były niegrzeczne, ale wypowiedziane poprawną angielszczyzną. Wręcz wspaniałą, bez śladu obcego akcentu. Żaden Amerykanin nie byłby w stanie odróżnić maga od swoich rodaków.
– Chcę jeść! – oznajmił Kreol, otwierając drzwi do dużego pokoju.
– Ja też, panie, ja też – przyłączył się Hubaksis.
– Milcz, niewolniku. Ciebie nikt nie pyta. Kobieto, czy kolacja jest gotowa?
– Tak w ogóle to mam imię – sucho zauważyła Vanessa. – A kolacji nie ma. Nawet jeszcze nie zaczęłam szykować.
– Rozumiem. – Kreol kiwnął głową. Wbrew oczekiwaniom wyglądał na nadspodziewanie zadowolonego. – To nawet lepiej – wypróbujemy mojego nowego Sługę. I tak, Sługo, przygotuj kolację na trzy osoby i nakryj stół!
W stronę kuchni pomknął podmuch żywego wiatru, jedzenie zawirowało w powietrzu z ogromną prędkością, podzieliło się na kawałki, a potem znowu scaliło w nową kompozycję.
– Tak czy siak, trzeba będzie poczekać – z filozoficznym spokojem powiedziała Vanessa.
– A to niby dlaczego?
– A dlatego, że bez względu na to, jaki jest szybki, zupa nie ugotuje się od tego prędzej – uśmiechnęła się dziewczyna.
– Nie doceniasz mojego Sługi. – Kreol również rozciągnął wargi w uśmiechu. – Nie obowiązują go żadne ograniczenia.
Jakby na potwierdzenie jego słów, na stole zabrzęczały trzy talerze z czymś parującym. Wszyscy patrzyli na nie w milczeniu.
– Nie ma o czym gadać, szybko gotuje… – przerwał milczenie Hubaksis.
– …ale ma beznadziejnie przestarzałą książkę kucharską – podsumowała Vanessa. – Co to za packa?
W mętnym bulionie pływały jakieś listki, kawałki mięsa oraz słoniny, i jeszcze coś nieokreślonego. Potrawa wyglądała tak, jakby Sługa wziął to, co mu się nawinęło pod rękę, pokroił wszystko na kawałki i razem wrzucił do garnka. Najbardziej przypomniało to „irlandzki stew”* Jerome’a [*irish stew, gulasz irlandzki – odniesienie do książki „Trzech panów w łódce, nie licząc psa” J. K. Jerome’a w tłum. K. Piotrowskiego (przyp. tłum.)].
– Nie przypominam sobie, żeby w mojej lodówce było takie paskudztwo. – Van podejrzliwie powąchała danie. – Chociaż pachnie smakowicie…
– Niewolniku, skosztuj – zarządził Kreol.
– Dlaczego zawsze ja mam próbować? – oburzył się dżinn. – Niech ona spróbuje!
Wyglądał przy tym tak nieszczęśliwie, że Vanessie żal się zrobiło dżinna-kontraktora. Ostrożnie nabrała na łyżkę odrobinę tej brei i jeszcze ostrożniej podniosła ją do ust.
– Dziwne, ale smakuje znacznie lepiej niż wygląda – przyznała. – W konkursie kulinarnym nie miałoby szans, ale da się zjeść.
Kreol niechętnie spróbował i musiał potwierdzić ten osąd. Smak był daleki od ideału, ale nie można było powiedzieć, że jest zupełnie niedobry.
Hubaksis także postanowił spróbować. Ale nie zdążył – w zamku zazgrzytał klucz i do pokoju weszła Louise. Biedny dżinn nie miał innego wyjścia jak tylko zmniejszyć się do mikroskopijnych rozmiarów. A i tak o mało co nie został dostrzeżony.
– Witam wszystkich! – wesoło przywitała się Louise, zdejmując kurtkę. – Jecie kolację? O, dla mnie też nakryliście? Dziękuję.
Poczęstunek nieoczekiwanie przypadł Louise do gustu. Bardzo trudno byłoby wyjaśnić, dla kogo przeznaczony jest trzeci talerz, dlatego Kreol i Vanessa jednomyślnie udawali, że właśnie dla niej.
– Panie, ona zjada moją zupę! – rozległ się oburzony pisk w lewym uchu Kreola.
Mag tylko uśmiechnął się nieszczerze, grzebiąc w uchu małym palcem.
– Van, zrób coś! – Z kolei w uchu Vanessy rozległo się brzęczenie przypominające głos komara.
Dziewczyna udała, że chwilowo ogłuchła.
– A co tam słychać u was, w Tien-szan? – Louise zainteresowała się sytuacją międzynarodową.
– Nic ciekawego, życie toczy się powolutku… – wymijająco odpowiedział Kreol, starając się zgadnąć, gdzie znajduje się ten cały Tien-szan? Nazwa wydawała się znajoma, ale w żaden sposób nie mógł sobie przypomnieć, gdzie ją słyszał.
– O, pan mówi po angielsku? – zdziwiła się Louise. Pytanie na temat Tien-szan zadała odruchowo. – A pamiętam, że wczoraj nie rozumiał pan ani słowa. Jak udało się panu tak szybko nauczyć?
– Kurs przyspieszony… – odpowiedziała krótko Vanessa, rzucając wściekłe spojrzenie w stronę Kreola. Nieostrożny mag jednym zdaniem zniszczył całą legendę.
– Kurs przyspieszony? No tak… – Louise udawała, że wszystko rozumie, chociaż pełne zdziwienia oczy świadczyły o czymś odwrotnym.
Van patrzyła na nią niewinnie, jakby bawiły się, kto dłużej wytrzyma spojrzenie przeciwnika, nie odwracając wzroku. Za nic na świecie nie chciała się z nikim dzielić swoim własnym, osobistym magiem. Nawet z najlepszą przyjaciółką.
– Chcesz zagrać w „Monopol”? – zapytała Louise, ziewając dyskretnie, gdy już uporała się z zupą magicznego pochodzenia.
Vanessa, milcząc, pokręciła głową.
– A w „Twistera”? Vanessa znowu odmówiła.
– W takim razie, dobranoc.
Louise jeszcze raz podejrzliwie popatrzyła na zagadkowego znajomego przyjaciółki i znikła w sypialni. Vanessa pospiesznie wepchnęła maga do swojego pokoju. Louise najwyraźniej coś podejrzewała, tylko najprawdopodobniej skłaniała się do bardziej przyziemnej wersji wydarzeń.
Kreol westchnął ze zmęczenia i rozłożył na stoliku swój rękopis. Dzisiaj wykorzystał na pisanie każdą wolną chwilę i udało mu się zapełnić prawie czterdzieści stron. Jeśli wziąć pod uwagę format kartek i drobny charakter pisma maga, był to prawdziwy wyczyn.
– Jeśli chcesz pracować, idź do dużego pokoju – sennie burknęła Vanessa. – Nie lubię spać przy świetle.
– Ja też nie lubię – przytaknął Hubaksis. – Panie, zostaw mnie sam na sam z Van, dobrze?
– Idźże stąd! Casanovą jednooki! – obraziła się Vanessa. – Znajdź sobie kogoś swojego rozmiaru!
– Na przykład mysz – chrząknął Kreol. – Światło możesz zgasić, daj mi tylko minutę na zaklęcie Nocnego Wzroku.
Mag dokończył zaklęcie i wyłączył lampę samą siłą woli. Pisał teraz po ciemku.
– Tylko spróbuj mnie dotknąć, a zabiję… – zawarczała już prawie przez sen Vanessa, w nieoczekiwanym napadzie paranoi.
– Przecież on nie może! – nerwowo zachichotał Hubaksis. – Wszystko niżej pasa ma całkiem martwe! Oj, wybacz, panie!
Kreol zmierzył go ciężkim spojrzeniem. W ciemnościach źle było widać, ale sądząc z odgłosu, przyłożył dżinnowi łaską.
– Oj, znajdę czas by się uzdrowić, wtedy zobaczysz… – mętnie obiecał Kreol.
Po minucie Vanessa już spała.
– Panie, nadal chce mi się jeść – cichutko zachlipał Hubaksis, upewniwszy się, że Vanessa pogrążona jest w świecie snów.
– Wytrzymasz, niewolniku – posępnie odparł mag. – Wy, dżinny, możecie wytrzymać bez jedzenia dowolnie długo. Myślisz, że nie wiem?
– Tak, panie, ale to nie znaczy, że nam się to podoba – odparł niezadowolony Hubaksis. Ale więcej nie zabierał głosu. Ciszę przerywało tylko skrzypienie pióra.
Nowy dźwięk rozległ się dopiero o drugiej nad ranem. Louise obudziła się i poczuła, że chce się jej pić. A że nie miała zwyczaju trzymać nic do picia w sypialni, bardzo ostrożnie przekradła się do lodówki. Jako zawodowa policjantka, Vanessa zawsze tak samo reagowała na odgłos cudzych kroków w nocy – wyjmowała spod poduszki pistolet, wyskakiwała z łóżka i krzyczała: „Stój, bo strzelam!”. Czasem zdarzało jej się faktycznie strzelać. Co prawda zazwyczaj powstrzymywała się, ale po co igrać z losem? Dlatego Louise nauczyła się chodzić bardzo cicho.
Otwarła drzwi i zamarła ze zdziwienia jak żona Lota. W lodówce siedział skrzydlaty diabełek wielkości chomika i jakby nigdy nic energicznie zajadał parówkę dwa razy większą od niego. Louise powoli zamknęła oczy. Potem otwarła. Nic się nie zmieniło.
– Nie wolno otwierać drzwi bez pukania – pouczającym tonem oznajmił wstrętny liliput.
– Aaaaaaa… – wydusiła z siebie Louise.
– Najważniejsze: nie krzyczeć. Nie chcemy przecież nikogo obudzić? – rzekło paskudztwo ugodowo. – Najlepiej nie zwracaj na mnie uwagi. A w ogóle to mnie tu nie ma. Tylko ci się śnię.
Louise wolno zamknęła drzwi lodówki. Oparła się plecami o białą powierzchnię i przez kilka sekund stała bez ruchu. Potem odwróciła się i zdecydowanie szarpnęła za uchwyt.
Diabełka w środku już nie było. Została za to niedojedzona połówka parówki. Gdy się dobrze przyjrzeć, można by zauważyć ślady drobnych ząbków.
Louise dokładnie obejrzała parówkę. Zastanowiła się.
Potem ją zjadła.
Vanessa obudziła się, gdy słońce stało już wysoko na niebie. Światło zalewało cały pokój, przypominając, że październik to nie grudzień, a Kalifornia to nie Alaska.
Kreol siedział na tym samym miejscu, w jakim zostawiła go wieczorem. Z jedną niewielką różnicą – teraz jego głowa leżała na książce, a oczy miał zamknięte. Wyglądało na to, że mag mimo wszystko przecenił swoje możliwości, gdy mówił, że teraz długo nie będzie potrzebował snu. Vanessa popatrzyła na niego z tkliwością, prawie tak, jak spoglądała na Fluffiego, gdy ten zmęczony zabawą pluszową myszą zasypiał na środku pokoju.
Skierowawszy spojrzenie ku dołowi zauważyła Hubaksisa. Nieznośny dżinn zignorował całą konspirację i ułożył się spać dziewczynie na brzuchu. Początkowo chciała go zrzucić na podłogę, ale śpiący dżinn wyglądał znacznie sympatyczniej niż wtedy, gdy latał i opowiadał nieprzyzwoite rzeczy. Vanessa postanowiła więc ulitować się nad bezczelnym stworzeniem.
Ale tak czy siak trzeba było wstać, więc ostrożnie wysunęła się spod kołdry starając się nie niepokoić drzemiącego błogo Hubaksisa. Ale i tak się obudził.
Nie zwracając uwagi na przecierającego oko dżinna, podeszła do Kreola i ostrożnie zajrzała mu przez ramię. Przez noc mag zapisał prawie sto stron. Vanessę po raz koleiny zadziwiła jego pracowitość. Może wykorzystywał jakąś magię?
Kreol usnął w połowie zdania. Na tej stronie nie było zawiłej abrakadabry, wszystkie słowa były zrozumiałe i Vanessa zaczęła z czytać z zainteresowaniem.
U góry stronicy widniał tytuł „Błyszczące Oko”. Pod nim Kreol umieścił rysunek – trzeba przyznać, całkiem niezły. Vanessa mimowolnie zaczęła zachwycać się piękną broszą, przypominającą kwiat ozdobiony dużym brylantem w środku i piętnastoma małymi dookoła. Najwyraźniej było to właśnie owo Błyszczące Oko.
Pod rysunkiem mag napisał taki oto tekst:
Jest jeszcze magiczny talizman, mający tak zadziwiające możliwości, że poruszają duszę i podgrzewają krew. Twórca tego cuda nadal mu nazwę Błyszczące Oko, w istocie jest to Oko, albowiem pozwala zobaczyć dalekie ziemie, a także przedmioty tak małe, że okiem nie da się ich dojrzeć. I przez ściany patrzeć też pozwala ten magiczny kamień i nawet dusze ludzkie można zobaczyć w takiej postaci, w jakiej stworzyli je bogowie. Ale najważniejsze jest to, że ma talizman jedną wyjąt…
Dalej tekst się urywał.
– Ciekawe? – chytrze zainteresował się Hubaksis, siadając Vanessie na ramieniu.
– Bardzo – odpowiedziała chłodno, poruszając ramieniem, aby strząsnąć natręta. – Ale myślałam, że w księgach zaklęć zapisuje się tylko zaklęcia.
– No co ty! – zaprzeczył dżinn wcale nieobrażony tym, że został zrzucony. – Popatrz, jaka jest duża i gruba! Wszystkie zaklęcia pana zajmą nie więcej niż jedną czwartą. Nie, magowie zapisują w swych księgach wszystko, co może okazać się przydatne. Różne śmiecie. Dalej napisze, gdzie tej broszki szukać i do czego służy. A jakże!
– Piękna rzecz… – powiedziała Vanessa w zamyśleniu, przyglądając się rysunkowi klejnotu.
– No pewnie! Pan szukał jej trzy lata, ale nie znalazł. Sądzę, że teraz na pewno nie znajdzie – tyle rzeczy mogło się wydarzyć przez te lata…
Vanessa bardzo ostrożnie wyciągnęła potworny tom spod Kreola. Znaczna część zapisanych stron zawierała bełkot zwany przez magów zaklęciami, ale były też całkiem zrozumiałe teksty. Na przykład o magicznych przedmiotach – czym są i jak można je wykorzystać. Były też opisy magicznych zwierząt i roślin, przepisy sporządzania wywarów, objaśnienia obrzędów i rytuałów, tablice astrologiczne – znacznie bardziej skomplikowane niż typowe bzdury o znakach zodiaku i tak dalej, i tak dalej, i tak dalej. Kilka początkowych stron zajmował niezbyt zrozumiały tekst omawiający prawdopodobnie istotę magii jako nauki. Niestety, dla nieprzygotowanego czytelnika był to tylko odrażający galimatias, mimo że każde słowo z osobna było zrozumiałe.
– A co się stanie, jeśli przeczytam coś na głos? – w zamyśleniu zapytała Van, otwarłszy księgę na jednym z zaklęć. Był to „Rezonans Dźwiękowy”.
– Dokładnie nie wiem, ale myślę, że absolutnie nic. – Hubaksis wzruszył ramionami. – Przecież nie jesteś magiem.
– Ach, to tak? A jak długo trzeba się uczyć, żeby zostać magiem?
– Zależy kto. – Po raz drugi wzruszył ramionami dżinn. – Pan opowiadał, że został uczniem maga, gdy miał piętnaście lat, ale swój pierwszy czar rzucił, gdy miał siedemnaście. A pełnowartościowym magiem został koło trzydziestki. No a ja wstąpiłem do niego na służbę dwadzieścia lat później.
– Piętnaście lat nauki? – Vanessa zmarszczyła się. – Każdy najpierw dwa razy się zastanowi…
– To jest wcale niezły wynik – uświadomił ją Hubaksis. – Wielu i do czterdziestki pozostaje uczniami. A jeszcze inni starzeją się jako czeladnicy. Tu bez talentu nie da rady.
– A czy jest jakiś sposób, żeby sprawdzić, czy możesz… no, być magiem?
– Oczywiście, że jest! – fuknął Hubaksis. – U was, ludzi, prawdziwe magiczne zdolności trafiają się tak rzadko… Niewielkie skłonności – często, a prawdziwy dar ma… jeden na stu albo nawet rzadziej. Są jakieś sprawdziany. Inaczej trzeba by brać uczniów w ciemno, a jak wtedy można podjąć decyzję?
– I co to za sprawdzian? Mógłbyś mnie sprawdzić? – z zaciekawieniem zapytała Vanessa.
– Ja? Nieee, przecież nie jestem magiem. Zapytaj pana, gdy się zbudzi. Chociaż za mojej pamięci pan nigdy nie brał uczniów. Był co prawda jeden wyjątek, ale to się nie liczy… potem ci opowiem. Nie lubił odrywać się od pracy. Co by nie mówić, pan ma wielki dar – nawet bogowie nas szanowali! Raz, na przykład, Pani Inanna…
– No nie! – Van uśmiechnęła się nieznacznie. – Nie mogę uwierzyć, że on ma dziewięćdziesiąt lat! I to nie licząc tych tysiącleci.
– Dziewięćdziesiąt trzy i kilka miesięcy – sprecyzował Hubaksis. – Jak na człowieka, to imponujący wiek…
– Słuchaj Hubi, a ile ty masz lat? – nieoczekiwanie zainteresowała się Vanessa.
– Te pięć tysięcy też liczyć? – upewnił się dżinn z nadzieją.
– Nie, bez nich.
– Pięćdziesiąt sześć – westchnął Hubaksis.
Co?! – Brwi Van uniosły się mimowolnie. – Coś mało… Wychodzi na to, że wstąpiłeś na służbę, gdy miałeś tylko trzynaście? – policzyła szybciutko. – Hubi, to znaczy, że jesteś tylko podrostkiem? No, przynajmniej jak na dżinna? To wiele wyjaśnia…
– Przecież nie rodzimy się starzy! – ponownie westchnął Hubaksis.
Kreol zaczął się budzić. Uniósł głowę, pomacał rękami blat stołu i podskoczył jak oparzony.
– Gdzie jest moja księga?! – zaryczał wściekle. – Złodzieje!!! Rozszarpię!!! Potnę na kawałki!!! Obudziło się we mnie zwierzę!
– Chyba chomik – sarkastycznie zauważyła Vanessa. – Uspokój się, masz tu swoją drogocenną księgę. Nikt jej nie ukradł.
Kreol wyrwał jej tom z rąk jak niemowlę smoczek i zaczął niezwykłe podejrzliwie wpatrywać się w Vanessę i Hubaksisa.
– Czyżbym zasnął? – spytał zażenowany. – O Isztar, nie zauważyłem, kiedy to się stało… Sługo, przynieś wody!
W jednej chwili zrodził się wiatr, który przemknął przez pokój i natychmiast wrócił z filiżanką wody. Była to filiżanka do kawy, ale Kreol nie wiedział nawet, co to jest kawa.
– Ufff! – sapnął, gdy skończył pić. – Najwidoczniej pomyliłem się… Z czego jest zrobione to naczynie?
– Z arcopalu – odpowiedziała Vanessa.
– Co to jest arcopalu? Chociaż, co za różnica? I tak nie rozumiem… Myślałem, że wyspałem się na kilka wieków na zapas…
– Jeszcze nikomu nie udało się wyspać na zapas – pobłażliwie powiedziała Van. – Trzeba znać neurologię.
– Kto to jest Neurologia i dlaczego mam się z nią znać? – Kreol łypnął na nią podejrzliwie. – Bogowie, jestem całkiem rozbity… Do tego zaczynam chyba nie najlepiej pachnieć. Sługo, nanoś wody i… mam nadzieję, że masz wannę, kobieto?
– Oczywiście, że mam – przytaknęła Van. – Ale możesz nie trudzić swojego głupka, poradzimy sobie bez niego.
– A, już nanosiliście… – Kreol wyciągnął fałszywy wniosek. – Gdzie ona jest?
Vanessa ciężko westchnęła i dosłownie za rączkę zaprowadziła Kreola do łazienki. Zasmucony Hubaksis leciał za nimi. Najprawdopodobniej mag już odwiedzał łazienkę. Tym niemniej wyraźnie nie miał pojęcia, jak tu wszystko działa. Przekonało o tym Vanessę jego pierwsze pytanie.
– A gdzie jest piec? – zapytał.
– Jaki znowu piec? – zdumiała się Vanessa.
– Jak to, jaki? Do podgrzewania wody, oczywiście – fuknął mag pogardliwie. – A przede wszystkim, gdzie jest woda?
Vanessa westchnęła ponownie. Sytuacja wyglądała gorzej, niż się jej wydawało.
W milczeniu odkręciła oba kurki i wsunęła pod strumień wody kościstą rękę Kreola. Ten ze zdziwieniem potrzymał ją w ciepłej wodzie i jego twarz rozjaśnił uśmiech.
– Wspaniale! – zawołał. – Przyszłość nie jest taka zła.
– Naciśniesz tę dźwignię, popłynie gorąca woda. Naciśniesz drugą – popłynie zimna – pokrótce objaśniła Vanessa. – Napełni się po brzegi – właź i myj się. Zrobić pianę?
– Ośmielę się przypomnieć, panie, że opowiadałem ci wczoraj o tym systemie – mruknął obrażony Hubaksis.
– Milcz, niewolniku – odpowiedział Kreol leniwie. – Kobieto, odwróć się, żebym mógł się rozebrać!
– I tak wszystko już widziałam! – fuknęła Van. – Pamiętasz, jak stałeś prawie goły w pokoju profesora? Już się napatrzyłam, starczy mi wrażeń do końca życia…
– Logiczne – musiał przyznać mag. – Mimo wszystko, odwróć się.
Vanessa, nie przestając ironicznie fukać, odwróciła się i poczekała, aż rozlegnie się plusk wody. Dopiero wtedy spojrzała na maga.
Kreol siedział zanurzony w wannie do pasa. Po zdjęciu ubrania znowu wyglądał jak nieboszczyk – twarz poprawił sobie jeszcze wczoraj, a brzuch – po niecelnym wystrzale Vanessy, ale pozostałymi kawałkami ciała nie miał czasu się zająć. Szczególnie kiepsko wyglądała pierś – skóra zetlała do tego stopnia, że przez dziury widać było żebra.
– Mój Boże! – westchnęła Van. – Zapomniałam jak okropnie wyglądasz! Musisz jak najszybciej coś z tym zrobić – co poniektóre trupy wyglądają lepiej!
– Właśnie taki miałem zamiar – uspokoił ją mag. – Sługo, przynieś magiczną księgę!
Włosy Vanessy rozsypały się, porwane podmuchem wiatru i po chwili magiczna księga zawisła tuż obok maga.
– Sługo, otwórz ją na zaklęciu Uzdrowienia i trzymaj przede mną! – nakazał Kreol.
Zaszeleściły stronice przewracane niewidzialną ręką i Kreol zaczął niezbyt głośno odczytywać niezrozumiałe słowa.
– Nie umiesz na pamięć? – Vanessa uniosła brwi.
– Nie umiem – odpowiedział mag uprzejmie, doczytawszy ostatnie słowo. – To co przeniosłem na papier, wywietrzało mi z głowy. Sam nie wiedziałem, że tak będzie.
Po umieszczeniu w pamięci pięciu zaklęć, Kreol aktywował je wszystkie naraz jednym ruchem ręki. Vanessa patrzyła zafascynowana, jak jego piersi, ręce i wszystko poniżej pokrywa się nową skórą, która natychmiast nabiera różowej barwy jak u noworodka. Co prawda, nie było na niej ani jednego włoska, jakby mag bardzo dokładnie ogolił całe ciało.
– Nieźle! – Pokiwała głową z szacunkiem. – Jeśli nawet nie znajdziesz innej pracy, możesz zarabiać miliony jako lekarz. A tak przy okazji, wyskoczyła mi krosta na ramieniu, możesz ją zlikwidować?
– Nic prostszego. – Kreol wzruszył ramionami. – Będę potrzebował wody, kociej sierści, garści jęczmienia, kilku ziaren fasoli i trochę próchna. Drzewo może być byle jakie, ale koniecznie zgniłe. Najlepsze jest z pieńka.
– Z tym możemy chwilowo poczekać. Myj się szybko i w ogóle doprowadź do porządku. Wkrótce mamy umówione spotkanie z agentem nieruchomości.
– Z kim? – odezwał się Hubaksis.
– Sprzedawcą domów!
– Słusznie – pochwalił dżinn. – Pan i ja potrzebujemy dużego domu.
– Tylko ma w nim być taka sama wanna – zażądał Kreol, ukończywszy jeszcze jedno Uzdrowienie. – A jeszcze lepiej – większa.
– Tak, w starym pałacu pan miał bardzo dużą wannę – konfidencjonalnym tonem obwieścił dżinn. – Mieściła się w niej nawet Wielka Gula, gdy odwiedzała naszą siedzibę.
– Milcz, niewolniku! – nieoczekiwanie wybuchnął mag. Momentalnie zaczerwienił się i wyglądał na strasznie speszonego. – Ciebie to nie dotyczy!
– Dobrze, nie będziemy ci przeszkadzać. – Van grzecznie wyszła z drzwi, łapiąc po drodze dżinna za skrzydło. Po powrocie do dużego pokoju natychmiast zapytała, skręcając się z ciekawości: – Kto to jest ta Gula?
– Wielka Gula! – Hubaksis z szacunkiem uniósł palec. – Jest w połowie boginią, a w połowie dżinniją. A do tego władczynią wszystkich ghuli i kutrubów! Najlepsza lekarka ze wszystkich, jakie znam.
– Była tak wysoka? – zdziwiła się Vanessa. Po tych wszystkich magach, dżinnach i demonach, bogini zaskoczyła ją tylko trochę.
– Oczywiście! – Hubaksis pokręcił palcem w okolicy skroni. – Znasz przecież nasz język! Co, twoim zdaniem, oznacza jej imię?
– „Gula”…? – zastanowiła się Van. – „Duża”?
– Właśnie! A „ghul” – „duży”.
– Ale jaka jest duża?
– Jak by ci tu powiedzieć… W twojej chacie na pewno by się nie zmieściła.
Za drzwiami rozległ się plusk i przekleństwa. Kreol starał się wyjść z wanny, ale kiepsko mu to szło. Być może kończyny nie słuchały go jeszcze jak należy, a być może w starożytnym Sumerze wanny były całkiem inne. W końcu jednak udało mu się wydostać.
– Sługo, weź ręcznik i wytrzyj mnie! – usłyszała Van. Mimowolnie parsknęła, słysząc ten okrzyk zdradzający prawdziwego sybarytę. Jednak po chwili władczy ton zmienił się w dziki wrzask i plugawe wyzwiska.
Drzwi otwarły się. Z łazienki powoli wyszedł Kreol, obwiązany byle jak wokół bioder ręcznikiem Louise. Vanessa pomyślała, że Louise na pewno zrobi awanturę, gdy odkryje, że ktoś wycierał się jej ręcznikiem. Jednak przestała się tym przejmować, gdy zobaczyła, w jakim stanie znajduje się mag.
Był całkowicie suchy, pod tym względem nie było się do czego przyczepić. Ani kropli wilgoci, nawet włosy wyglądały jakby wyszły spod suszarki. To znaczy – gdyby znajdowały się na miejscu. Za to skóra maga przedstawiała się tak, jakby ktoś przejechał po niej pilnikiem – czerwona i podrapana.
– Zupełnie zapomniałem, że on nie nadaje się do pomocy przy czynnościach osobistych – wyjęczał Kreol, patrząc z nienawiścią na wiszący na szyi amulet. – Czasami nadmierny pośpiech tylko szkodzi…
Vanessa przypomniała sobie, jak szybko wyciera się zwykły człowiek, pomnożyła to przez sto i przeraziła się. Nawet najdelikatniejszy ręcznik przeciągnięty po ciele z prędkością błyskawicy działa niczym papier ścierny.
– A niech to diabli, za godzinę mamy spotkanie z agentem! – Vanessa popatrzyła na zegarek. – Jak pojedziesz w takim stanie?
Kreol spojrzał na nią spod oka, coś cicho zamruczał i skóra natychmiast wróciła do pierwotnego stanu.
– A tak przy okazji – przypomniał sobie mag. – W nocy popracowałem trochę nad twoimi monetami. Jakby co, są na stole, możesz je zabrać.
Okazało się, że monety, o których mówił Kreol, pochodziły ze słoika z jednocentówkami. Vanessa zbierała je specjalnie do gry w lotto. Wszystko było z nimi w porządku poza tym, że ich wartość wzrosła kilkadziesiąt razy. Mówiąc krótko, Kreol zmienił garść drobniaków w garść złota.