121129.fb2 Bezsilni tego swiata - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 14

Bezsilni tego swiata - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 14

Rozdział 7GrudzieńPiątekWstępne przygotowania

Co to była za noc, żeby ją diabli wzięli! Z takim właśnie energicznym, ale mało odkrywczym zdaniem na ustach, a raczej w myślach obudził się (ocknął się? oprzytomniał?) Matwiej Aronowicz Bul, wśród przyjaciół i znajomych znany jako Wielmat, czyli Wielki Matematyk. Ranek jeszcze nie zaczął się naprawdę, jednak noc (koszmarna, straszna noc) już odchodziła i gwiazdy nad odległym zagajnikiem pobladły w przeczuciu nieuniknionego świtu. Była siódma rano, smętna odwilż już się skończyła, ale nie było dużego mrozu, tylko leciutki lód ściął brzegi kałuż na drodze, a zwisające z dachu sople stały się większe i wyglądały jakoś poważniej, inaczej niż wczoraj wieczorem.

Przez noc pokój nieźle się wyziębił. Biedny Wadim leżał plackiem na łóżku, oparty nosem i czołem o ścianę, przykryty kołdrą (wyglądało to tak, jakby pod tą kołdrą nikogo nie było, tylko sterczała spod niej samotnie i wzruszająco brudna stopa z ogromną, kościstą piętą). Kożuch leżał na podłodze, demonstrując kosmate wnętrzności.

Straszna noc. Zaczadziała noc. Gdy przyjechali, Wadim przez cały czas narzekał na zimno, trzęsło go, po twarzy spływał mu pot, a ręce miał lodowate jak gąsior łapy. Bez przerwy dorzucał drewno do pieca, aż wreszcie w pokoju zrobiło się nieznośnie gorąco, w domu czuć było czad i dym, ale on dalej marzł i dygotał, i znowu dorzucał do ognia, a w końcu naciągnął na siebie kożuch, który Matwiej specjalnie dla niego wyciągnął z dziadkowego kufra. Ale kożuch też mu nie pomógł…

Wadim był pijany. Był pijany już wieczorem, gdy Matwiej przyjechał, żeby go na wszelki wypadek odwiedzić. Nie spodobał mu się głos Wadima przez telefon, bełkotliwy, starczy głos człowieka zmiażdżonego, przygniecionego nieszczęściem. De visu Wadim wyglądał jeszcze gorzej, niż brzmiał przez telefon. Całkiem jak nie on — przed Matwiejem kiwał się i wiercił, co chwila tracąc równowagę i omal nie spadając z krzesła, rozchełstany, spocony, blady człowiek z czerwonym, zakatarzonym nosem, który co prawda odrobinę przypominał Wadima, ale mógł być najwyżej jego kiepską karykaturą, jakiej nie narysowałby nawet najgorszy wróg. Był w domu sam, w dodatku pijany na umór, najwidoczniej od dawna, jakby pił od tygodnia (chociaż wczoraj wieczorem przez telefon rozmawiał całkiem normalnie i nawet żartował w swoim zwykłym stylu). „A gdzie Sofia Jefimowna?” Słysząc to całkiem niewinne i bardzo naturalne pytanie, Wadim jeszcze bardziej zmienił się na twarzy, wieloznacznie pomachał palcem przed nosem Matwieja (jakby chciał powiedzieć: „O, nie, kochaniutki… nic z tego… nawet o tym nie myśl…”), a wreszcie pokazał figę — żeby nie było już żadnych wątpliwości co do negatywnej odpowiedzi. Matwiej nie rozumiał, skąd taka tajemnica, a jednocześnie od razu pojął, że matki Wadima nie ma, nie ma jej od dawna i nieprędko wróci, i dlatego on, Matwiej, będzie musiał tu siedzieć i siedzieć, i siedzieć, ponieważ zostawienie Wadima w takim stanie świadczyłoby o braku odpowiedzialności, a Matwiej, mimo wszystkich swoich wad, uważał się za człowieka odpowiedzialnego. Dlatego został i wypił z Wadimem dużą butelkę niebieskawego, cierpkiego, wodnistego gówna, a potem jeszcze jedną butelkę innego gówna (jakąś starożytną nalewkę z dawnych zapasów) i noc jakoś zleciała.

Na szczęście, Wadim nie potrzebował rozmówcy. Przez cały czas monologował, sam siebie słuchał ze współczuciem i zrozumieniem, sam śmiał się ze swoich opowieści, sam sobie przerywał. Kilka razy zaczynał nawet płakać, ale szybko kładł kres tej słabości — bez cienia litości.

W jego mamrotaniu splatały się trzy kompletnie niepowiązane ze sobą historie. Pierwsza, najwidoczniej całkiem realna, o strasznym, diabolicznym człowieku, o szatanie z żądłem zamiast palca wskazującego, była znaną już Matwiejowi kaukaską historią o groźbach i żądaniach (ale teraz wynikało z niej, że Wadimowi nie tylko grożono, jak opowiadał wcześniej, ale w dodatku torturowano go w jakiś straszny sposób). Druga historia — bez początku i końca — mówiła o tym, jak mocno rozochocone towarzystwo wychodzi z herbaciarni (na Bermamycie? w każdym razie na Kaukazie) wychodzi, wychodzi i nijak nie może wyjść, do takiego stopnia się wszyscy uchlali. Jakiegoś Miszę wynoszą na wznak, Misza wymiotuje burą strugą, a wielki myśliwski kindżał (nawiasem mówiąc, niezarejestrowany) wypada mu z pochwy na pasie i z łoskotem skacze po kamiennych schodkach… Wszystko to jest dość prawdopodobne i całkiem życiowe, nie wiadomo tylko jednego: o co tu chodzi. A trzecia historia okazała się zupełnie dziwna. Występowały w niej namiot, góry (znowu), pochmurna, deszczowa noc, jakiś nieprzyjemny człowiek o imieniu Timofiej, który spał na połówce obok… A może wcale nie spał, tylko udawał… I nagle w pobliżu tego namiotu znalazł się w jakiś nadprzyrodzony sposób jeszcze jeden namiot, a w nim obcy człowiek… znikąd… nikt… martwy… zabity… pobity na śmierć… A potem pojawia się jeszcze dwoje ludzi, też nie wiadomo skąd, szlochających nad trupem i wygłaszających śmiertelne groźby, ale nie pod adresem Wadima, tylko jakby Timofieja, który, wyobraźcie sobie, dalej leży w swoim śpiworze i tchórzliwie udaje, że śpi… Dziwna, mało prawdopodobna, wyraźnie wymyślona (po co?) historia bez żadnego konkretnego końca i bez konkretnego początku… W dużym pokoju, gdzie wszystko było porozrzucane, porozbijane, podeptane i uświnione, gdzie paliło się górne światło, a lampka leżała przewrócona obok kanapy, gdzie było pełno dymu, jak w kinowej toalecie, panowała atmosfera bolesnej gorączki i zastarzałego strachu, który już dawno przemienił się w śmiertelne przerażenie. „Czym jest ciemny strach rozpoczynającego grę…” (wirowało w głowie Matwieja, który stracił już rozeznanie i pojęcia nie miał, co z tym wszystkim robić) „…i blady strach powtarzały niezliczone lustra…” Więc tylko łapał Wadima za spocone, śliskie dłonie, nie pozwalając mu nic więcej rozbić, przewrócić, rozwalić, podeptać…

…Nagle rozległ się stłumiony dzwonek przywalonego poduszkami telefonu — nieoczekiwany, niczym niespodziewany gość na progu.

Kto mówi? Mama? Mamo, przecież prosiłem, żeby nie dzwonić! Wszystko w porządku, mam tylko katar… Mamo, prosiłem! Nie dzwoń więcej… — I odkładając słuchawkę, od razu, bez żadnego przejścia, tym samym tonem, ale już do Matwieja: — Przecież prosiłem, żeby nie dzwoniła! Przecież tu wszystko jest na podsłuchu. Na pewno już ją namierzyli. A myślałem, że dobrze ją ukryłem… — Nowy papieros, drżąca ręka z zapalniczką, czerwone, przerażone oczy. — Zabiją, to trudno. To jeszcze nie jest najgorsze. Olać to. Ale przecież będą torturować. Okaleczaj sukinsyny. Posądzana wózek inwalidzki na resztę życia…

— …Jestem małym człowieczkiem, rozumiesz? Malutkim. Niczego nie potrzebuję, nikogo o nic nie proszę i niczego nie żądam. Owszem, bywa ze mną dziwnie… Bywa. Wiesz, jak się to dzieje? Nagle widzę związek pomiędzy rzeczami… widzę drogę, po której wszystko sunie jak po szynach… Ale nic więcej! Dlaczego im to nie wystarcza? Dlaczego chcą, żebym zrobił to, co niemożliwe? Przecież to takie proste: jeśli człowiek widzi drogę, to jeszcze nie znaczy, że może ją zbudować. A to nawet nie jest droga. To jakby rura, betonowa, wąska, na jej widok zaczynam mieć klaustrofobię… Jestem małym człowieczkiem, zrozumcież, na Boga, małym…

Słowo „mały” odwróciło jego tok myślenia o sto osiemdziesiąt stopni. Nagle się zakrzątnął:

— Gdzie ona jest? Powinna być jeszcze jedna mała butelka. Specjalnie zostawiłem. Wziąłeś? Oddaj, nie bądź świnia! No, oddaj, proszę cię, oddaj… Matwiej, niech cię diabli, oddawaj małą, ty Żydzie, ty sukinsynu… — Sięgnął za kanapę, odsunął przewróconą lampkę, znalazł butelkę, objął ją dłońmi, przytulił do policzka niczym ukochanego kociaka…

Matwiej próbował położyć go spać, ale gdzie tam! Nagle poniosło go do kuchni, postanowił zaparzyć kawę… jakby kawa stała się właśnie pilnie potrzebna! Najpierw było słychać, jak naczynia lecą na podłogę, a potem w mieszkaniu rozszedł się zapach gazu. Okazało się, że odkręcił wszystkie kurki, ale nie podpalił żadnego palnika, a teraz stoi z rondelkiem w rękach i przerażony patrzy przez okno na podwórko, gdzie jacyś ludzie (całkiem normalni, w tym również płci żeńskiej) albo wsiadają do czarnej wołgi, albo przeciwnie, właśnie z niej wysiadają.

Było już grubo po północy, gdy Matwiej zdecydował się wywieźć go stąd w cholerę. Jak najdalej. Przynajmniej wyśpi się spokojnie na łonie przyrody. O dziwo, Wadim nie protestował. Przeciwnie, sam od razu poszedł do przedpokoju, żeby się ubrać, i przekornie dogadywał: „Figa z makiem… nie dorwiecie mnie… dzisiaj czwartek, jutro już piątek… gówno…” W samochodzie od razu zasnął, jakby go wyłączyli z kontaktu, spał spokojnie i mocno, ale przy wjeździe do Chwojnego obudził się i na działce wszystko zaczęło się od początku, włącznie z chaotycznym mamrotaniem o wydarzeniach na Kaukazie (wymyślonych i rzeczywistych) oraz histerycznymi próbami odszukania zapomnianej i zostawionej w mieście małej butelki…

Matwiej ubrał się i wyszedł na dwór. Zamierzał pójść do szopy, uzupełnić zapas drewna w domku, ale zatrzymał się na werandzie, pełną piersią wdychając i wydychają czyste powietrze, kłujące mrozem i świeże niczym gałęzie świerku prosto z lasu. Nad światem leżała mroźna cisza, nawet psów nie było słychać. Po lewej stronie, przez świerki, świeciły się blado okna sąsiedniego domku, gdzie zazwyczaj zapalano wszystkie światła, ale nie było żywego ducha, najmniejszego ruchu, jakby to nie był domek, tylko zaklęty pałac.

Wszystko wyglądało tak samo jak zawsze. Żyguli Matwieja stał tam, gdzie powinien stać, cichutko mrugając czerwoną diodą włączonego alarmu. W domu po prawej stronie ludzie już się chyba obudzili, z komina wysnuwał się tłusty, biały dym, ale tam też panowały cisza i bezruch. A czego się właściwie spodziewałeś, Georges Dandin, pomyślał Matwiej, schodząc z werandy. Szpiega przymarzniętego do słupa telefonicznego naprzeciwko? A może tabunu bandyckich mercedesów przed bramą? Nie rozśmieszaj mnie. Tak się tego nie robi. Jeśli w ogóle się robi. To jakaś dziwna historia, jest w niej pewien drażniący nadmiar. Nadmiar… Próbował pochwycić tę umykającą, trzeźwą (nader cenną w chaosie bredni) myśl, ale nie udało mu się, przegapił, i myśl odeszła w mrok podejrzanych artefaktów. Trzeba będzie poczekać, aż się znowu wynurzy. To nic, jeszcze czas, poczekamy. Dzisiaj dopiero czwartek, o, przepraszam, już piątek. Dzisiaj dopiero piątek, spotkamy się u Tengiza i wspólnie znajdziemy rozwiązanie. Jeśli jakieś istnieje.

Przyniósł i położył w przedsionku trzy wiązki drew, rozpalił piec w pokoju, poszedł do kuchni i postawił na gazie pół czajnika wody. Potem zaczął myszkować po spiżarni. Nie żeby zupełnie nie było nic do jedzenia; było, ale jakieś takie beznadziejnie dalekie od spożycia. Surowiec. Nawet nie półfabrykaty, tylko właśnie surowiec: mleko, kasza, buraki, marchew… Chociaż nie, w lodówce znalazły się też jajka. Trzy sztuki. Ale z chlebem było już znacznie gorzej: skamieniała połówka razowca, popękanego niczym pustynia w Azji Środkowej.

Gdy wrócił do pokoju, żeby dorzucić drew do pieca, Wadim już siedział na łóżku z kożuchem narzuconym na ramiona. Ze wstrętem i rozpaczą oglądał w małym lusterku swoją spuchniętą fizjonomię.

— Słuchaj — powiedział — czy dzisiaj jest środa czy czwartek?

— Dzisiaj jest piątek.

— Kłamiesz!

— Przysięgam.

— To dzisiaj idziemy do Tengiza?

— Jak najbardziej.

Wadim jęknął i zaczął ugniatać policzki i czoło, jakby w ten sposób próbował doprowadzić całe swoje gospodarstwo do porządku.

— No a jak tam zabezpieczenia przed nieprzewidywalną zmianą ceny portfela

krótkoterminowych obligacji państwowych za pomocą futures? — zagaił Matwiej ostrożnie. To było pytanie kontrolne.

Przez kilka sekund Wadim milczał, ale w końcu mimo wszystko odpowiedział — niechętnie, ale całkiem rozsądnie:

— Niestety. Mogę zagwarantować jedynie osobisty udział we wtórnym przetargu obligacji.

Chwała Bogu, pomyślał Matwiej i przykucnął przed piecem z pogrzebaczem w ręku.

— Jaki byłem wczoraj? — zainteresował się Wadim.

— Jak kiedy. Chwilami nawet niezły. Czasem.

— Dużo naplotłem? — zapytał stropiony.

— Nie da się ukryć.

— Czasem lepiej jeść niż mówić — oznajmił Wadim, jakby demonstrując swój szczęśliwy powrót do rzeczywistości, i od razu zapytał: — Nie ma w tym domu czegoś do zjedzenia? Czegoś słonego, co?

— Sól jest — rzekł Matwiej. — Ze dwa kilo. Zaraz coś zorganizujemy. Muszę być dzisiaj przed dwunastą w Zielenogorsku, na seminarium. Pojedziesz ze mną czy zostaniesz tutaj?

— Pomyślę.

Do południa Tengiz zdążył przyjąć trójkę „zrelaksowanych” i zarażony dojmującym wstrętem do siebie i świata wyruszył na ulicę Donduriejewa sześć. Naprzeciwko była kawiarnia; wszyscy ludzie z gawry Ajatollaha mieli zwyczaj przychodzić tu na obiad. Tengiz zajął stolik przy oknie i zamówił czochochbili z baraniny, zieleninę i chaczapuri. Coś do picia? Poproszę wodę mineralną. Jakąkolwiek. Z głębiny pięciu tysięcy metrów? Bardzo proszę, może być z głębiny…

Za oknem była czysta, cicha uliczka bez samochodów i niemal bez przechodniów — suchy asfalt jezdni, chodniki bez jednego niedopałka, a po drugiej stronie jasnożółty, piętrowy dom ze wzruszającymi wieżyczkami na dachu, dwoma szerokimi, zachęcającymi wjazdami na podwórze po obu stronach eleganckiego wejścia głównego, z połyskującymi szybkami i rzeźbami w hebanie. I jak okiem sięgnąć ani jednego ochroniarza, nie było nawet zwykłych, czujnych kamer. I, rzecz jasna, żadnych tablic ze złoconymi literami na ścianie obok wejścia, żadnych plakatów reklamowych, neonowych napisów na szczycie dachu czy innych handlowych banałów. Surowy, ale sympatyczny, prywatny dom bardzo bogatego człowieka. Ani jednego samochodu przy wjeździe, za to w głębi podwórka widać kilka i wszystkie luksusowe.

Gdy Tengiz niespiesznie jadł czochochbili, na podwórze wjechał jeden czarny samochód (chyba rolls-royce, a zresztą diabli wiedzą), a jeden człowiek z dyplomatką przyszedł (z prawej strony) na piechotę i bez najmniejszych przeszkód wszedł do budynku głównym wejściem. Ale nadal nie stwierdzono najmniejszych śladów zakamuflowanej ochrony czy choćby jakiegoś

eleganckiego szwajcara (w galonach od szyi do pięt).

Wszystko to wyglądało dość dziwnie, ale nie tak bardzo dziwnie. W końcu Ajatollah został ustami narodu ogłoszony człowiekiem, który nie boi się nikogo, a którego boją się wszyscy. Wszyscy bez wyjątku. Od — do.

Prócz mnie, pomyślał Tengiz ze złośliwą satysfakcją. I oczywiście prócz naszego Andrieja Juriewicza… Właśnie, czy ten cholerny Nieustraszony nie boi się nawet wyrwizębów? To niemożliwe. Trzeba go koniecznie zapytać. Tak, jasne, a on zamiast dać odpowiedź, opowie najświeższy dowcip o wyrwizębach i zachichocze swoim lodowatym śmieszkiem, od którego ściska się serce każdego śmiertelnika… a może dusza?

Tymczasem eleganckie drzwi głównego wejścia otworzyły się, wypluwając porcję urzędników. Tengiz cedził powoli lodowatą wodę, wyssaną przez kogoś z głębokości pięciu tysięcy metrów, i patrzył, jak tamci rozsypują się tyralierą, jedni na prawo, inni na lewo, wychodząc poza granice widzialności, a niektórzy prosto tutaj, pod gościnny dach wyspecjalizowanego zakładu o nazwie Szaszłyki czebureki.

Stawali w drzwiach jeden po drugim, wszyscy bez płaszczy i czapek, widać, że starzy bywalcy. Niespiesznie zajmowali dobrze znajome, wysiedziane miejsca, z ożywieniem wymieniali się gastronomicznymi uwagami, a czasem bez najmniejszego skrępowania przekrzykiwali się przez całą salę, serdecznie rozmawiali z kelnerami, zamawiając „to, co zwykle, Wołodia”… Tengiz dostrzegł kilka pytających i nawet czujnych spojrzeń, skierowanych w swoją stronę, a dwóch mięśniaków już od progu popatrzyło na niego z demonstracyjną wrogością; widocznie zajął ich cholerny osobisty stolik. Jednak wahanie przy drzwiach trwało tylko chwilę; w końcu podeszli i, nie pytając o pozwolenie, co jest przyjęte wśród porządnych ludzi, energicznie odsunęli krzesła naprzeciwko Tengiza i znowu popatrzyli na niego z otwartą niechęcią. Ponieważ pozostał obojętny na te spojrzenia (siedział z przymkniętymi oczami, odchylony na oparcie, i pociągał swój egzotyczny napój), w końcu przestali go hipnotyzować i przywołali kelnera Tolę o przezwisku (bo chyba nie nazwisku) Maradona.

Niewątpliwie były to „struktury ochronne”: potężne chłopy o jednakowych, stożkowatych czaszkach, wystrzyżeni na zero, z wojowniczym barami i długimi jak u goryli łapskami. Byli do siebie podobni tylko w ogólnych zarysach, może trochę z zachowania, ale nic poza tym. Ten, który usiadł naprzeciwko Tengiza, był przystojniakiem: smagły, jasnowłosy, z czarnymi brwiami, ze szczupłą twarzą ascety i amanta filmowego jednocześnie. Drugi nie miał już tak atrakcyjnego wyglądu: pysk jak rumiany dwupudowy ciężarek, boki i brzuch o mało nie rozepchną marynarki… Nie tyle potężny, ile gruby — jasnowłosy knur, mięso z tłuszczem, humanitarna ślepa uliczka ewolucji…

Zamówili czanahi w garnuszkach i zostali obsłużeni w takim tempie, jakby w kuchni już od rana czekano tylko na nich: oho, zaraz przyjdą Knur z Pięknisiem, to trzeba od razu… żeby nie czekali ani minuty… Tengiz przyglądał się, jak zawzięcie jedzą, jak rwą lawasz i gryzą pęczki zieleniny — łapczywie, z zapałem, na tempo, jakby wykonywali dobrze znaną i lubianą pracę… Czekał, aż skończą z czanahi i wezmą się do czebureki, jeszcze gorące, i puszkowe piwo tuborg, wezmą się tak samo łapczywie, z takim samym zapałem i zręcznością, w takim samym milczeniu… Przygotowywał ich, doprowadzał do stanu gotowości, ostrożnie, tak żeby ani oni sami, ani — nie daj Boże — przypadkowi obserwatorzy nic nie zauważyli, a gdy nastąpiła odpowiednia chwila, wyłączył Knura, jednocześnie włączył Pięknisia, jako bardziej inteligentnego i nadającego się do użycia. Piękniś zaczął mówić od razu, chętnie i tak szybko, jakby od dawna to w nim dojrzewało, jakby już bardzo długo czekał na taką właśnie możliwość, by wielosłownie, nawet wyszukanie, odpowiednio modulując głos, opowiedzieć dobremu człowiekowi o tym, co go boli.

Jego przemowa okazała się nadspodziewanie prawidłowo skonstruowana, dość inteligentna, niemal bez wulgaryzmów i zupełnie bez specyficznych, pozbawionych smaku i sensu przekleństw. Opowiadał o jakichś mało istotnych sprawach, o beznadziei swojego obecnego życia, o dżungli bytu, o kłopotach z potencją, które pojawiły się w pewnym momencie, pewnie z powodu napięcia nerwowego — ale Tengiz przerwał mu bezlitośnie i zapytał niedbale, czy pan jest teraz u siebie. Okazało się, że nie, na miejscu go nie widziano, ale przecież, z drugiej strony, proszę tylko pomyśleć, skąd on, Piękniś, może to wiedzieć, przecież jest w firmie człowiekiem niewiele znaczącym, na posyłki, wie pan, jak to się mówi, „popchnęli nas i upadliśmy, podnieśli nas, to wstaliśmy”. Właściwie jeszcze pana nie widział, można powiedzieć, ani razu, jeśli nie liczyć przypadku, gdy meldował mu o tapetach… O jakich znowu tapetach? O tapetach zmywalnych, całych w smoki, cudnie pięknych, boskich, japońskich… a może chińskich? Dobrze, powiedział Tengiz, to nieistotne. Gdzie siedzi pan, jak się do niego dostać? Okazało się, że pan siedzi na pierwszym piętrze, za białą salą, ale nie można tam tak po prostu wejść, trzeba się najpierw zapisać u sekretarki… Jego sekretarka jest zawsze na posterunku, niesłychanie, jak to mówią, pieprzona baba, przepraszam za wyrażenie…

Pogrążony w sobie Knur nagle wynurzył się z tymczasowego niebytu (rozbudzony widocznie mocnym słówkiem) i zapytał ochryple, z niechęcią:

— Coś się tak rozszczebiotał? Słowiczek niedorobiony.

Tengiz tylko popatrzył na niego spode łba i Knur się wycofał. Napił się piwa w milczeniu, jakby nabrał powierza i zanurkował. I znowu go nie było. Można byłoby spokojnie pracować dalej, ale, niestety, Piękniś już się wyczerpał. Zresztą i tak nic nie wiedział. „Ja i Kola dyżurujemy na parkingu. Nasza sprawa to samochody. Podjechać, odjechać. Zadzwonić, obejrzeć. Pilnować. A w domu, w środku właściwie nigdy nie bywamy. Musiałby pan pogadać z kimś z urzędników. O, tam siedzą dziewczyny z biura…”

Tengiz odpuścił mu. Odpuścił im obu, a oni od razu wstali, starannie ustawili krzesła na miejscu, pożegnali się niezgrabnym ukłonem i poszli sobie, pijąc po drodze piwo z puszek, ogromni, ciężcy, pozbawieni talentu… Trzeba przyznać, że Piękniś wyglądał całkiem nieźle: przystojny, elegancko sportowy — przyjemnie popatrzeć. Ale jako człowiek wyraźnie nijaki i tępy jak kolano pokojówki.

Zresztą, Bóg z nimi…

Dziewczyny z biura z łoskotem i brzękiem przewróciły na swoim stole dzbanek z sokiem; sok zalał natychmiast cały stół, zaczął spływać na podłogę, sztućce poleciały na wszystkie strony, dziewczyny zerwały się z miejsca, zanosząc się śmiechem, ratując sukienki i torebki. Kelner Maradona już do nich biegł, z pełną gotowością do usłużenia i obsłużenia, rzecz jasna absolutnie się nie gniewając, a dziewczyny rozejrzały się, zobaczyły wolne miejsca i ze szczebiotem przefrunęły do Tengiza, najwyraźniej nie rozumiejąc nic z tego, co się stało, i już całkowicie gotowe do użycia.

Ale i tak poczekał, aż Maradona przeniesie im z rozgromionego stolika napoczęte chaczapuri, poda nowy dzbanek soku i sprzątnie resztki uczty „struktur ochroniarskich”. A one tymczasem chichotały i „szczebiotały, szczebiotały, szczebiotały, idiotki przeklęte” (zupełnie jak w ulubionym dowcipie Andrieja Juriewicza o wrażeniach nowożeńca). Wydawałoby się, że zupełnie nie zwracają uwagi na Tengiza, ale on wiedział, że badają go uważnie i profesjonalnie i zastanawiają się, czy jest wart uwagi, czy to tylko „przydrożny chłopek”. Nie czekał, aż dokonają wyboru, tylko wziął je w obroty, aż im żebra zatrzeszczały, i w ciągu dziesięciu cichych, intymnie poufnych minut po kolei opowiedziały mu wszystko, co wiedziały, i wszystko, czego mogły się tylko domyślać, i wszystko, o czym słyszały, a w co nie do końca wierzyły…

Kolorowe niczym tropikalne motyle i tak samo bezmózgie. Absolutnie nijakie, a imię ich brzmi nikt. Upajająco wspaniałe samiczki, plugawo — boskie naczynia do zrzutu nadmiaru działalności życiowej organizmu, zanurzonego w rozkoszy… Kociaczki. Upajająco pachnące, jadowite kociaczki. Rozkoszne dwunogie maszyny do wielokrotnej kopulacji… Zamknął oczy, żeby odpędzić urok, i od razu się uwolniły, ucichły przestraszone, jakby wsłuchując się w echa własnego, bezmyślnego i niebezpiecznego szczebiotania. Kurze móżdżki. Nadal niczego nie rozumiały, ale poczuły blady strach, zaczęły się bać, chłód wdarł się w wycięcia sukienek i zmroził je, pokrył gęsią skórką rozkoszne atłasowe ciała… Nie umawiając się i nie dojadając ledwie napoczętego chaczapuri, zerwały się z miejsc i z determinacją pobiegły do wyjścia, wymachując kolorowymi torebkami na długich paskach, omal nie przechodząc w paniczny bieg, nie widząc i nie słysząc nic wokół siebie, nie zauważając zaskoczonych spojrzeń przeżuwających współpracowników i nie słysząc ich żartobliwych pytań i trawienno-toaletowych aluzji…

Nie miał zamiaru ich zatrzymywać. Dowiedział się już wszystkiego, czego chciał. Albo prawie wszystkiego. Ujmijmy to tak wiedział wystarczająco dużo, ponieważ wszystkiego nie wie nawet Ajatollah.

Patrzył przez ulicę na sympatyczny dom bogatego człowieka. Pana i władcy. Mógłby pójść od razu, teraz. Zrobić wszystko samemu. Ostro. Na raz-dwa. Wyobraził sobie wszystko po kolei: jak wchodzi, gdzie skręca, po jakich schodach idzie, co mówi i do kogo… Obraz, jaki zobaczył, wydał mu się całkiem prawdopodobny, nawet wiarygodny. Już. Teraz. Nie ubierając się — kurtkę zostawić tutaj, w szatni (powiedzieć, że zaraz wrócę). Skończyć z tą sprawą, rozdeptać gada i może uda się zdążyć na piętnastą trzydzieści do poradni na Barmalejewej… Pochwycił spojrzeniem Maradonę i przywołał go — chciał zapłacić. Wody z głębin pięciu tysięcy metrów jednak nie dopił. Nie dał rady. Woda jak woda, co ci ludzie w niej widzą?

Mniej więcej w tym samym czasie Andriej Juriewicz Bielunin (przez przyjaciół zwany Nieustraszonym) miał spotkanie z Korniejem Awerianowiczem Esaułowem, znanym w określonych kręgach jako Korzeń albo Esauł. Rozmowa miała miejsce w nowym, zupełnie pustym wielopokojowym mieszkaniu nowego, niedawno wybudowanego elitarnego budynku. Negocjatorzy siedzieli na wielkich skrzyniach po jakiejś ekskluzywnej aparaturze (prócz pudeł w mieszkaniu nie było nic, za to pudeł — ile chcieć). Obaj palili rnarlboro, a popiół strząsali na leżącą między nimi gazetę „Dzień Iksa”.

Głosy w pustym, ogromnym mieszkaniu brzmiały dziwnie, od czasu do czasu pojawiało się echo, pachniało świeżością, farbą, lakierem, a wszystko wokół błyszczało i lśniło: futryny, ramy drzwi i podłoga, wyłożona jakimś nieprawdopodobnie luksusowym, trójkolorowym parkietem. Właściciel nadzwyczajnie pasował do tego luksusu: szary płaszcz do pięt, ciemnoczerwony krawat (z czarną iskrą), blada, arystokratycznie pociągła twarz, idealnie ogolona, natchnione brązowe loki a la młody Beethoven… Przed Andriejem siedział niewątpliwy rosyjski szlachcic w dziesiątym pokoleniu, dziecię majątków rodem z powieści Turgieniewa, cudem zachowany unikatowy egzemplarz. Zdradzały go tylko oczy — ostrożne, czujne oczy doświadczonego drapieżnika, jak najbardziej z tego świata, wręcz z najbrudniejszej i najstraszniejszej części tego świata.

Zresztą pewnie były to tylko figle pobudzonej wyobraźni. Po prostu Andriej wiedział, kogo ma przed sobą, i patrzył przez pryzmat tej wiedzy. I dobrze robił, że tak patrzył. Z tym Esaułem trzeba się mieć na baczności. Kto uprzedzony — ten uzbrojony.

— Czemu sam Aleksander Aleksandrowicz się ze mną nie skontaktował? — zapytał jakby od niechcenia Esauł, oglądając rozżarzony koniec papierosa, a w rzeczywistości bardzo uważnie obserwując swojego rozmówcę.

— Wyjechał. Jest daleko stąd. Bardzo daleko.

Esauł skinął głową, dając w ten sposób do zrozumienia, że odpowiedź go satysfakcjonuje. Od razu zadał nowe pytanie i znowu jakby od niechcenia:

— A jak pan go poznał, Andrieju Juriewiczu? Jeśli to oczywiście nie tajemnica.

— Oczywiście, że nie tajemnica. Razem szukaliśmy Shambali.

— Znaleźliście?

— Nie. Nie zdążyliśmy. „W końcu przyszedł gajowy i wszystkich przegonił z lasu…” To taki dowcip — wyjaśnił pospiesznie Andriej, przechwytując kłujące, czujne spojrzenie (jakby żądło osy wysunęło się z pasiastej pochwy). — Tak naprawdę nadlecieli ci z ochrony pogranicza i bez jednego złego słowa wyrzucili nas razem z naszym skarbem i zezwoleniami na dokładkę. Chińscy strażnicy ochrony pogranicza to, zapewniam pana, bardzo poważna sprawa.

— O tak! — przyznał Esauł z takim przekonaniem, jakby przez całe swoje świadome życie nie robił nic innego, jak tylko użerał się z chińskimi pogranicznikami. (Chociaż, jak się tak zastanowić, Bóg wie, z kim on miał do czynienia w ciągu swoich niemożliwie długich, nieprawdopodobnie długich trzydziestu sześciu lat…)

— Więc jak mogę panu pomóc? — zapytał, pochylając się lekko i skrupulatnie gasząc niedopałek o gazetę.

— Aleksander Aleksandrowicz zarekomendował mi pana jako człowieka, który wie wszystko o wszystkich.

Esauł skłonił się lekko.

— Dziękuję panu. Ale to już pan mówił. Co konkretnie pana interesuje?

— Aleksander Aleksandrowicz przedstawił mi pana również jako człowieka, który wymaga poufności, ale sam również gwarantuje absolutną poufność.

— Jak najbardziej. A więc?

— Interesuje mnie człowiek zwany Ajatollahem.

Tym razem Esauł nie od razu odpowiedział. Widocznie spodziewał się czegoś zupełnie innego — jego pociągła twarz wydłużyła się jeszcze bardziej, wydawało się, że jest rozczarowany tym, co usłyszał. Albo zaniepokojony. A może urażony?

— Mam nadzieję, że nie uraziłem pana swoją prośbą? — zapytał Andriej. — Jeśli tak, to…

— Nie, nie, bynajmniej. Czy jest pan świadom, jak niebezpieczne są tego rodzaju pytania?

— Jestem — rzekł Andriej, uśmiechając się uspokajająco.

— Obawiam się, że jednak nie — zaprotestował Esauł twardo. Ale to już nie moja sprawa. A więc, co właściwie pana interesuje?

— Generalnie mnie wszystko, ale rozumiem, że potrzebuje pan konkretnych pytań… Dobrze. Zacznijmy od samego początku. Imię?

— Nazywa się Chan Awtandiłowicz Husajnow.

— Dziwne połączenie! Tatar?

— Być może. Ale urodził się w Leningradzie, w 1970. Jego ojciec był znanym dekoratorem, zmarł wcześnie, Chan dorastał bez ojca. Ukończył techniczną uczelnię wojskową,

z wykształcenia elektronik. Do świata biznesu wszedł dzięki komputerom, teraz zajmuje się absolutnie wszystkim: elektroniką, samochodami, tokarkami, ropą, ma również sieć restauracji…

— Hazard?

— Nie.

— Narkotyki?

— Nie, nic nielegalnego. Nigdy. Takie zasady.

— Kobiety? Mężczyźni?

— Nie. Żona i synek, którego kocha nad życie. Przykładny ojciec i mąż, i uważa to za normę.

— Słabe punkty?

— Zależy, co nazywamy słabymi punktami.

— Słusznie. A jak tam siedem grzechów głównych?

Esauł zastanowił się.

— Obżarstwo, jak sądzę. Lubi zjeść smacznie i dużo.

— Choroby?

— Zdrów jak ryba.

— Fobie?

Esauł roześmiał się nieoczekiwanie.

— A, owszem. Boi się pająków, żuków i karaluchów. Boi się śmiertelnie, jak dziecko.

— Jasne. Arachnofobia. Zdarza się. Pije?

— Tylko gruzińskie wina półwytrawne. Achaszeni, Chwanczkara, Kindzmarauli…

— Jak towarzysz Stalin.

— Nie przypomina towarzysza Stalina.

— Ale jego naczelną zasadę: „Nie ma człowieka — nie ma problemu” chyba jednak wyznaje.

Esauł pokręcił głową.

— Nie zostało udowodnione — powiedział. — Nikt nie słyszał o przypadku, żeby fizycznie usunął któregoś ze swoich konkurentów czy współzawodników… I w ogóle kogokolwiek. Ma zupełnie inne metody.

— Ach, tak? A jakież to?

— Nazwałbym je oszczędzającymi. Wzywa człowieka do siebie i rozmawia z nim. Jak? O czym? Nikt nigdy nie opowiadał. Ale po takiej rozmowie człowiek zmienia się nie do poznania.

— Staje się spokojny i serdeczny?

— Inny. Ale tak, również serdeczny.

— I przez cały czas się uśmiecha. Jak tamta dziewczynka.

— Jaka dziewczynka?

— Posłuszna. Ta, która na budowie zawsze nosiła kask. A nieposłuszny chłopczyk nie nosił.

I w pewnej chwili spadło rusztowanie. Z chłopca została miazga, a dziewczynka idzie sobie dalej i tylko się uśmiecha.

— A, tak. Pamiętam. „I od tamtej pory nadal chodzi w kasku i uśmiecha się…” No cóż. Podobnie. Nawet bardzo.

— Straszne rzeczy pan opowiada, Kornieju Awerianowiczu.

— Sam pan o to prosił, Andrieju Juriewiczu.

— A jeśli po otrzymaniu zaproszenia człowiek zechce uniknąć takiego zaszczytu?

— Nie wiem. Nie zaobserwowano takich przypadków. Zresztą nie mogę niczego zagwarantować. Po prostu nie wiem. Nie posiadam takich informacji.

— Dobrze — powiedział Andriej. — To znaczy… nie ma w tym nic dobrego, za to wszystko jest bardzo interesujące i pożyteczne. A jak w temacie hobby?

— Jego główne hobby to praca. Ale ma również pewne dodatkowe pasje, na przykład kolekcjonuje starą broń — miecze, zbroje, pistolety…

— Mam dwa stare pistolety — powiedział Andriej. — Zostały mi po przodkach. Bardzo stare, z czasów Puszkina, może jeszcze starsze. Jeden ma nawet bagnet.

— Bagnet? Po co?

— No, jak to: strzeliłeś, chybiłeś, to kłujesz bisurmana bagnetem…

— Rozumiem. Tak, to chyba to samo. Chce pan mu je sprzedać?

— Może.

— Hm.

— No, powiedzmy, nie całkiem sprzedać — powiedział Andriej lekko. — Powiedzmy… podarować.

— Ciekawy pomysł — zauważył Esauł, zapalając nowego papierosa.

— Proszę ze mnie nie drwić. Pan sobie nie wiadomo co o mnie pomyślał, a przecież ja chciałbym się jedynie z nim spotkać, porozmawiać, zaprzyjaźnić się, poprosić o pewną rzecz…

— To akurat nie będzie trudne — rzekł Esauł. — Ulica Donduriejewa sześć. Tam mieści się jego biuro. Bywa tam każdego dnia, włączając soboty i niedziele, od dziesiątej do szóstej. Proszę umówić się na spotkanie i przyjść.

— Tak po prostu?

— Bardzo po prostu.

— Dowolnego dnia?

— Dowolnego dnia. Jeśli tylko jest w mieście.

— To wspaniale — powiedział Andriej. — A gdzie mieszka?

— W domu nie przyjmuje. Nigdy i nikogo.

— Ach, tak… A mimo to?

— Proszę się zwrócić do biura adresowego — odparł chłodno Esauł.

Przez jakiś czas panowała cisza. Esauł palił, od czasu do czasu popatrując na Andrieja ze spokojnym oczekiwaniem. Miał minę człowieka, który długo się wahał, aż wreszcie podjął jakąś konkretną decyzję i teraz gotów jest siedzieć tu i czekać choćby do północy. Zresztą to pewnie znowu wizje pobudzonej wyobraźni. Andriej wyciągnął z kieszeni na piersi długą, wąską kopertę i z lekkim ukłonem podał ją Esaułowi. I w tym momencie nastąpiło wahanie. Przez jedną długą sekundę, a może nawet dwie sekundy Esauł patrzył na kopertę nieruchomym wzrokiem i Andriej od razu przypomniał sobie, co mówiono mu na ten temat: „…ale jeśli nie weźmie, wtedy możesz się już tylko modlić. Albo lepiej od razu wyjedź i to jak najdalej, za góry, do Tasmanii…” Esauł w końcu wyciągnął rękę, wziął kopertę i nie zaglądając do środka, wsunął ją do kieszeni płaszcza, jak drobniaki. Andriej tymczasem przypomniał sobie również początek zdania: „Jeśli weźmie honorarium, to jeszcze nic nie znaczy, ale jeśli nie weźmie…”

— Dziękuję panu — powiedział Esauł uprzejmie. — Mam nadzieję, że jest pan usatysfakcjonowany?

— Całkowicie.

— Ma pan jeszcze jakieś pytania?

— Raczej nie.

— W takim razie proszę wysłuchać bezpłatnej rady: niech pan porzuci ten pomysł.

— Jaki pomysł?

— Nie mam pojęcia. Pan wie lepiej. W każdym razie proszę porzucić. Nic z tego nie wyjdzie, nie pan pierwszy i nie pan ostatni.

— A dlaczego pan sądzi, że nic z tego nie wyjdzie?

— Na przykład dlatego że osobiście powiadomię go o naszej rozmowie.

— Ha! — zawołał Andriej rozbawiony. — Sprytnie! A co z poufnością? Przecież obiecał pan absolutną poufność.

— Uprzedzałem pana, że zadaje pan niebezpieczne pytania.

— Nie ma niebezpiecznych pytań, są tylko niebezpieczne odpowiedzi.

— Słusznie. Ale w tym konkretnym przypadku to jedno i to samo.

— Na szczęście, nic pan o mnie nie wie — rzekł Andriej. — Jest pan niebezpiecznym człowiekiem, Kornieju Awerianowiczu. Bardziej niebezpiecznym od moich pytań i daleko bardziej niebezpiecznym od swoich odpowiedzi.

— Skąd przypuszczenie, że nic o panu nie wiem? Wiem o panu wszystko, co jest niezbędne i na dodatek jeszcze kilka rzeczy całkiem niepotrzebnych.

— Tak? Na przykład?

— Wiem, ile tak naprawdę ma pan lat. Ile razy był pan żonaty, ile ma pan dzieci, ilu wnuków. Wiem, jak szukaliście Shambali. Góra Kajlas. Dolina Śmierci… Wszystko wiem. Jak rozkopywaliście Kala-i-mug i czym się to wszystko skończyło. Jak nurkował pan po „Czarnego

księcia”… Długo by wyliczać. Jest pan człowiekiem nieustraszonym, a przy tym bardzo wyrachowanym, brak strachu łączy się u pana ze zwierzęcą, proszę o wybaczenie, precyzją czynów: instynktownie wybiera pan najlepszą trasę, najzręczniejszy manewr, pozwalający ominąć zagrożenie. Јadnie pan śpiewa i całkiem nieźle brzdąka na gitarze… i jeszcze parę rzeczy. Kontynuować?

Andriej słuchał, zachowując absolutnie serdeczny i jednocześnie ironiczny wyraz twarzy. Zamiast odpowiedzi zacytował:

— „Ożenił się Iwan Głuptas z Wasylisą Piękną i ona została Wasylisą Głuptas…”

— Tak, o tym też słyszałem: jest pan wielkim miłośnikiem dowcipów.

— Oh, yes! To mój konik.

Esauł wzruszył ramionami.

— W takim razie niech pan opowie ostatni — zaproponował.

— Ostatni? — zapytał Andriej z uśmiechem.

Esauł nie odpowiedział. W milczeniu patrzył przezroczystymi oczami, które nagle znieruchomiały, jak na fotografii.

— Proszę bardzo — rzekł Andriej. — Lenin i Dzierżyński zbierają grzyby. Nagle zza drzew wyłania się jeszcze jeden grzybiarz. Lenin chwyta Dzierżyńskiego za płaszcz i woła: „Feliksie Edmundowiczu! Czemu pan tak patrzy, niechże pan strzela, prędzej!” Dzierżyński strzela, Lenin podbiega do trupa, przekręca go nogą i mówi usatysfakcjonowany: „Najprawdopodobniej mienszewik”.

Esauł uśmiechnął się — wyłącznie z grzeczności.

— I to ma być ostatni? Temu dowcipowi rosła siwa broda, gdy ja wchodziłem pod stół.

— Bardzo możliwe. Opowiedziałem go na zasadzie skojarzenia.

— To znaczy?

— Pańskie słowo „ostatni” tak mi to jakoś nasunęło.

Esauł uśmiechnął się jeszcze raz i znowu jakby niechętnie.

— Tak. Nie należy pan do ludzi lękliwych, Andrieju Juriewiczu.

— Dokładnie tak, Kornieju Awerianowiczu: absolutnie nie należę. To też proszę przekazać.

I tym optymistycznym akcentem spotkanie pomyślnie się zakończyło. Bez ofiar i zniszczeń. Teraz można było ze spokojnym sumieniem pojechać do Tengiza. Już był spóźniony, ale przecież wszyscy się spóźniają. Tylko ten się nigdy nie spóźnia, co nic nie robi…