121129.fb2
Wrócił do domu wcześnie, zdjął marynarkę, powiesił ją starannie na wieszaku i powiedział do żony (nie patrząc na nią i rozwiązując krawat): „Wódki”. Pobiegła do stołowego, wróciła z kieliszkiem na tacy (trzy czwarte kieliszka, pikle na talerzyku, serwetka złożona w trójkąt). Wziął ze wzgardą kieliszek, wylał wódkę na dywan, podszedł do kredensu, nalał sobie do pełna. Wypił trzema łykami i wciągnął powietrze przez pobladłe nozdrza. Postał nieruchomo kilka sekund, a potem zapytał, nadal na nią nie patrząc: „Jest w domu?” „Jest” — odparła żona szeptem. Najwyraźniej o wszystkim wiedziała: zadzwonili, zameldowali, zafajdali swoim radosnym współczuciem od stóp do głowy… Szedł korytarzem przez całe mieszkanie, stąpając ciężko, jakby przez cały dzień ładował worki na stacji, otworzył drzwi z tabliczką (skradzioną z jakiegoś miejsca publicznego) Proszę pukać i wszedł do pokoju. Zatrzymał się na progu, nie zamykając za sobą drzwi — chciał powiedzieć tylko dwa słowa i od razu wyjść: dławiły go nienawiść i stenokardia.
Spadkobierca pochłonięty był swoim ulubionym zajęciem: przeglądał stare listy. Pokój zapełniały stare papiery, wszystko było nimi zasypane, jakby nie był to pokój nastolatka, tylko archiwum administracji domu. Wszystko było przesiąknięte zapachem starych dokumentów, a pod ścianą stały dwie przekrzywione stare walizki przytaszczył je kiedyś z jakiegoś śmietnika, razem z pluskwami i karaluchami.
Na ojca zerknął tylko przelotnie i odwrócił wzrok — jego twarz, jeszcze przed chwilą zarumieniona i pełna zapału, od razu znieruchomiała i jakby pożółkła.
Chciał powiedzieć tylko jedno zdanie, za to takie, żeby zawierało wszystko. „Rozumiesz chociaż, do jakiej jamy mnie wtrąciłeś? tłukło mu się w mózgu. — Rozumiesz, co teraz zrobią ze mną ci dranie?” I nagle wypłynęło z pamięci: „Ale mu dali do wiwatu!” Przypomniał sobie Galicza. Też sobie znalazł czas i miejsce na wspomnienia o Galiczu! Ale to było właśnie o nim: „Rozlegały się okrzyki i wypady, i stawiano z zapałem wielokropki, a potem, jak to zwykle, różne wnioski: warsztaty i nagana, i cała reszta…” Koniec z moim memoriałem, pomyślał nagle z przerażającą jasnością. Uświadomił to sobie po raz pierwszy i przyjął jako coś nieuchronnego. Bez względu na to, czy się ukorzę, czy nie, czy odetnę się od tego pasożyta, czy nie, memoriału mi i tak nie dadzą. Nie dadzą mi już nic i nigdy. Do końca życia będę klepał prywatne zamówienia. Koniec z architektem Petelinem — absolutny i ostateczny koniec.
I mimo to nie miał nic do powiedzenia temu otyłemu nastolatkowi o żółtej twarzy, którego dwóch dziadków zginęło na wojnie i który w towarzystwie kumpli (trzeci rok z rzędu, jak się okazało) obchodził urodziny Hitlera. A ci kumple to syn pierwszego sekretarza komitetu rejonowego, synek zastępcy przewodniczącego rady miasta, kuzyn dyrektora fabryki, członka biura komitetu okręgowego… I nie miał im nic do powiedzenia, i nie powiedziałby im nic, nawet gdyby całe to towarzystwo znalazło się teraz przed nim.
„Ale dlaczego Hitlera? — powiedział w końcu martwym głosem. — Wyjaśnij mi, nie rozumiem tego”. „Dlatego, że to dwudziesty kwietnia” — odparł nieoczekiwanie chętnie syn głównego architekta i podniósł oczy. Oczy były uczciwe i okrągłe, ale dziwnie żółtawe. Zresztą główny architekt i tak nie zrozumiał odpowiedzi. „No to co, że dwudziesty?” — zapytał. „Urodziny” — wyjaśnił spadkobierca i uśmiechnął się leniwie. Widocznie spodobała mu się własna odpowiedź. Widocznie nagle, tu i teraz, sam się sobie spodobał. Widocznie zupełnie nie rozumiał swojej sytuacji. Gad. Gnida. „Czy ty nie lubisz Żydów?” — zapytał absolutnie odruchowo, siłą rozpędu. Żeby nie uderzyć. Żeby nie rozmazać łajdaka po ścianie. „A kto ich lubi?” odpowiedział niedbale spadkobierca i wykrzywił pogardliwie usta. Na ojca już nie patrzył i może dlatego nie rozumiał, co się dzieje. „Oni sami siebie nie znoszą” — dodał jakby mimochodem. „Przecież twoja matka była w połowie Żydówką” — powiedział główny architekt Petelin. „Nie mam z tym nic wspólnego — sprzeciwił się spadkobierca i dodał ze wstrętem: — To wasze sprawy i wy sobie z tym radźcie”.
I w tym momencie Petelin senior podszedł do niego, sam już nie wiedząc, co robi. Przed oczami zapłonęło mu żółte światło, ściany się zakołysały, w uszach rozległo się mechaniczne wycie i wpadł jak na kulę — wpadł na to żółte, nieruchome, połyskliwe spojrzenie. Poczuł się jak oblany lodowatą gnojówką i już leżał na podłodze, na wznak, karkiem i plecami wyczuwając
kawałki połamanego krzesła, i czuł się, jakby ktoś go kroił nożem. To były ostatnie minuty. Zrozumiał to od razu i pogodził się z tym, zaakceptował jako ostateczny atak katastrofalnego pecha ostatnich dni. Próbując wstać, zaczął wierzgać nogami, oparł się jakoś o kołyszący się pod nim dywan. Nieznośnie śmierdziało spalonym papierem, smród dusił, nie było czym oddychać, a po głowie tłukły się jakieś nieprawdopodobne bzdury. „Żółty diabeł — tętniło w mózgu. Zęby żółtego…” „Połamane zęby żółtego…” (to tytuł jakiejś trylogii z odległego dzieciństwa, coś patriotycznego o samurajach i obrońcach pogranicza, o jeziorze Hasan i wulkanie Bezimienny…)
W męce wił się na podłodze, ciągle mając nadzieję, że wstanie, i patrzył na spadkobiercę, ponieważ w żółtej mgle przed oczami nie trafiało się nic innego. Widział, jak spadkobierca przesuwa lupę nad kolejnym starym dokumentem. Jak troskliwie podnosi papier i ogląda go pod światło. Jak się uśmiecha tym swoim przelotnym, słabym, ale zadowolonym uśmiechem…
…Widocznie udało mu się jednak wstać, bo znalazł się na korytarzu. Ledwie powłócząc sztywnymi nogami, sunął wzdłuż ściany, rozpłaszczając się na niej, przylegając piersią, zrywając — jedną po drugiej — grafiki za szkłem, zawieszone na poziomie twarzy.
Potem był jeszcze pokój gościnny, gdzie leżał na dywanie obok mahoniowego stołu… Zwinięta serweta pod głową, żona ze strzykawką, drgające różowe wargi, oczy, zaszklone łzami, taka młoda, dziewczynka jeszcze, pół roku temu się ożenił, jeszcze mógłby ją rżnąć i rżnąć… „Żółty — powiedział i to były jego ostatnie słowa. Zęby żółtego. Połamane zęby żółtego”.