121129.fb2 Bezsilni tego swiata - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 12

Bezsilni tego swiata - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 12

Rozdział 6GrudzieńGrigorij Petelin zwany Jadozubem

Wadim zamilkł, a Grisza Jadozub nadal stał przy oknie, patrząc na podwórko. Na podwórku nie działo się nic ciekawego, drapieżni chudzi mężczyźni w bandyckich wełnianych czapeczkach rozładowywali furgonetkę pełną ogromnych skrzyń. Wadim był bez wątpienia znacznie ciekawszym widokiem: grzejący duszę widok zniszczonego człowieczka, smętnego i pokornego. Zmiażdżonego.

Jednak z estetycznego punktu widzenia poza Griszy była bardziej efektowna: stać plecami do rozmówcy, nie patrząc i jakby nie widząc. W tym była dramaturgia. Zapytał, nadal się nie odwracając:

— Czego ty ode mnie chcesz?

— Nie wiem — wyznał Wadim. — Pukam do wszystkich drzwi. Nie mam innego wyjścia.

— Ale jak ja ci mogę pomóc? Ja, słaby, chory człowiek?

— Daj spokój, Grisza. Wszyscy od dawna o wszystkim wiedzą.

— O czym właściwie? Co takiego mogą wiedzieć?

— No dobrze, nie wiedzą. Domyślają się.

— Mam wrażenie, że ty i ja nigdy nie byliśmy przyjaciółmi powiedział Jadozub. — A może się mylę?

— Skąd mam wiedzieć? Zawsze cię lubiłem. To ty się na mnie obraziłeś nie wiadomo dlaczego…

Jadozub odwrócił się w końcu i popatrzył uważnie na Wadima. Zobaczył małą twarzyczkę z czerwonymi plamami na policzkach. Nos. Usta rozchylone w niepewnym uśmiechu. Proszące oczy identyczne jak u głodnego psa i tak samo błyszczące. A to przecież ten człowieczek wymyślił mu ksywkę Jadozub. Tengiz proponował dźwięczne, ale zbyt egzotyczne Ołgoj-Chorchoj, jednak ostatecznie w uczciwej walce zwyciężył Jadozub. I słusznie, ksywka jest prosta, ale dobra, odpowiednia…

— Gdzie mieszka ten Ajatollah? — zapytał Jadozub z całą serdecznością, jaką dysponował.

— Nie wiem.

— A ten twój Erast Bonifatjewicz?

— Nie wiem nic — powiedział Wadim z przykrością.

Jadozub znowu odwrócił się w stronę okna. „Pańska poza mnie zadowala”. Ten parszywiec oczywiście tego nie pamięta. Dla niego to była tylko kolejna drobna przyjemność — zacytować ulubionego klasyka i przejść do innych spraw. To przecież jego najmilsze zajęcie — dobierać

cytaty do okoliczności. Głupiec. Nawet nie przyszło mu wtedy do głowy, jakie to dla mnie ważne: archiwum blokady, szesnaście listów z Wołogdy do Leningradu i z powrotem. Nigdy więcej nic podobnego mi się nie trafiło i teraz pewnie już się nie trafi…

— Dobrze — powiedział po ciężkiej jak cegła przerwie. — Zrozumiałem cię. Pomyślę.

— To świetnie, zrób mi tę uprzejmość.

— Zrobię. Uprzejmość zrobię. Pańska poza mnie zadowala. Tak to chyba było u klasyka?

Odpowiedzią był głupawy, blady uśmiech. Teraz miłośnik cytatów miał to nieszczęśliwe spojrzenie, jakie mają psy podczas załatwiania bardzo dużej potrzeby.

— Ale szczerze mówiąc, nie rozumiem, co mógłbym zrobić. Te twoje aluzje to głupstwa, więc się za wcześnie nie ciesz. A ten wasz Inteligent? Co to za jeden?

— Nic szczególnego. Profesor. Członek-korespondent. Uczciwy człowiek i całkiem przyzwoity.

— Widziałem go w telewizji. Rasowy koń.

— Tak. Bez wątpienia. Przy okazji, jego sztab mieści się w tym samym domu, za rogiem.

— Aha… Nawet zwróciłem uwagę na te stada mercedesów, jak dziki u wodopoju… Ale w takim razie, o co właściwie chodzi? Skoro jest taki przyzwoity, to skoncentruj się, wysil mózg! Przysiądź i zorganizuj mu odpowiedni ranking.

Wadim znowu uśmiechnął się tym swoim psim uśmiechem, przypominającym raczej wyszczerzone zęby nieboszczyka, i nie odpowiedział.

— Dobra — powiedział Jadozub. — To wszystko? W takim razie z Bogiem. Pozdrowienia dla mamy. Jeszcze żyje, jak sądzę?

Zobaczył oburzenie, wściekłość i pragnienie kopnięcia w krocze, ale się nie przestraszył — nie było się kogo bać. Przeciwnie, poczuł przenikającą rozkosz, tym silniejszą, że dokładnie wiedział: nie zrobi dla tego gnojka nic, kompletnie nic, nie kiwnie palcem, niech drań dostanie to, na co zasłużył, wszystko, co zgotowało mu życie. Jedem das seine.

Gdy Wadim wyszedł (ze swoją bezsilną wściekłością, ze swoim śmiertelnym smutkiem, ze swoją potworną obawą przed jutrem), usiadł przy stole, zapalił jasną lampę i podsunął sobie bliżej teczkę z listami.

Szanowny Nikołaju Dmitriewiczu! Zasyłam serdeczne pozdrowienia i spieszę donieść, że znajduję się w samym środku wulkanu. Choroba narodowa rozwija się tu tak intensywnie, że istnieje groźba zasłania trupami całego północnego Kaukazu. Z poważaniem…

Otwarty list do Piotrogrodu, datowany siódmego lutego 1918 roku, jeszcze w starej pisowni, ale bez podpisu. Czyżby już wtedy rozumiał, że takich przesłań lepiej nie podpisywać? Raczej nie. Chociaż, sądząc z tekstu, był to przezorny człowiek i nie bez poczucia humoru… Godzien szacunku, chociaż na pewno „biała kość”, szlachecki zarozumialec. Przesrali mocarstwo, ot co.

Do pana Dyrektora kursów brygadzistów rolnych ulepszeń dla kalekich żołnierzy. Od całkowicie zwolnionego ze służby wojskowej szeregowego 8. pułku strzelców Siergieja Nikołajewicza Czepowskiego, zamieszkałego Kabakły, 927 wiorsta kolei Omskiej. Zawiadomienie o rozpoczęciu kursowi folder przesłany 21 grudnia 1917 roku otrzymałem 14 lutego 1918 roku. Ponieważ muszę być w Piotrogrodzie 20 lutego niestety w tym czasie nie mogłem się zjawić, ale z powodu przeżywanego momentu w Rosji i trudnego, niemal niemożliwego przejazdu kolejami nie wyjeżdżałem, ale pokornie proszę, jeśli kurs nie odbył się, a w przyszłości będzie, bardzo proszę powiadomić mnie zawczasu.

Siergiej Czepowski

Z boku, na marginesie staranna, solidna notatka: Wysłałem 16 lutego 1918 roku. Tak, ten to na pewno niczego nie zrozumiał. Zwolniony ze służby szeregowy. Najprawdopodobniej jakiś inwalida, a może w ogóle pozbawiony kończyn. W dodatku spanikowany, rozpaczliwie szuka jakiejkolwiek możliwości urządzenia sobie swojej żałosnej przyszłości i jeszcze nie rozumie, że nie ma żadnej przyszłości, nie ma i być nie może… „W środku wulkanu”.

15 maja starego stylu. Droga Niusiu! Napisz mi, bardzo proszę, czy cieszysz się dobrym zdrowiem i czy nie siedzisz z rozkazu bolszewików w lochach Smolnego? Znając ich manierę zaczynania od końca, czyli najpierw schwytać i wsadzić, a potem dopiero szukać powodów, niepokoimy się, czy nie zdarzyła ci się taka właśnie rzecz…

To na pewno jakaś gruba, tępa krowa. Mieszczanka. Idiotka. Żadnej własnej myśli w głowie. Jeśli przeżyła, to dwadzieścia lat później z tą samą pewnością kretynki powtarzała w ślad za gazetami, że „słusznie robią, że ich rozstrzeliwują… organy się nie mylą i nie ma dymu bez ognia…”

Żyje nam się kiepsko, ale jeszcze nie umarliśmy z głodu, choć był już taki moment, że myśleliśmy, że z nami koniec. Żyjemy właściwie jak studenci, za przypadkowe pieniądze. Rzeczy wyprzedajemy niemal za bezcen, bo skupujący wyczuli, jak kruki, naszą potrzebę a swój zysk i nie chcą dać znośnej ceny. Siodła jak na złość nikt nie chce kupić, a to główny atut w naszych rękach. Gdyby udało się je sprzedać, ojciec natychmiast ruszyłby do Moskwy wystarać się o emeryturę. Bo jeśli spuścić się na los, to można będzie czekać jeszcze i rok albo do śmierci głodowej…

Jakieś siodło… co tu ma do rzeczy siodło? Może byli właścicielami majątku i po poprzednim bogactwie zostało im tylko cenne siodło? Z czaprakiem. Patrz Trzej muszkieterowie. Zresztą, to raczej mało prawdopodobne. Skąd niby emerytura dla ziemianina? W 1918 roku! Ale z drugiej strony, skąd w mieszczańskiej czy nawet, dajmy na to, urzędniczej rodzinie siodło?

Dobrze byłoby wystarać się o emeryturę i jak najprędzej stąd wyjechać. Jedzenie jest bardzo drogie. Wkrótce nie będzie nas na nie stać. Chociaż sądząc po tym, co piszą w gazetach, po co się wybieramy, skoro tam wybuchła cholera? Ale to nas nie przeraża, bowiem na cholerę można umrzeć albo nie, a głód nie zmiłuje się na pewno…

Takich jak wy nie weźmie żaden głód. A już na pewno żadna cholera. Jesteście wieczni. Wieczni! Żeby was diabli wzięli z tymi waszymi emeryturami i artykułami!

…Co to będzie, Niusia, co z tego wyniknie, jeśli w tym roku znowu będzie nieurodzaj? Cala ludzka zwierzyna się podniesie i zacznie się nawzajem zagryzać. Ale wszystko jest wolą Boga…

O, to na pewno. Wszystko się zgadza: i o zwierzynie, i o woli Boga. Ile to już lat… Od ilu stuleci powtarzacie to samo: wola boska, wola boska? Gówno.

Chodzi o to, że gospodarz wszystkim i każdemu z osobna powtarza, że lokatorzy go męczą, że wystarczy, żeby posiedział jeden dzień i szył, a cała opłata za mieszk. mu się zwróci. Bo dla niego najważniejszy jest spokój. Ale oczywiście łże i to łże bezczelnie, bo takiego skąpca i spekulanta nie widziałam jak żyję. Dopiero co sprzedawał ziemniaki ciotce Katerinie za 45 rub. za miarkę, a sam płacił swoim krewnym 25. Tej ciotce Katerinie, po którą posłali o trzeciej w nocy, prosząc ją, żeby obmyła nieboszczkę żonę. A jak się go posłucha, to święty człowiek…

Stempel na liście: „Twer, 28.5.18”. Prawie sto lat minęło, a co się zmieniło? Ziemniaki staniały… A może nawet i to nie. Zależy, co znaczyła owa miarka… O, a teraz kartka pocztowa. Dziwne, cała zapstrzona przez muchy. Wieszali ją na ścianie, czy co?

Wasia, przywieź jedną lampę naftową, drugą zostaw sobie i Niuszy. Niusza prosi, żeby zostawić jej z rzeczami małą poduszkę. Bacził do Sar nie pojechał. I chyba w ogóle nie pojedzie…

Wysłano 2.11.18 z Moskwy do Piotrogrodu. I gdzie oni teraz są, ta Niusza i tajemniczy Bacził? Może tylko lampa naftowa przetrwała. Zresztą, też chyba nie. Kto by przechowywał

lampę naftową? Najwyżej jakiś kompletnie stuknięty kolekcjoner…

Kochana Lieto. Przesyłam pozdrowienia z minionym Dniem Anioła. Lieta, dziękuję za suchary, bardzo mi się przydają, ponieważ teraz dostaję mniejszą rację. Urlopów nam nie dają (takie świństwo), tak to bym przyjechała. Jeśli możesz, przyślij ziemniaki. Koniecznie ucałuj ode mnie Miksia i Wolika. Pozdrowienia dla Borysa Al.

Lela

Pocztówka wysłana do Piotrogrodu z Orła 26.7.19. Suchary, ziemniaki, racje… Czy oni w ogóle rozmawiali wtedy o czymś innym? A przecież trwała wojna! Generał Denikin, wypad Amontowa, Budionny tworzy Pierwszą Konną… A tak naprawdę wcale nie Budionny, tylko zupełnie kto inny, który potem został zlikwidowany, ale przecież nie w tym rzecz… Do licha z nimi wszystkimi! Dostali to, na co zasłużyli. Wszyscy. Wszyscy, co do jednego. A to co za hieroglify?

Estimata sinjoro! Mi traiegis Vian anonceton kaj kuragas skribi al Vi…

Wysłane z Irkucka do Cerveny Nostelec, Czechosłowacja, ale to już grudzień dwudziestego pierwszego, odkładamy na bok. Lingwista z nas kiepski, oj kiepski, niemiecki tylko ze słownikiem. Dziwne… Jakim cudem pocztówka, wysłana do Czechosłowacji, trafiła do tego wyłącznie rosyjskiego archiwum?

Wierunczik mój, stoimy w Armawirze. Dni są gorące, podobnie jak poprzednio, ale jest bardzo przyjemnie. Płyną lekkie chmurki, wieje lekki wiaterek. Byłem w mieście na targu i jestem bardzo rozczarowany cenami. Czereśnie 8-15 mil. za funt. Jaka różnica w porównaniu z Piotrogrodem! Maliny 15 mil. W Kryłowskim masło było niedrogie (2f 15 mil.), ale niestety nie miałem w co wziąć. W papierze by się rozpłynęło. Następnym razem trzeba by wybrać się w drogę zupełnie inaczej. Prowizji brać mało, za to wziąć naczynia na mleko, masło itd. Prowizja, którą wziąłem, zepsuła się niemal zupełnie. Kotlety wytrzymały dzień, pierożki dwa dni, kiełbasa zepsuła się ze szczętem. Szczególnie przykro wyrzucać to, co zostało przygotowane troskliwymi rączkami. Całuję mocno…

Wysłane z Armawiru do Piotrogrodu 22.6.23. Już są odkarmieni, już żrą kotlety, masło na funty, pierożki… Spłynęło po nich jak woda. Jakby nic nie było — ani wojny, ani głodu, ani katastrofy. Wszystko przeminęło! Tylko kotlety zostały, przyrządzone troskliwymi rączkami…

Usiadł przed komputerem, żeby wprowadzić wszystkie dane z kopert i pocztówek do bazy,

ale wtedy ze swojego legowiska objawił się Timofiej. Najpierw położył mu gorący pysk na biodrze, a potem, ponieważ pozostawiono go bez odpowiedzi, trącił nosem w łokieć, mocno i natarczywie. Jadozub popatrzył na niego z góry.

— Zsikałeś się, zwierzaku? — zapytał.

— Jeszcze nie, ale już niedługo — dał do zrozumienia Timofiej, jeszcze mocniej kręcąc ogryzkiem ogona, piszcząc i sapiąc. Potem uniósł w górę chudy tyłek, położył się na przednich łapach i tak potrząsnął łbem, aż jego czarne uszy zafurkotały jak chorągiewki na wietrze, a ślina poleciała na wszystkie strony. Najwyższa pora z nim wyjść. Człowiek mógł nie sikać od siódmej rano. Nie to, co inni, uprzywilejowani, co to chodzą lać po dwa razy na godzinę…

Poszedł do toalety. Timofiej oczywiście za nim, jak przywiązany. Stękając nad muszlą i wytężając się, by pokonać swoje patologiczne problemy, Jadozub słyszał, jak za drzwiami pazury niecierpliwie, nerwowo stukają o linoleum, słyszał udręczony pisk, rozpaczliwie wysoki, niemal ultradźwiękowy. Uśmiechnął się, wyobrażając sobie głupiego, kudłatego zwierzaka, umierającego teraz z rozpaczy i żalu, że nie może widzieć swojego boskiego pana, karmiciela i podpory swojego świata. Śmieszny pies, słowo daję. Psy to porządni ludzie. W odróżnieniu od ludzi. Psy to porządni ludzie, a ludzie to zazwyczaj parszywe psy…

Następnie przygotował jedzenie — włożył łyżką dużą porcję do miski Timofieja i postawił na specjalnej ławeczce, żeby zwierzak, wracając z promenady, od razu mógł się rozkoszować ulubionym żarełkiem. Dopiero wtedy zdjął z gwoździa smycz i zajął się poważnie przygotowaniami do wyjścia.

— Chciałbym wiedzieć, czemu ten zasmarkaniec nazwał cię Timofiejem Jewsiejewiczem? — mówił na głos, przyczepiając smycz do obroży. — Jaki tam z ciebie Jewsiejewicz? Powinieneś się nazywać Reksowicz albo Artemonowicz…

Artemonowicz nie protestował — rwał się na spacer i zgadzał się na dowolny wariant.

Przed wyjściem Jadozub przejrzał się w lustrze. Poprawił beret, pogłaskał ośmiodniową szczecinę i absolutnie zadowolony z siebie, ostrożnie uchylił drzwi wyjściowe. Było mało prawdopodobne, by natknął się tu na jakieś niebezpieczeństwo, ale jak wiadomo, najbardziej nieprzyjemne wypadki są zwykle najmniej prawdopodobne. Ostrożność jeszcze nikomu nie zaszkodziła… W obcych posiadłościach było teraz cicho i unosił się normalny aromat czy raczej odór zagadkowych wonności. W korytarzu aż do samego zakrętu nie było nic widać. Oczywiście, nikomu nie przyszło do głowy, żeby wkręcić żarówkę, więc oświetlony był tylko róg, a i to nie światłem elektrycznym, lecz żółtym i chwiejnym — widocznie znowu palili lampki oliwne.

Wyszedł na korytarz i przytrzymując szarpiącego się na smyczy Timofieja, zaczął staranie zamykać drzwi do swojego terytorium. Tutaj, za tymi drzwiami, wszystko było jego własne: własne sześć i pół metra kwadratowego, własna kuchnia z kuchenką gazową, własna łazienka

z pozornie koszmarną, ale nadającą się do użytku wanną. Kiedyś mieszkała tu służąca. Jak się nazywała? Ach, no tak, Anastazja Andriejewna, a on nazywał ją Asiewna i kochał najbardziej na świecie. Była miękka, duża i dobra, a wokół niej zawsze unosił się zapach ciągutek… Właściwie nikogo prócz niej nigdy nie kochał, więc nie było nawet z kim porównać.

Pomyślał o niej teraz zupełnym przypadkiem, na zasadzie skojarzeń niedostępnych świadomości, ponieważ świadomość była zajęta jedną jedyną myślą i jedynym, całkiem zwyczajnym obrazkiem: pilot statku kosmicznego przy zachowaniu wszelkich środków ostrożności opuszcza swoją twierdzę i wychodzi w obcy, niebezpieczny świat. Obraz ten narodził się w jego wyobraźni dawno temu, sam nie pamiętał kiedy: statek kosmiczny doznał uszkodzeń na planecie, pilot czeka na śmierć za stalowymi ścianami, a na zewnątrz wre, gotuje się, bulgocze i wypuszcza smrodliwą parę obce i śmiertelnie niebezpieczne życie, budzące strach i nienawiść. Strach — zawsze, nienawiść, niestety, tylko z rzadka…

Majstrował właśnie przy zamkach (zamki były trzy plus specjalne urządzenie blokujące dla większej pewności), gdy nagle zza zakrętu wyłoniła się postać w bieli i zatrzymała w taktownym oddaleniu, dziwna i nieco upiorna w chwiejnym świetle niewidocznej lampki. W tym samym momencie usłyszał monotonny śpiew na granicy słyszalności, a nawet nie tyle śpiew, ile jakby chór kilku głosów, który melodyjnym szeptem recytuje coś rytmicznie.

— Dzień dobry — powiedział na wszelki wypadek pod adresem białej postaci. W odpowiedzi otrzymał bezgłośny pokłon ze złożonymi na piersi rękami. Wąskooka, ciemna twarz, zupełnie nieruchoma, nie wyrażała nic prócz nieludzkiego spokoju. Odczekał dwie sekundy, ale nic się nie działo. Zresztą co się mogło dziać? Za pokoje zapłacili cztery dni temu, a innych powodów do kontaktów nie j i nie mogli mieć, więc powiedział uprzejmie: Sayonara, tym samym wyczerpując jedną czwartą swojej znajomości japońskiego.

Był nieodmiennie uprzejmy wobec tych ludzi, ale tak naprawdę wcale mu się nie podobali — podobnie jak wszyscy inni ludzie na ziemi. W dodatku nie do końca ich rozumiał, co w zdumiewający sposób rodziło nie tyle szacunek i ciekawość, jak można by się było spodziewać, ile dodatkową antypatię i pewną pogardę. W myślach nazywał ich Japońcami, choć wcale nie był pewien, czy ma do czynienia z Japończykami i czy kiedykolwiek przydadzą mu się zachowane na przyszłość zwroty: konniti-wa, wakarimasen i wydawałoby się kompletnie nie na miejscu w tej sytuacji watakusi-wa tabe tai. Jednak tamci wąskoocy płacili pieniądze, i to niezłe pieniądze, za te cztery pokoje, w których mieszkał kiedyś z rodzicami i dokąd miał teraz wstęp wzbroniony. Nie dlatego że zagadkowi najemcy nie chcieli go tam widzieć (może nawet nie mieliby nic przeciwko temu, żeby go zaprosić i poznać się bliżej, oswoić, a może nawet włączyć go do swojego śpiewania szeptem, do dziwnie pachnących kadzideł i białych strojów), lecz dlatego że sam sobie tego zabronił, raz na zawsze odcinając się od tego, co było kiedyś, i zostawiając sobie jedynie pokoik Asjewny, z własną ubikacją i osobnym wejściem i wyjściem, które w przeszłości nosiło miano schodów kuchennych.

Nasłuchując i oglądając się, zszedł po brudnoszarych kuchennych schodach, z wychodzącymi na podwórze brudnymi oknami, niemytymi od czasów władzy radzieckiej; z wymyślnie pogiętymi przez jakiegoś nieprawdopodobnego siłacza żelaznymi, wyklepywanymi poręczami (które w niezmienionej postaci trwały od czasów blokady), z zaplutymi i dokładnie (nawet z pewną starannością) zaśmieconymi stopniami i starymi prezerwatywami

przyschniętymi do zasmarowanych ścian. Te schody — śmietnik, schody — wychodek, schody — skansen były tym, co w południowej Rosji nosi miano „tyły”. On zresztą przywykł do tego dawno temu, a Timofiejowi się tu podobało, w każdym razie sprawiał wrażenie zaciekawionego: on czytał te schody jak ciekawy świata człowiek czyta świeżą, wielostronicową gazetę w rodzaju „Skandali”. Prócz tego pies miał zwyczaj zaczynać swoje zabiegi oddawania moczu już tutaj, nie czekając, aż znajdą się na dworze, i robił to z przyjemnością, choć bez należytej solidności. Pan nie przeszkadzał mu w tych zabiegach, ale też nie aprobował ich, po prostu schodził po schodach, nie zatrzymując się i nie dając stworzeniu możliwości włożenia w ten zabieg całej duszy. Teraz można było liczyć tylko na Timofieja: bardzo nie lubił obcych i żaden bezdomny, żaden bandyta nie miał szans ujść jego bacznej uwagi. Zresztą, na tych schodach można było dostać w łeb nawet od znajomego — na przykład od Kostii Dranika z trzeciego piętra…

Na podwórku nie rozładowywano już furgonetki i nie było żylastych bandytów, tylko dwie przelotnie znajome kobiety z wiadrami na śmieci przy nogach (jedno pełne aż po brzegi, drugie właśnie opróżnione) omawiały wzrost cen na energię elektryczną dziesięć kroków od śmietnika. Przywitał się, a one odpowiedziały mu niedbale i bez zainteresowania odprowadziły go wzrokiem. Znały go od dzieciństwa, więc już bardzo dawno temu obsmarowały go i obgadały do najdrobniejszych szczegółów.

Gdy znaleźli się na ulicy, pozwolił wreszcie Timofiejewowi postać z zadartą tylną lewą nogą tak długo, jak jest to konieczne do osiągnięcia pełnej satysfakcji. Sam tymczasem obejrzał okolicę. Nastała już godzina Psa, ale w polu widzenia nie zaobserwował na szczęście nic naprawdę groźnego. Był pstrokaty dog, kroczący niczym własna zjawa obok swojej eleganckiej pani, wymalowanej, ubranej w futro, suki o nienaturalnie długich nogach; był znajomy stary owczarek z obwisłym brzuchem i zapadniętym grzbietem i jeszcze jakieś drobiazgi między drzewami: smętny jamnik długości półtora metra bieżącego; jazgotliwy, ale niegroźny bolończyk z piątego piętra i jeszcze jakiś czarny, nieznanej rasy i w ogóle obcy, z panem w postaci mięśniaka z nogami jak kolumny. Głównego wroga, czarnego teriera Borki, nie było nigdzie widać i dałby Bóg, żeby nie pojawił się dzisiaj w ogóle. Czasem znikał ze swoim wstrętnym nowym Rosjaninem na kilka dni albo spacerował o innych porach, nie wtedy, gdy wychodziły wszystkie normalne psy.

Zatrzymując się pod każdym drzewem i z nikim się nie witając, dotarli aż do końca bulwaru.

Panowały cisza, spokój i obojętność. Timofiej szedł spuszczony ze smyczy — nie należał do psów, które nagle rzucają się pędem, na oślep, w kompletnym zapomnieniu, niechby nawet za najbardziej atrakcyjną damą. Tak się bał, że znowu się zgubi, że nie odbiegał dalej niż do drugiego drzewa, a nawet jeśli zdarzyło mu się przypadkiem oddalić bardziej, natychmiast zatrzymywał się i czekał, dokonując rytualnych obrotów kawałkiem ogona. Naprawdę zabawny pies. Musiał się nieźle nacierpieć od poprzedniego pana, a może nie mógł zapomnieć strachu bezpańskiego istnienia w wielkim mieście, obojętnym jak krawężnik i okrutnym jak śmierć głodowa.

Już miał się odwrócić o sto osiemdziesiąt stopni (tym bardziej że natura, czyli przeklęte zapalenie prostaty, już przypominała, że pora wrócić „na chatę, do własnego kibla”), ale zatrzymał się, stwierdzając za rogiem (widocznie w okolicy sztabu, o którym wspomniał ten zasraniec Wadim) niewielki, ale absolutnie nietypowy tutaj tłumek obywateli, zajmujący całą przestrzeń chodnika i z determinacją wylewający się na ulicę. Błyszczące dachy mercedesów płynęły w tym tłumie jak w powodzi. Coś się tam działo. Jakiś wiec, a może spotkanie z kandydatem na gubernatora. Rosła postać w jasnym płaszczu wznosiła się ponad tłumem; stała na najwyższym stopniu przed głównym wejściem do biura i wyciągała rozpostarte ramiona. Dobiegał stamtąd głos — słowa trudno było zrozumieć, ale nawet z tej odległości słychać było, że ten głos jest syty, aksamitny, głośny niczym grom, całkiem jak głos niezapomnianego docenta Liebiadiewa (teoria funkcji zmiennej zespolonej), omawiającego swoje słynne zasady wystawiania ocen na egzaminach. „Kto bezbłędnie odpowie na wszystkie pytania zestawu i wszystkie dodatkowe pytania, ten otrzyma pięęęć… Kto bezbłędnie odpowie na wszystkie pytania zestawu, ale zająknie się przy pytaniach dodatkowych, ten otrzyma czteeery…”

Poczuł przelotne ukłucie nienawiści i niemal nie myśląc — nogi niosły go same — przeciął ulicę, żeby podejść bliżej. Po co? Nie umiałby tego wyjaśnić, nawet gdyby mu kazano. Musiał zobaczyć i usłyszeć to wszystko z bliska. Z detalami. Musiał. Jak zawsze w takich wypadkach, brakowało konkretnych myśli, uświadomionych pragnień czy choćby czegokolwiek znanego. Fizjologia. Trans. Nogi szły same, a w głowie wirowało wyrwane z kontekstu zdanie, wygłaszane obrzydliwie aksamitnym głosem: „Dzisiaj zaczęliśmy później, a to znaczy, że musimy skończyć wcześniej…” (nadal Liebiadiew, który był działaczem partyjno-społecznym wydziału i permanentnie spóźniał się na własne wykłady). Nie słyszał niczego, ani jednego słowa. Widział jedynie, jak otwiera siei zamyka szlachetna, arystokratyczna gęba z olśniewającymi zębami. Jak połyskują wilgotne, natchnione oczy. Widział nalot mrozu na śnieżnobiałych, obciętych na jeża włosach, duże, szerokie dłonie, unoszące się w profesjonalnie zgodnym rytmie niesłyszalnej przemowy (zawsze miał doskonały wzrok; niczym legendarna mamusia Tycho Brahe widział nieuzbrojonym okiem fazy Wenus i mógłby wpakować pięć kul w ósemkę dokładnie na godzinie jedenastej). Nagle odniósł wrażenie, że czuje tego człowieka — nadleciał zapach drogiej wody kolońskiej, zdrowy, mocny zapach energicznego, krzepkiego mężczyzny, nieznającego upokarzających chorób, nieznającego chorób w ogóle, a jednocześnie nieznającego niskich czuć i normalnych dla zwykłego człowieka zwierzęcych pragnień.

Nienawiść zapłonęła w nim i zaczęła rosnąć niczym ropiejący wrzód, bezboleśnie, ale bardzo szybko. Okazało się, że sporo jej się nagromadziło przez ostatnie pół roku, tylko że do tej pory tkwiła w nim spokojnie, niegroźna i nieszkodliwa jak zastarzała tęsknota.

A teraz obudziła się i zaczęła zżerać duszę. Pulsowała, próbując wyrwać się na wolność, zielonożółta, trująca i niebezpieczna jak gaz bojowy. Dusiła go. Chciał krzyczeć, a ona więzła w gardle, nie pozwalała oddychać i żyć. Miał ochotę wbić ją w to białe, wypielęgnowane, zanadto zdrowe ciało, jak kobra wbija zakrzywione zęby, żeby wpuścić w ofiarę jad. Żeby zabić.

Niejasno pamiętał, że to niebezpieczne. Wokół jest zbyt dużo ludzi. Ochroniarze z posępnymi twarzami rozglądają się wokół; jeden już utkwił w niego wzrok i patrzy, już się przygotowując, już celując… Ale to by go nie powstrzymało. Zapewne nie powstrzymałby go nawet strzał w gardło — nienawiść nadchodziła, pęczniała, napinała się, szykowała, żeby wybuchnąć, przebić się, zapłonąć niczym potworny, nienormalny, ponadnaturalny orgazm… Zaraz wystrzeli jadowicie żółtym, stumetrowym jęzorem. Jeszcze trochę… już za chwilę… nie wolno, nie wolno, to niebezpieczne, już dwóch mu się przygląda… I nagle to okropne uczucie z dołu; chwyciło błyskawicznie i gwałtownie, poczuł, że musi, i nienawiść znikła, rozpłynęła się w bezsilności, zeszła na dno, odeszła w nicość, a nogi, znowu same z siebie, zaniosły go z powrotem, w stronę domu, szybciej, szybciej, jeszcze szybciej, zaraz się przeleje, nie wytrzyma, zaraz będzie po wszystkim… Gdy znalazł się w bramie, gorączkowo, ze wstydliwym pośpiechem rozpinał spodnie, twarzą do ściany, w nienaturalnej, idiotycznej pozycji, stojąc prawie na jednej nodze, dosłownie na oczach jakiejś damy z córeczką; wreszcie jęknął ze wstydu, oddając mocz z wysiłkiem i bólem.

I już po wszystkim, pomyślał ze zwykłą goryczą. Już po wszystkim. Już po wszystkim… Gdzie Timofiej? Timofiej był tuż obok stał w odstraszającej pozie i obserwował córeczkę. Nie lubił dzieci i nie ufał im.

A co ten wujek robi? — pytało tymczasem dziecię jasnym głosikiem. — Wujek zachorował?

Wujek nie zachorował. Wujek zdechł. Wujek zamoczył sobie spodnie od środka i czuje się jak kompletne, absolutne gówno. A ten swobodny mówca, uwielbiany przez masy, nawet niczego nie zauważył. Ochroniarze, owszem, wyraźnie zaczęli coś podejrzewać, choć oczywiście nie zrozumieli, co i jak, a ten demokratyczny panicz okazał się ślepy jak tokujący głuszec.

…Wrócić, pomyślał z resztką nienawiści. Wrócić i dobić drania. Ale wiedział, że nie wróci. Nie dzisiaj. Jutro. Potem. Nagle poczuł ponad bezsilnym smutkiem nieoczekiwany przypływ entuzjazmu, pojawiło się coś, o czym należało pamiętać, o czym trzeba teraz myśleć. Nie tylko o tym, gdzie zdobyć stare archiwa, najlepiej z czasów blokady, ale również o tym, jak to będzie, gdy znowu się spotkają. Na przykład na jakimś mityngu. Chyba się szykują wybory, można będzie przyjść na spotkanie z wyborcami. W końcu jestem wyborcą czy nie? Jestem. Mam prawo wybierać i wybrałem. Jego. Niech się teraz modli, bo ja go wybrałem. Przypomniał sobie, co mówił ten zasraniec Wadim i zachichotał — nic ci z tego nie przyjdzie, gnojku ty mój, nie wybiorą go, bo ja go wybrałem, a ty, gnojku, ty dostaniesz to, co ci się należy od życia: gorzkie rozczarowanie. Albowiem powiedziane jest: rozczarowanie to gorzkie dziecię nadziei…

Po przyjściu do domu przede wszystkim się przebrał. Spodnie i gatki wrzucił do pralki. A więc dziś trzeba będzie zająć się praniem. Jesteśmy ludźmi prostymi, służby nie trzymamy, sami pierzemy, sami gotujemy, sami myjemy podłogi… Prawda, zwierzaku? Zeżarłeś kaszę? No właśnie. Mięsa dzisiaj nie będzie, mięso będzie jutro…

Telefon zadzwonił nieoczekiwanie głośno. A głośno, dlatego że nieoczekiwanie. Siódma. Kto to może być? Do pułkownika nikt nie dzwoni. Okazało się, że to Tengiz. Psychokrata. Bał się Tengiza. Z tym okrutnym zwierzęciem należało mieć się na baczności. Taki nie żartuje i nie lubi żartów…

— Ołgoj-Chorchoj? Witam.

— Aa, pan Psychokrata we własnej osobie! Jeszcze żyjesz?

— Niedoczekanie twoje, Ołgosza, czyli Chorchosza. Słuchaj, kiedy ostatnio widziałeś Dimkę Christoforowa?

— Dzisiaj. Ohydny widok.

— Więc jesteś w temacie?

— W temacie czego?

— W temacie jego problemów.

— Tak. Niestety. Całą kamizelkę mi zasmarkał.

— Jasne. A więc chcę cię poinformować, że zbieramy się u mnie jutro, o dziewiętnastej…

— Jacy my?

— Drabanci. Dziadki. Wszyscy.

— A co ja mam z tym wspólnego?

— Nie pieprz, Grigorij! To poważna sprawa i dotyczy nas wszystkich. Dzisiaj Dimka, jutro ty.

— Ty mnie nie… tego… Dla mnie to już na pewno byście się nie zbierali.

— Zapewniam cię, że tak.

— Przecież mnie nienawidzicie!

— Nie przesadzaj, Ołgosza. Nie przeceniaj swojego znaczenia.

To prawda, jesteś człowiekiem niepociągającym, ale też jednym z nas, i na razie nikt tego warunku nie odwoływał. I nie może odwołać…

Prościej było się nie spierać. Prościej było się zgodzić i zrobić po swojemu.

— Dobrze. Przekonałeś mnie. Zastanowię się. O dziewiętnastej, mówisz? Co my jutro mamy, piątek?

— Tak. Jutro, u mnie, o dziewiętnastej.

— Zastanowię się.

— Ty mi tu nie pieprz głupot!

— Postaram się. A ty żyj. Jeśli ci się uda.

— Już ci powiedziałem, kurczę, że niedoczekanie!

Tengiz położył słuchawkę na widełki, ostrożnie, jakby była zrobiona z najdelikatniejszej porcelany, i głośno wypuścił powietrze przez nos.

— Co za wstrętny typ — powiedział.

— Przyjdzie? — spytała Olga.

— Nie wiem. Tak w ogóle to trochę się mnie boi, więc może nawet przyjdzie.

— A ty się go nie boisz? — Olga uważnie przeglądała się w lustrze, jakby widziała się po raz pierwszy po długiej przerwie.

— Trochę tak.

— Ale dlaczego? Rozmawiałam z nim kiedyś przez telefon. Uprzejmy. I absolutnie nieszkodliwy, sądząc z głosu.

— Tak. Ale pozory mylą, jak powiedział jeż, schodząc ze szczotki ryżowej.

— Tylko bez świństw, bardzo cię proszę. A jaki on ma talent?

— Umie perfekcyjnie nienawidzić.

— To wasz sensei uczy również nienawiści?

— Sensei nikogo niczego nie uczy. On tylko otwiera wrota.

— Jak to?

— Człowiek patrzy i widzi przed sobą płot. A może nawet mur. Kamienny. A sensei mówi: oto drzwi, otwórz je i idź…

— No i co?

— I człowiek idzie.

— A co z nienawiścią?

— Wszedł w niewłaściwe drzwi. To była pomyłka.

— Sensei się myli?

— I to dość często. Dał Griszce Tragedię amerykańską, a Griszka zamiast tego przeczytał Podróż do kresu nocy.

— Nie rozumiem.

— Nikt tego nie rozumie. Myślisz, że sam sensei rozumie? Ni cholery.

— Możesz się obejść bez mocnych słów?

— Mógłbym, tylko po co?

— Na prośbę ludu pracującego.

— Tak jest. Głos ludu głosem Boga.

— Opowiedz mi lepiej o tym swoim Ołgoj-Chorchoju. Co to w ogóle znaczy?

— Po mongolsku oznacza to „straszny robal”. Jest taka legenda, że występuje na pustyni i zabija na odległość: albo trującym gazem, albo ładunkiem elektrycznym.

— A co ma z tym wspólnego twój Grisza?

— Słuchaj, księżniczko, po co ci te informacje?

— Szkoda mi go.

— Coś takiego. Przecież nawet go nie widziałaś.

— To opowiedz coś o nim.

— Mały, gruby, nieogolony, nieruchome spojrzenie. Niechlujny.

— Zepsute zęby?

— Nie pamiętam. Chyba tak. Nie ma w zwyczaju pokazywać zębów.

— Nigdy się nie uśmiecha?

— Chyba nigdy. Dlaczego miałby się uśmiechać? Jest sam jak palec, ani przyjaciół, ani krewnych…

— Dlaczego?

— Krewni umarli, a przyjaciół pogonił.

— Czemu?

— A myślisz, że przyjemnie jest utrzymywać kontakty z człowiekiem, który na twój widok pyta ze zdumieniem: „To ty jeszcze żyjesz?”

— Nie wiem. Pewnie nieprzyjemnie. Ale przecież nie pyta na serio?

— A skąd ja mogą wiedzieć, może i na serio. Był czas, że należał do towarzystwa, potem się wycofał. Po prostu przestał przychodzić i dzwonić. Żyje sam dla siebie. Siedzi w swojej komórce jak karaluch i czyta cudze listy.

— Po co?

— Takie ma hobby. Skupuje stare archiwa rodzinne. Włóczy się po wysypiskach, po śmietnikach i zbiera stare listy. Jak włóczęga.

Jeśli jakiś dom przeznaczono do rozbiórki, on już tam jest, z workiem i latarką… Speleolog cholerny.

— Naprawdę go nie lubisz.

— A za co miałbym go lubić? Za to, że nas wszystkich nienawidzi?

— No to co? Ty też wszystkich nienawidzisz.

— Nieprawda. Mnie tylko czasem mdli. A on nienawidzi naprawdę.

— Skąd wiesz?

— Przyjdź do mnie jutro, to sama zobaczysz.

— Nie — skrzywiła się Olga.

— Co „nie”?

— Nie przyjdę. Nie lubię się z wami spotykać.

— A właśnie, dlaczego? Już dawno chciałem cię zapytać.

— Sama nie wiem. Czuję się nieprzyjemnie. Albo paskudnie. Albo nieprzyjemnie paskudnie.

— Dziwne. Przecież to nie są banalni ludzie. Każdy z nich to osobowość.

— Nie mówmy o tym. Lepiej opowiedz o tym swoim Ołgoju.

— Akurat on jest najbardziej przeciętny z nas. Pojęcia nie mam, co jeszcze można by o nim powiedzieć.

— Kim są jego rodzice?

— Już nie żyją. Nie miał nawet roku, gdy zmarła mu matka, a ojciec umarł ze trzydzieści lat temu. Kiedyś chyba zlał go pasem, ze złością, dziko, za jakieś drobne przewinienie i natychmiast zszedł na serce. On też nie był pospolitym człowiekiem; słynny architekt, budował wille dla władzy, laureat, akademik, partyjny. Pił na umór przez całe życie. Człowiek o wielkich namiętnościach i słabym zdrowiu. Jego ulubione powiedzonko: „Wszystko, co jest na świecie, to albo niewiadoma, albo oszustwo…”

Zamilkł, poszedł do kuchni, wyciągnął z lodówki puszkę dżinu z tonikiem, otworzył, łyknął, potem spostrzegł się i zapytał:

— Chcesz?

Olga pokręciła niecierpliwie głową.

— Opowiadaj dalej.

— Właściwie nic już nie wiem. Został sam, z macochą. Miał, dajmy na to, dziesięć lat, a macocha dwadzieścia. Podobno to była nieprawdopodobna piękność i skończona kurwa… Wybacz, ale nie da się tego inaczej określić. Przeżyła swojego architekta o dwadzieścia lat, piła jak smok, a pod koniec życia jeszcze dawała w kanał, mieszkała sama w pięciopokojowym mieszkaniu i w końcu sprzedała wszystko — dywany, kryształy, wszystko aż do ostatniego krzesła, zostawiła po sobie gołe ściany i klitkę Griszy, w której mieszkał z jakąś staruchą, służącą, co była dla niego tym, czym Arina Rodionowna dla Puszkina… A, do diabła z nim! Јapko, chodź do mnie…

— Nie waż się mówić do mnie „łapko”!

— A to dlaczego?

— A dlatego że to ten twój Robert wymyślił.

— Dobrze. W takim razie będę do ciebie mówił „nóżko”. Nogo.

Nogo mojego życia. Żegnajcie, przyjaciele, na zawsze, nie mogę dłużej cierpieć. Ręka losu złamała miłości nogę…

— Boże, jak ty mnie męczysz!… Posuń się.

— Mmm?

— Nie. Nie chcę. Przestań.

— Główka boli?

— Wszystko mnie boli. Przez cały dzień prałam.

— Wyginiemy!

— Nie bój się, nie wyginiemy. Ta wasza wspaniała Marisza zagwarantuje reprodukcję z naddatkiem.

— No, nie wiem. Marisza ma trójkę… a może czwórkę? Nie pamiętam. Niechby nawet czwórkę. En-pe-prez — dwójkę, Robert jedno. Jurka Wariograf — zero i zmiany nie są przewidywane. Dimka — zero…

— Za to Andriej Juriewicz…

— To prawda. I wszystkie nieślubne.

— Co za różnica?

— Żadnej. Mmm?

— Daj spokój, proszę cię. Lepiej zmyj naczynia.

— Słowo daję, wyginiemy! Zobaczysz, nogo duszy mojej…!