121126.fb2
Opuściły go resztki nadziei, gdy wtem drzewak zgłupiał. Idiotycznie coś bełkocząc, zadowolony, zwrócił broń w swoja stronę, próbując zajrzeć do lufy.
Głowa zwierzęcia bezgłośnie zniknęła. Dixon spostrzegł swoja szansę. Rzucił się przed siebie przeskakując rów i porwał dezintegrator, zanim następny drzewsk zdążył go złapać, by od nowa zacząć zabawę. Przerwał ogień.
Kilka psów uskoczyło przed nim zbiegły się tu przed chwila, by mu się przyjrzeć.
Nie ośmielił się otworzyć do nich ognia. Paskudnie trzęsły mu się łapy większe ryzyko dla niego niźli dla psów. Obrócił się i kuśtykając ruszył w kierunku statku.
Bestie ruszyły jego śladem. Po chwili uspokoił się nieco. Popatrzył na połyskującą w ręku BROŃ. Miał teraz dla niej więcej uznania. I trochę się jej obawiał — tak, bał się bardziej niż psy. One najwyraźniej nie skojarzyły zniszczenia lasu z dezintegratorem. Dla nich wyglądało to raczej na gwałtowną, niespodziewana burzę.
A ta już minęła. Znów nastał czas polowania.
Przedzierał się teraz przez gęstwę, unicestwiając krzaki przed sobą, by utorować sobie drogę. Psy, biegnąc z obu stron, dotrzymywały mu kroku. Strzelał teraz bezustannie, biorąc od czasu do czasu na cel i psa. Było ich teraz już kilkadziesiąt — napierały nań ze wszyst kich stron.
„Niech to diabli! — pomyślał. Czyżby nie policzyły swoich strat?!” Wtedy doszedł do wniosku, że prawdopodobnie nie umieją liczyć.
Przebił się wreszcie nieopodal statku. Na drodze leżał ciężki pień. Przestąpił przezeń.
Pień gwałtownie ożył i rozwarł olbrzymie szczęki tuż pod jego stopami. Strzelił na ślepo, naciskając spust przez jakieś trzy sekundy. Stwór znikł. Dixon zakrztusił się, zachwiał i nieoczekiwanie ześliznął do powstałego dopiero co dołu. Runął ciężko, wykręcając kostkę. Psy otoc z yły natychmiast dół, kłapiąc zębami i warcząc.
„Tylko spokojnie, Dixon…” — powiedział do siebie. Dwoma strzałami unicestwił bestie na krawędzi leju i spróbował wdrapać się na powierzchnię. Ale ściany dołu byty zbyt strome i śliskie jak szkło.
Wściekle próbował raz po raz, lekkomyślnie szafując siłami. Nagle zatrzymał się i zmusił do zastanowienia. BROŃ wtrąciła go do tej dziury i BROŃ musi go teraz z niej wydobyć.
Po chwili zastanowienia wyciął pistoletem płytkie stopnie w ścianie i boleśnie utykając wydostał się na powierzchnię.
Lewa noga z trudem unosiła ciężar ciała. Jeszcze gorszy był ból w ramieniu. „Pewnie złamał je ten cholerny konar” — pomyślał podpierając się jak kulą kawałkiem grubej gałęzi, pokuśtykał dalej.
Po chwili psy znów zaatako wały. Zniszczył je, ale BROŃ w dłoni robiła się coraz cięższa. Ścierwoptaki opuściły się w dół, by zabrać się za resztki zręcznie skoszonych bestii. Dixon czuł, jak gdzieś w granice świadomości zaczyna wdzierać się mrok. Powstrzymał go cała siła woli. Nie wolno teraz osłabnąć teraz, kiedy wokoło byty bestie.
Widział już statek. Ruszył niezdarnym biegiem. I wtedy TO poczuł.
Było na nim kilka psów.
Wypalił bez zastanowienia, tnąc je wpół, usuwając z siebie, dokładnie pół cala od ciała — aż do stóp. Znów ruszył.
„Ależ broń — pomyślał. — Niebezpieczna dla wszystkich, włącznie z właścicielem”. Chciałby mieć w rękach jej wynalazcę.
Pomyśleć tylko: wynaleźć bezgłośną broń!
Dotarł do statku. Podczas gdy mocował się ze śluza powietrzna, zewsząd otoczyły go psy. Zdezintegrował dwa najbliższe i z trudem wgramolił się do wnętrza. Ciemność, która doń podpełzła, była coraz bliżej — odczuwał już mdłości, chwytające go skurczami za gardło.
Ostatkiem sił zatrzasnął śluzę i opadł na podłogę.
Wreszcie bezpieczny.
Nagle usłyszał niskie pokaszliwanie. Wraz z nim do wnętrza dostał się jeden z psów.
Ramię było już zbyt słabe, by podnieść ciężka BROŃ, ale powoli zaczął ją unosić. Pies był ledwie widoczny w słabo oświetlonym statku… Skoczył na niego.
W porywie przerażenia przemknęło mu przez głowę, że nie starczy mu już sił, by nacisnąć spust. Bestia była już przy jego gardle. Chyba tylko podświadomy odruch nakazał Dixonowi zacisnąć rękę.
Pies zaskowyczał i zapadła cisza. Dixon stracił przytomność…
Kiedy powróciła świadomość, leżał przez dłuższy czas, delektując się jedynie radością pozostania wśród żywych. Odpoczywał kilka minut. Potem porzucił w myślach to wszystko — był z dala od obecnej planety. Powrócił do ziemskiego baru. Wlazł tam, by zdrowo wypić. A potem udał się na poszukiwanie tego cholernego wynalazcy i wepchał jego BROŃ do gardła.
Tylko skończony maniak mógł wynaleźć pistolet bez huku.
Ale na to przyjdzie czas później. Teraz wszystko już było w porządku. Przyjemnie pozostawać przy życiu, leżeć w świetle słońca, rozkoszując się…
W świetle słońca? Wewnątrz kosmicznego statku?
Usiadł. Na stopie leżał ogon i jedna łapa psa. Przed nim, wycięty w pancerzu rakiety, widniał interesujący zygzak. Był szeroki na jakieś trzy cale i długi na cztery stopy. Przesączało się przezeń słoneczne światło. Na zewnątrz przysiadły na łapach cztery psy i z uwaga zaglądały do środka.
Musiał poharatać pancerz, kiedy strzelał do ostatniego psa.
Wtem dostrzegł również inne szczeliny w pancerzu. Kiedy to się stało? Och — tak! Kiedy torował sobie drogę powrotną do statku — to te ostatnie sto jardów. Kilka strzałów musiało wtedy dosięgnąć rakiety.
Wstał, by obejrzeć zniszczenia. „Schludna robota” — pomyślał ze spokojem, który towarzyszy czasem histerii. „Tak, sir. To dopra wdy niezwykle solidna robota”.
Pęknięte były także przewody sterowania. To stało się w miejscu, gdzie kiedyś było radio. Poza tym udało mu się jednym wystrzałem zniszczyć zbiorniki tlenu i wody — niezły rezultat strzelecki. I wreszcie — no tak, stało się, co się stać powinno — sprytny, chytry strzał przeciął przewody paliwowe. Cały zapas paliwa posłuszny prawu grawitacji wyciekł, tworząc wokół statku sadzawkę, która z wolna wsiąkała w grunt.
„Nieźle jak na faceta, który nawet tego nie chciał — pomyślał Dixon na skraju szaleństwa. — Palnikiem nie można by lepiej”.
W gruncie rzeczy nie udałoby mu się tego dokonać palnikiem. Pancerze statku były na to zbyt twarde. Ale nie były zbyt twarde dla małej poczciwej nigdy-nie-chybiającej BRONI.
W rok później, kiedy Dixon nadal nie dawał znaku życia, zdecydowano wysłać na planetę inny statek. — Chciano mu sprawić porządny pogrzeb. Przy okazji noszono się z zamiarem odszukania i przywiezienia z powrotem prototypu dezintegratora. Pod warunkiem, że udałoby się go o czywiście odszukać.
Statek ratunkowy wylądował tuż obok statku Dixona. Załoga z zainteresowaniem oglądała pocięty i zdemolowany statek.
— Jacyś faceci nie bardzo wiedzieli, jak się obchodzić ze spluwą — powiedział inżynier.
— Fakt — przytaknął główny pilot. Od strony puszczy doszły ich jakieś głuche odgłosy. Pospieszyli tam, by stwierdzić, że Alfred Dixon nie zginał. Był najzupełniej żywy i podśpiewując sobie właśnie pracował.
Zbudował drewniana chałupę, wokół której założył sobie ogród z jarzynami. Ogród otaczała drewniana palisada. Kiedy podeszli, Dixon wbijał właśnie świeży kołek na miejsce starego, zbutwiałego.
Jak było do przewidzenia, jeden z ludzi krzyknął:
— Dixon, więc żyjesz!
— Cholerna prawda! — powiedział Dixon. — Pospieszcie się, chłopcy, tymczasem, zanim skończę tę palisadę. Te psy to diabelnie brutalne bestie. Ale nauczyłem je odrobiny respektu!
Uśmiechnął się i wskazał na oparty obok — w zasięgu ręki — łuk, sporządzony z podsuszonego, sprężystego drzewka. Przy nim znajdował się kołczan pełen strzał.
— Tak, nauczyły się respektu — kiedy tylko ujrzały, jak kilku ich towarzyszy goni ze strzałami w bokach!
— Ale BROŃ! — wykrzyknął główny pilot.