121129.fb2
„…Rodzice dziewczynek są nieprawdopodobnie, niewiarygodnie, zdumiewająco wręcz natrętni…”
Ci na przykład przychodzą po raz czwarty. Za pierwszym razem we trójkę (cały komplet: mamusia plus tatuś plus ukochana córeczka nastolatka), za drugim razem tylko ojciec plus matka i jeszcze dwa razy mamon osobiście. Tatuś — postać nieokreślona, bez imienia i nazwiska, ale niewątpliwie urzędnik państwowy, co najmniej z urzędu miejskiego. Mamusia zaś — Eleonora Kondratiewna — należy do kobiet, które od najmłodszych lat wyglądają na „nieźle zachowane”, do gatunku dam wojujących, zasiadających w komitetach rejonowych, związkach zawodowych i zakładach ubezpieczeń wyszczekana baba najwyższej klasy i nieprawdopodobnej siły. Taran. Katapulta. Armata. Jednorożec. Tylko że przeciwnik też jej się trafił niezgorszy: sensei stał przed nią niczym mur chiński pod naporem koczowników.
Dziewczynka też nieprzyjemna — chuda, krzywa, niesympatyczna, z ciemnym, ponurym spojrzeniem spode łba. Robert otrzymał zadanie napoić ją kakao, gdy w gabinecie będą się odbywać delikatne pertraktacje. (Włączyć nagranie, nie podsłuchiwać rozmowy, zająć dziecko i być w pogotowiu). Dziecko bez najmniejszego entuzjazmu grzebało brudnym palcem w miseczce z ciastkami, wybierało, nadgryzało i odkładało z powrotem. Okruchy spadały na serwetę.
Papierki od cukierków lądowały na podłodze. Rozzłoszczony Robert kazał jej podnieść — podniosła, położyła na brzeżku talerzyka i utkwiła w niego ciemne spojrzenie, jakby chciała zapamiętać tego drania raz na zawsze. Wypiła dwie filiżanki kakao, wstała w milczeniu od stołu i oparła się czołem o szybę — stała tak nieruchomo przez dwadzieścia minut, patrząc jak chłopcy ganiają za krążkiem po lodowisku. Czarująca dwunastoletnia istota, bez jednej sympatycznej cechy… Żeby rozładować atmosferę, Robert zanucił:
To stary, zabawny romans. Z dziewczynką dzieją się różne koszmary w stylu dziewiętnastego wieku — morzy się ją głodem i chłodem, zakuwa w kajdany, wrzuca do oceanu, jednak po każdej zwrotce następuje refren:
A rano znów uśmiechała się jak zawsze przed swoim oknem, jej ręka wyginała się nad kwiatkiem, a z konewki lała się woda.
Absolutnie niezniszczalna i niezatapialna dziewczynka. Bardzo śmieszna piosenka. Nie pomogło, spojrzenie spod opuszczonych powiek było jedyną nagrodą. Mamrocząc pod nosem klasyczne: „I kaczka kwacze: czyjaż to córka”, posprzątał ze stołu i cierpliwie czekał na zakończenie pertraktacji.
Sensei nie zgodził się z nią pracować. Wyjaśnienie było standardowe (i szalenie uprzejme): „Niestety, nie mogę pracować z dziewczynkami. Dziękuję za hojną propozycję, ale nie”. Dopiero później okazało się, że to wcale nie będzie takie proste. Następnego dnia nagle pojawił się agent ubezpieczeniowy i sensei rozmawiał z nim bitą godzinę o czymś niezrozumiałym i nieprzyjemnym. Używano wyłącznie eufemizmów i Robert zrozumiał tylko tyle, że agent przepowiada strasznej dziewczynce niebywałą przyszłość, a sensei odmawia udziału w rozwoju tej przyszłości. „To nie ferma hodowlana. Nie umiem wyhodować rasy. Umiem jedynie dostrzegać to, co już jest. A to, co dostrzegam tutaj, kategorycznie mi się nie podoba!” Sensei zobaczył widać coś niedobrego w tym niesympatycznym dziecku. Jakąś obietnicę zła. Agent ubezpieczeniowy tej wizji nie zanegował, twierdził jedynie, że to nie obietnica zła, lecz korzyści — gigantycznej korzyści dla tego świata („pańskiego świata”, mówił, przeżartego, paskudnego, który wparł chrumkający ryj w ślepą uliczkę…”)
Czegoś takiego jeszcze nie było: skoncentrowany atak na sensei trwał przez dwa tygodnie. Rodzice, agent, znowu rodzice i znowu agent. Sensei był zmęczony… Gdy ostatnim razem Robert odprowadził agenta do wyjścia i wrócił do gabinetu, siedzący przy biurku ponury sensei zapytał nagle:
— Czy może pan sobie wyobrazić tego człowieka jako okrąglutkie, różowe prosiątko z kwadratowym ryjkiem, grasejujące kapryśnym tonem?
Robert zamyślił się i powiedział, że nie, nie udaje mu się, nie starcza wyobraźni.
— Mnie również, przyznał się sensei. Co z nami robi czas… A może pan sobie wyobrazić mnie, smukłego jak topola, z czarną grzywą na głowie, spod której nie tylko nie widać tego cholernego karku, lecz nawet ciężko się go domyślić?
— Mogę — powiedział szczerze Robert, choć nie do razu zrozumiał, o jakim karku mowa.
— Pochlebca — rzekł sensei bez uśmiechu i nagle zacytował Monroe (niemal dosłownie): — Człowiek nie zmienia się na przestrzeni życia, jedynie coraz bardziej zaczyna przypominać samego siebie…
Zabrzmiało to przekonująco i Robert wolał nie pytać, kogo właściwie ma na myśli — siebie czy strasznego agenta… O co chodzi z tą paskudną dziewczynką, też wolał nie pytać — niech wszystko toczy się swoją koleją, bo kto jak kto, ale sensei na pewno wie, co powinno się zdarzyć, a co nie.
…A może chodzi tylko o to, że nie pracujemy z płcią żeńską? odważył się wtedy pomyśleć. Wyszło nam stu dwudziestu siedmiu matematyków i fizyków (a może stu dwudziestu ośmiu, jeśli liczyć Wielkiego Matematyka, który pojawił się jeszcze w czasach prehistorycznych).
I tylko trzech lekarzy (a wszyscy, jak jeden mąż, kardiolodzy — dlaczego?), stu dwudziestu inżynierów, techników, wynalazców… historycy sztuki, dziennikarze, jeden pisarz… i ani jednego polityka. A przede wszystkim — żadnego nauczyciela. Żadnego. Przecież Mariszka to nie nauczyciel, Mariszka to wychowawczyni, przedszkolanka i w ogóle matka. Innych dziewczynek nigdy nie było…