121129.fb2
Oczywiście nikt nie przyszedł o wyznaczonej porze, wszyscy się spóźnili. Jako pierwsza, spóźniona dziesięć minut, zjawiła się Mariszka, obładowana koszykami z jedzeniem, i Kostia Belzebul z dwoma butelkami wódki Kristall. Ponieważ jednak w mieszkaniu nikogo nie było, goście pocałowali klamkę i, jak zwykle, usadowili się na klatce schodowej przy zsypie, gdzie wypalili po papierosie. Rozmawiali przede wszystkim o skandalach przedwyborczych oraz o dziwnym zachowaniu dolara. Mieli różne sympatie polityczne. Mariszka planowała głosować na Inteligenta, którego Kostia uważał za nudziarza, gadułę i ciepłe kluchy. Sam miał zamiar oddać głos na Generała.
— Aha, zatęskniliście za Skałozubem — gorączkowała się Mariszka. — Już on was ustawi w szeregu, już was uspokoi, spróbujcie tylko pisnąć…
— Najwyższa pora — rzekł niezrażony Kostia. — Najwyższa pora ustawić nas w szeregu, nie zaszkodziłoby też uspokoić. Rozszczekały się kundle… — Wysoki, chudy Kostia, składający się wyłącznie z kantów, łokci, ścięgien i przegubów, w swoim nieśmiertelnym zielonym palcie do pięt, przypominał nie tyle Belzebula, ile Duremara. Zresztą, w pewnym sensie był Duremarem. Tylko że Duremar lubił pijawki, a Kostia wszystkie małe stworzonka bez wyjątku. Pijawki też lubił. A one lubiły jego. Ale najbardziej lubił (uwielbiał, szanował, cenił, wychwalał, omal że nie całował) stawonogi. Na przykład karaluchy. Często i chętnie powtarzał: „To prawda, że dowolny człowiek jest mądrzejszy od karalucha, ale z drugiej strony, dowolny tłum ludzi jest niepomiernie głupszy od stada karaluchów”.
Bogdan (rycerz dobra) dołączył do nich w samym środku wyborczo-etymologicznej dyskusji na temat: „Czy wybory w społeczeństwie karaluchów są możliwe, a jeśli tak, to jak powinny wyglądać?”
Skinął Belzbulowi, przywarł wargami do ciepłej dłoni Mariszki, pachnącej słodyczami i przytulnością jak domowa pianka owocowa, i przerywając strumień wypowiedzi Kostii, na wszelki wypadek przedstawił swojego towarzysza: „Wowa. Podopieczny”, ponieważ absolutnie nie pamiętał, komu z nich już swojego podopiecznego przedstawiał, a komu nie.
Jak należało się spodziewać (Bogdan zdążył się już do tego przyzwyczaić), podopieczny Wowa wywarł na obecnych wrażenie takie jak zawsze. Doszło do sceny. Podopieczny Wowa skłonił się niezgrabnie, aż ogromna czapa z szarobiałego futra zjechała mu na oczy. Wowa poprawia czapkę gwałtownym ruchem grubej jak polano ręki, oczywiście tej samej, w której trzyma reklamówkę z butelkami. Butelki brzęczą w torbie tak niebezpiecznie, że Kostia, sypiąc
iskrami z papierosa, rzuca się na ratunek, ale na szczęście wszystko dobrze się kończy. Wszyscy uśmiechają się z wysiłkiem, Mariszka mówi swoim najczulszym głosem: „Przecież my się znamy… Wowoczka, chce pan gumę do żucia?”, zaś Kostia Belzebul (dla niego to wszystko jest nowe) milczy, ale widać wyraźnie, że wygląd zewnętrzny, podobnie jak zachowanie podopiecznego Wowy rozjątrzyły go do żywego.
…Down. Absolutny i doskonały down. Gigantyczne, niezgrabne nożyska, obwisły tyłek, jak u starego hipopotama, smętne, zawsze opuszczone ramiona, ogromne łapska… i tłusta, biała twarz z lekko skośnymi oczami. Wiecznie rozchylone usta i stearynowe policzki, nalane młodym tłuszczem. I ciężki odór, prawie jak zapach konia. I babski głosik. I męcząca nieumiejętność łączenia słów… kompletna niezborność ruchów… Wzorcowo — podręcznikowa ofiara okrutnie obojętnego, dodatkowego dwudziestego pierwszego chromosomu. A na dodatek mroczny, bezcenny, okrutny dar — ukryty głęboko pod ohydną powłoką, na samym dnie tej dziwnej duszy.
— Możesz się spokojnie wyluzować — powiedział Bogdan, patrząc na Belzebula z uśmieszkiem. — Wowa jest absolutnie niegroźny. Czasem nawet bywa pożyteczny. Wowa, jak tam zdrowie wujka Kostii?
— Kamienie — odezwał się od razu wujek Kostia. Nie lubił tracić inicjatywy i nigdy jej nie tracił. — Kamienie, a pod kamieniami rak.
Ponieważ Wowa w żaden sposób na to nie zareagował i nadal wyglądał jak człowiek, który ma tylko niejasne wrażenie, o czym właściwie jest mowa i jaki mamy dzisiaj dzień, Kostia zaczął relacjonować swoją rozmowę z ostatnią dziewczyną. (Dialog w stylu: „Kim jest Bradbury?” — „Psychiatrą”. — „???!!!” — „No dobrze, przecież wiem, że to pisarz…” — „A co on napisał?” — „Zapiski wariata”…)
— Nie — powiedział Wowa nieoczekiwanie. Jak się okazuje, wcale nie słuchał opowieści o Bradburym i patrzył wyłącznie na Bogdana. — Nic takiego nie ma. Ale będzie grypa. Jutro.
Kostia zamilkł w pół słowa.
— A widzisz — powiedział Bogdan, z przyjemnością obserwując szybko zmieniające się spektrum mimiki Belzebuba. — A ty się bałeś.
— Kostia — zareagowała szybko Mariszka, już zaniepokojona. To znaczy, że jesteś nosicielem wirusów? Koszmar! — Zaczęła grzebać w swojej dużej torbie i jak sztukmistrz wyciąga królika z cylindra, wyjęła maseczkę z gazy. — Załóż.
— Jeszcze czego! — oburzył się Kostia.
— Zakładaj natychmiast!
Wtedy szczęknęły drzwi windy i wreszcie pojawił się gospodarz: w czarnej kurtce, posępny jak chmura gradowa i niesympatyczny jak inspektor celny. Obrzucił zebrane towarzystwo ciężkim spojrzeniem spod przymkniętych powiek, popatrzył na zegarek i wymamrotał niewyraźnie:
— Dobra, dobra. Chodźcie do mieszkania… — Wszyscy posłusznie poszli za nim.
W małym przedpokoju zaczęła się normalna przepychanka i krzątanina, mężczyźni zaczęli z galanterią odbierać od Mariszki kożuszek, a Wowa, podopieczny, zdjął tytaniczną czapkę i stał teraz pośrodku tego zamieszania, wszystkim przeszkadzając i nie umiejąc przedsięwziąć nic pożytecznego. Nie zdążyli się do końca rozebrać, gdy zadzwonił dzwonek do drzwi i wszedł kolejny spóźniony gość.
Andriej Nieustraszony pojawił się nienaganny na duszy i ciele i generalnie nieskazitelny, niczym człowiek o komunistycznej przyszłości (albo arystokratycznej, jak kto woli), pocałował Mariszkę, reszcie pomachał ręką i od razu opowiedział najświeższą anegdotę o hakerze i jego DNA. Tengiz z trudem doczekał się zakończenia dowcipu i burknął: „Widziałeś się?” Strachowojownik, patrząc na niego nieruchomymi, jasnymi oczami, powiedział „A jakże!”. Oni jak zwykle mieli swoje prywatne sprawy, chociaż akurat dzisiaj nietrudno było się domyślić jakie.
Wówczas przybyła najważniejsza postać dzisiejszego wieczoru: nieszczęśliwy, trzęsący się jak w gorączce, uśmiechający się bez przerwy jak raz na zawsze nakręcona zabawka Wadim Christoforow Kaukaski, czyli Resulting Force, męczennik swojego talentu, a za nim jego tymczasowy towarzysz Matwiej, zatroskany, niespokojny, tragicznie źle ogolony i chyba nawet zgarbiony bardziej niż zwykle. Na widok tej pary Bogdan spiął się wewnętrznie, ale chyba tylko on. Pozostali zaczęli się jeszcze bardziej krzątać, rozmawiać jeszcze głośniej i z jeszcze większym ożywieniem. To również była reakcja na tę parę, tylko inna, bardziej histeryczna.
W pokoju gościnnym, gdzie cały środek zajmował staroświecki stół, jak zawsze nakryty ciężką serwetą, było jak zwykle ciemno (świeciła jedynie uliczna pomarańczowa latarnia za do połowy opuszczonymi roletami) i gdy ktoś włączył żyrandol przypominający stację kosmiczną dalekiej przyszłości, na ścianach pojawiły się, zatliły, zapłonęły obrazy: czarno-czerwony książę Alba Szemiakina patrzył na gości z lodowatą wrogością, powiało smętną nudą z żółto-niebieskiej ulicy Przechadzki dwudziestego pierwszego wieku Igora Tiulpanowa, mały Judasz garbił się przed obliczem gigantycznego Chrystusa na wielkim płótnie, a jedenastu apostołów, niebiesko-zielonych niczym ciała kur, które właśnie zaczynają sinieć, wyglądało na odprężonych i spokojnych… Czy Tengiz znał się na malarstwie, to była odrębna kwestia, natomiast dobór obrazów w jego mieszkaniu był niewątpliwie specyficzny i na nieprzygotowanego człowieka ta niewielka galeria działała ogłuszająco. Ten, kto zdążył już do niej przywyknąć, obrzucał obrazy roztargnionym spojrzeniem i już wiedział, że poprzednim razem znowu coś przeoczył i coś nie do końca zrozumiał…
Do Belzebula, który w swojej maseczce z gazy przypominał chirurga szykującego się do operacji, cała ta refleksja nie miała najmniejszego zastosowania: od razu poszedł z Mariszką do kuchni, za to podopieczny Wowa rzeczywiście osłupiał. Młodzieniec najwyraźniej nie był oswojony z taką sztuką. Należało zresztą wątpić, czy był oswojony z jakąkolwiek sztuką. Jego ojciec był alkoholikiem od pokoleń, matka zaś — właścicielką trzech warzywniaków, twardą babą z rodzaju nieugiętych rosyjskich kariatyd, czyli atlantów płci żeńskiej…
Panujący w mieszkaniu rejwach jeszcze się nasilił: przybył Jurka Wariograf, rosły, rumiany, z pulchnymi policzkami i wesołą szczoteczką wąsików. „Uwaga! — witano go. — Achtung, Achtung, as Kostomarow w powietrzu! Dajcie mu natychmiast wódki! Błagam, nalejcie mu wódki, póki nie jest za późno…” I już niesiono z kuchni szklankę wódki i już nieszczęsny Kostomarow posłusznie ją przyjmował i pokornie pochłaniał, wylewając diamentowy płyn na szalik i wyłogi zsuniętego z ramion palta.
— Wypił? Chwała Bogu! Teraz przynajmniej można po ludzku pogadać…
— Słuchaj, Jura, powiedz mi, tylko szczerze: czy sensei też czasami, choćby czasami kłamie?
— Stary, wszyscy kłamią, możesz mi wierzyć…
— Naprawdę wszyscy?
— Wszyscy jak jeden mąż. Ale to nie ma żadnego znaczenia, ponieważ i tak nikt nikogo nie słucha.
— Dobrze powiedziane!
— Niestety, to nie moje. To tak zwane prawo Liebermana…
— Którego Liebermana?
— A cholera go wie. Jednego z.
— A raz?
— Z przyjemnością.
— A dwa?
— Umrę ze szczęścia.
— A trzy?
— Można i cztery.
— A pięć?
— Też mam chęć!
— A sześć?
— Nie przysługuje…
I dalej stare żarty i dowcipy DMB-osiemdziesiąt pięć.
…Zajmowali miejsca, z hurgotem przesuwając ciężkie dziadkowe krzesła, lokowali się w zwykłym porządku wokół stołu (półżywego, onieśmielonego Wowę zagonili w odległy kąt, pod zegar, żeby nikomu nie przeszkadzał, więc tam zastygł z rozchylonymi ustami i wytrzeszczonymi oczami). Już lał się alkohol, już noże brzękały o talerze, ręce przedłużone srebrnymi, rodowymi sztućcami sięgały przez stół po zakąski, wszyscy się ożywili (albo udawali, że się ożywili), wszyscy mówili, co im ślina na język przyniosła, wszyscy wydawali się głodni (a może naprawdę byli głodni) i wszystko było absolutnie normalne, jak za dawnych czasów, kiedy zbierali się tylko po to, żeby pogadać o niczym i smacznie zjeść.
…Mój Boże, pomyślał Bogdan, jak ja to kiedyś lubiłem… I to całkiem niedawno, nie minęła nawet pięciolatka. Ten wesoły harmider, papierosowy dym, szczękanie sztućców przy nakrywanym stole, zapach grzanek z cebulą i serem, które Mariszka już zapieka w piekarniku, przedśmiertne psykanie otwieranego piwa i tłoczenie się w pokoju („przepraszam, stary”, „to nic, stary, nadepnij mnie jeszcze raz, należy mi się”), cały ten miły rejwach, całą tę rabelaisowską, niemal olimpijską atmosferę, przedsmak boskiej strawy dla ducha i ciała… A teraz nie zostało już nic, prócz rozdrażnienia i dojmującego pragnienia, by wyjść stąd jak najszybciej, pragnienia aż do bólu, bólu jak od rwy kulszowej, i jeszcze wstydliwa myśl: no dobrze, niech tam, jeszcze tylko dwie, no, może trzy godziny i wszystko się skończy, i będzie można pójść do domu…
Hałasowali i rozmawiali jak zawsze, jakby nie zdarzyło się nic szczególnego — o wszystkim i o niczym jednocześnie. O łyżwiarstwie figurowym. O ostatnim serialu (którego nikt nie oglądał, a mimo to wszyscy wiedzieli, o co w nim chodzi). O cenach ropy. O literaturze, oczywiście. I o filozofii. Od wieków uwielbiamy pogadać sobie o literaturze i filozofii.
— Wycofanie siebie z zewnątrz.
— A co to takiego?
— Nie pamiętam. Wyczytałem gdzieś. „Kompleks Edypa jako wyłączenie siebie z zewnątrz”.
— Jakiś Jung czy co?
— Bardzo być może. Było tam coś o dziecku płci męskiej, które w jakiś sprytny sposób chce zrekompensować brak fallusa u rodzonej matki.
— Szkoda, że nie ma Winchestera, od razu nasypałby ci cytatów.
— To nic, stary. Po pierwsze, on nie tyle sypie, ile identyfikuje. A po drugie, damy sobie radę bez Winchestera. „Postmodernizm metaforyzował powszechną metonimię awangardyzmu — totalitaryzmu”.
— Niezłe. Јadnie powiedziane. Sam wymyśliłeś?
— Nie, to z tego samego dzieła.
— Dajcie spokój. Każda nauka operuje własnym językiem.
— Jednak co innego nauka, a co innego „kontemplowanie ściany”.
— Albo jeszcze lepiej: jest tylko fizyka, a cała reszta to zbieranie znaczków.
— Tylko bardzo proszę nie czepiać się kolekcjonowania znaczków. Filatelistyka to rzecz święta.
— Kiedyś przejrzałem Philosophische Autobiographie Jaspersa. I nic, ale to zupełnie nic pożytecznego z niej nie wyciągnąłem. Prócz tego że, jak się okazuje, Heidegger był nazistą. Z czego nieodmiennie wynika, że na każdym morzu Rozumu zawsze znajdą się wysepki
Głupoty. Ale to wiedziałem już wcześniej…
— Nie Głupoty, tylko Podłości.
— Daj spokój. Co za różnica?
— Oho, stary! Ogromna! Jak między kierownikiem a kierownicą.
— Wszystko jedno: nauka to jedno, a „kontemplowanie ściany”…
— To chyba Hilbert powiedział o jakimś biedaku: „Zabrakło mu wyobraźni do matematyki i został poetą”. Wielki człowiek wyraził się zbyt pochopnie. Przecież nie chodzi tu o ilość wyobraźni, lecz o jakość. To przecież tak samo jak powiedzieć o Beckenbauerze: nie wystarczyło mu sił, żeby zostać sztangistą i został piłkarzem…
— A kto to taki ten Beckenbauer?
— O Boże! Z kim ja tu muszę rozmawiać!
— Kiedyś w jednym domu „namawiałem” karaluchy. Była tam dziewczyna. Szesnaście lat, czarująca jak myjący się kotek. Zacząłem jej nawijać. Widzę, że kompletnie nie łapie, więc pytam: „Jak to, nie wie pani, kim jest Bradbury?” „Wiem, ona na to, psychiatrą…”
Nie wszyscy zresztą brali udział w tej głośnej rozmowie. Tengiz nadal pozostawał mroczny i milczący. Pił schłodzoną wódkę, popijał wodą mineralną, nie zakąszał, patrzył na swój talerz i tylko czasem podnosił oczy — wypukłe, posępne, z ciężkimi, czerwonymi powiekami. Niewielu wytrzymywało to spojrzenie. Człowiek zaczynał czuć się nieprzyjemnie, przeszywały go dreszcze i miał ochotę udać, że żadnego spojrzenia nie było, że wynikło maleńkie nieporozumienie i wszystko się wyjaśni, wyklaruje, wszystko będzie dobrze. Był piękny, straszny i majestatyczny zarazem, niczym Demon Wrubla. Przystojniacha, zdrowy jak koń, a już na pewno nie Żyd… Beznadziejna sprawa, pomyślał Bogdan, zerkając na niego ukradkiem. Widocznie się nie udało. Widocznie ten kęs jest nie na nasze zęby. A może po prostu nie układa mu się z księżną Olgą…? Księżna zresztą zwyczajnie nie trawi naszej Mariszki i dlatego jej tu nie ma. No i bez łaski. Bóg z nią, bez niej nawet sympatyczniej…
A Mariszka była jak zwykle czarująca (jak myjący się kotek). Błękitne oczęta. Głęboki głos z lekką chrypką. I cudowny śmiech, którym nagradzała niczym medalem swoich drogich parszywców. Swoich ukochanych chłopców. Wiedziała, że chłopcy nie zawiodą. Nigdy nie zawiedli i teraz też nie zawiodą. A jeśli ktoś drgnie, ona od razu znajdzie się obok i podstawi ramię. Albo uśmiechnie się do niego. Albo po prostu powie: „Jestem tu…” Skąd w niej ta niepojęta wiara w nas? Przecież tak naprawdę jesteśmy absolutnie bezsilni wobec łajdactwa, wobec każdej złej siły. Nie mówię już o gangsterach czy sekciarzach, jesteśmy bezsilni nawet wobec zwykłych chuliganów! Czy ty, cholerny Kawalerze Dobra, mógłbyś się obronić przed dwójką żulów? Dać łajdakowi w mordę? Kopnąć łobuza w jaja? Nigdy nie wystarcza mi do tego złości. A ona i tak w nas wierzy. I ta wiara jest tak cenna, że nie można jej kupić. Jak miłości. Jak zdrowia. Jak talentu. Czy my naprawdę jesteśmy lepsi, niż wyglądamy…? „W końcu wszystko zależy tylko od nas samych…!” Niestety, o to właśnie chodzi. Wolałbym, żeby wszystko zależało od kogoś, na kim można polegać…
…A bohater dnia, Wadim, był bladożółty i źle wyglądał. Oczy czerwone i spuchnięte, usta wykrzywione, jakby go cały czas mdliło i za chwilę miał zwymiotować na serwetę („więc tak wyglądasz, człowieku trzeciego tysiąclecia…!”) Zatroskany Matwiej opiekował się nim, podsuwał mu zakąski, biegał do kuchni po wodę mineralną, podnosił spadające sztućce. Wadim musiał go bardzo poważnie nastraszyć swoimi babskimi sztuczkami i Wielki Matematyk nie wiedział teraz, czego ma się jeszcze spodziewać. Widok był raczej nieprzyjemny, ale ku swojemu zdumieniu Bogdan poczuł coś w rodzaju ukłucia zazdrości. Nigdy nie widział, żeby Wielmat był taki troskliwy, taki uważny, nie wyobrażał sobie nawet, że ten złośliwy mądrala, tak zawsze bezwzględny wobec siebie, innych i całego naszego idiotycznego świata, umie się tak zachowywać. Tak, a Wadim okazał się absolutnym ciamajdą. Może jednak zgrywa się i udaje? Nie… To niemożliwe. A może… Nic o sobie nie wiemy, nie chcemy wiedzieć i tak mija nam życie. Odkrycie za odkryciem, a wszystkie te odkrycia nie wiadomo dlaczego jednakowo wstrętne. Gdy otworzą się malowane wrota duszy, jedzie stamtąd po prostu trupem.
— Mmm! Mariszka! (Chrup, chrup). Co za grzanki! Boskie…!
— A to co takiego? Befsztyki?
— Nie gadaj! Befsztyki!
— To nie befsztyki, stary. To siekwołnat.
— Cooo?
— Siekana wołowina naturalna. Wybacz, stary.
— Słuchajcie, nie jedzcie na razie. Przecież jeszcze nie ma Boba!
— Daj spokój, jakbyśmy chcieli czekać na Boba… Bob to człowiek podległy: jak go puszczą, to przyjdzie. Nie wcześniej…
— Zakąszaj, proszę ci. Błagam cię, Wadim, nie upijaj się. Poczekaj…
Dzyń, dzyń, dzyń, nożem w brzeg kieliszka. To Tengiz. Zdecydował, że już pora i zabrał się do działania.
— Uwaga! Panie i panowie! Ladies and gentlemen! Uwaga! Co to, przyszliście się tu nażreć? Przestańcie się napychać, do licha! Najpierw sprawa!
— Otóż to! (To Wadim. Już wstawiony, już przeholował). Otwieram sprawę Wadima Christoforowa, ksywka Resulting Force. Proszę! Oto stoję przed wami, nagusieńki…
— Milcz, na Boga! Oddaj szklankę! W ogóle nie umiesz pić, ty pierdoło…
— Tak! Ale za to umiem się upijać!
— Cicho! Zamknąć się wszyscy, do licha! Zaczynamy. Wszyscy znają okoliczności sprawy? Sądzę, że wszyscy…
— Wowa nie zna.
— Wowa się obejdzie. Zwracam się do dziadków: wszyscy są zorientowani?
Dziadkowie byli zorientowani. Wszyscy. Niektórzy słyszeli tę historię niejednokrotnie — od Wadima i od siebie. Wszyscy wszystko rozumieli. I nikt nie wiedział, co należy zrobić.
— Mam pytanie do Dimy — odezwał się Bogdan. — Czy oni objawiali się jakoś ostatnio?
— A skąd ja mam wiedzieć — powiedział Wadim, po pijacku rozciągając słowa. — Podsłuchują mój telefon, sukinsyny…
— Kiedy widziałeś ich po raz ostatni? — nalegał cierpliwie Bogdan.
— W innym życiu — zachichotał histerycznie Wadim.
— Odczep się od człowieka — wtrącił się zatroskany Matwiej. Coś się tak przyssał? On nic więcej nie wie. Wyłączył się.
— Widzę, widzę — powiedział Bogdan i zamilkł.
Nic z tego nie wyjdzie, pomyślał. Albo jesteśmy obojętni, albo bezsilni. Bezsilni tego świata… Ale jak się tak zastanowić, to ja mu nawet zazdroszczę. Naprawdę. Polują na niego, czegoś się po nim spodziewają, komuś jest potrzebny, komuś przeszkadza, jest dla kogoś użyteczny. Pleciuga, cienias, troki od kalesonów, a jednak reprezentuje jakąś wartość i to chyba niemałą… A ja jestem pusty i nikomu niepotrzebny. Jak butelka po piwie…
Wadim tymczasem upijał się na tempo. Matwiej chwytał go za ręce, zabierał szklanki, odsuwał butelki — nic nie pomagało. Wydawało się, że Wadim postawił sobie jeden jedyny cel — uchlać się do nieprzytomności, jak najlepiej i jak najszybciej. Prawdopodobnie tak właśnie było. Możliwe, że był już zmęczony trzeźwością.
— Wszyscy, którzy są wam drodzy, zasługują na to, co najlepsze… — głosił Wadim, nikogo nie słuchając i niczego nie słysząc. Po prostu wash and go… Słyszeliście o takim gościu, który się nazywa Erast Bonifatjewicz? Gdybym miał pod ręką dwururkę, obiłbym sukinkotowi mordę… — śmiał się, kasłał śmiechem, dławił się śmiechem, chwiejąc się i podrygując niczym balonik na wietrze.
— Oddaj szklankę, mówię!
— Odczep się od niego, jak pragnę!
— Zamknij się. Nie widzisz, co on wyprawia…? Siedzieć mi tu!
— Uwooolnić Wadima Christoforowa!
W tym momencie odezwał się zegar stojący (ponura czarna wieża, połyskująca lakierem i miedzianymi winietkami) — zachrypiał i uderzył, głucho, ze szlachetną, powstrzymywaną mocą. Wszyscy od razu zamilkli, jakby nagle przemówił najstarszy między nimi i w gruncie rzeczy tak właśnie było: ten starodawny zegar niemiecki przywieziono w ramach reparacji z Weimaru. Miarowo odpracował swoje „chrrr-bammm!” osiem razy pod rząd, westchnął i umilkł. Jura Wariograf wygłosił tradycyjnie, z demonstracyjnym drżeniem:
— Przysięgam, aż chciałoby się wstać…!
Wszyscy popatrzyli po sobie i wszystkim zrobiło się dobrze.
…Wszystkim, prócz Wadima oczywiście, któremu w żadnym razie nie mogło się już zrobić dobrze. Mogło mu się zrobić wyłącznie niedobrze i tak mu się właśnie zrobiło. Matwiej i Mariszka zaprowadzili go pospiesznie gdzie trzeba, a pozostali znowu zaczęli gadać, głównie po to, żeby zagłuszyć męczące odgłosy, dobiegające z łazienki.
— Belzebul!
— Co, nieszczęście ty moje?
— Przestań kłamać!
— Nigdy! Prawdziwych żuków już nie ma. Znalazłem jeszcze tylko rohatyńce, Oryctes nasicornis. Pod Јugą było ich całkiem sporo. Ale jelonka rogacza nie widziałem w naturze ani razu. Wszystkie zniknęły na zawsze. Kruszczyca złotawka, Cetonia aurata, też stała się rzadkością. Zwykłą szczypawkę trudno spotkać w ogródku…
— A w Japonii żuków jest do diabła i trochę. Mają całe hodowle.
— Też mi porównanie! Japonia przegrała wojnę. Państwa totalitarne powinny przegrywać wojny, to im świetnie robi na rozwój gospodarczy.
— My też przegraliśmy wojnę.
— Zgadza się. Ale po pierwsze, później, a po drugie, my też się rozwijamy.
— Jakoś nie widać.
— Widać, widać. Ale żuków już nie odzyskamy. Najwyżej zaczniemy kupować w Japonii. Ale nie ma tego złego: pojawiły się za to zdumiewające karaluchy…!
— Hej, wy tam! Tylko nie o karaluchach!
— Słuchajcie, dzieci, czy my tu będziemy paplać, czy zajmować się sprawą…?
— …Otwiera żona. Ręce opuszczone, usta otwarte…
— Niezłe. Ale mnie bardziej spodobało się to o nowym Rosjaninie: wychodzi z Ermitażu i mówi: „Całkiem, całkiem. Żadne cuda, ile jak czysto…”
— „Maszka, żoneczko moja kochana! Urodziłaś? Ile? Trojaczki? któreś jest moje?”
— …Popatrz na Rewizora z punktu widzenia urzędnika. Historia i tym, jak drobny krętacz oszukał przyzwoitych ludzi…
— …Słuchaj, tak się zastanawiam, co by było, gdyby carowi Mikołajowi starczyło rozumu, żeby dać Puszkinowi od razu stopień kamerhera zamiast kamerjunkra?
— …Przy okazji, dopiero na stare lata się dowiedziałem, że Olga, jak się okazuje, była siostrą Tatiany…
— Boże! A do tej pory myślałeś, że kim była?
— No, nie wiem, stary. Przyjaciółką. Serdeczną. „Powiedzcie, dziewczęta, przyjaciółce waszej…”
Potem pojawiła się Mariszka, potargana i stropiona. Od razu, nie siadając, nalała sobie wody
mineralnej i chciwie wypiła.
— No, no — powiedziała i opadła na najbliższe krzesło. Andriej powiedział niezłą francuszczyzną:
— Monsieur Christforoff va s’animaliser.
Ci, którzy zrozumieli, nie skomentowali; ci, którzy nie zrozumieli, nie skomentowali tym bardziej. Belzebul zapytał rzeczowo:
— Położyliście go?
— Matwiej przy nim został — odpowiedziała Mariszka. — Chłopcy, on tak długo nie pociągnie, trzeba coś zrobić, słowo daję. Bogdan, nie chciałbyś się nim zająć?
— Nie — powiedział Bogdan tak ostro, że wszyscy od razu zamilkli i teraz patrzyli tylko na niego. Nawet Tengiz. Nawet podopieczny Wowa.
— Przepraszam, ale czy możesz mi powiedzieć, dlaczego? — zapytała Mariszka bezradnie. -Przecież teraz to właśnie twój klient!
— Wybacz, ale wolałbym nie udzielać wyjaśnień — powiedział Bogdan takim tonem, jakby chciał zakończyć rozmowę. I rozmowa została zakończona.
— Czego się dowiedziałeś? — zapytał Tengiz, przenosząc ciężkie spojrzenie na Nieustraszonego. — Dowiedziałeś się w ogóle czegokolwiek?
— Tak. Dowiedziałem się, że Ajatollah to wspaniały człowiek i że ma dwa słabe punkty…
— Aż dwa? — zadrwił Jura Wariograf. — Dajcie spokój! Toż to zwykły słabeusz!
— Po pierwsze, kocha żonę. Po drugie, kocha syna.
— O Boże — powiedziała Mariszka nerwowo.
— Ten syn jest mały? — zainteresował się Jura.
— Tak. Dziesięć lat.
Przez jakiś czas milczeli, wpatrując się w talerze, i tylko Mariszka patrzyła na wszystkich po kolei, powoli wpadając w złość.
— To nie dla nas — powiedziała w końcu stanowczo.
— Ale on o tym nie wie — sprzeciwił się Nieustraszony.
— Nawet nie chcę o tym myśleć — powiedziała Mariszka. — I wam też nie pozwolę. Zapomnijcie. Od razu.
— „Duma jest charakterystycznym rysem jej twarzy” — wygłosił Jura Wariograf, bez wątpienia kogoś cytując.
— Dobrze, dobrze — rzuciła Mariszka niecierpliwie. — Nie chcę nawet rozmawiać na ten temat.
— Złotko moje — zaczął Tengiz, patrząc jej w oczy — albo będziemy się tu zalewać, kurczę, łzami…
— Owszem, będziemy się zalewać łzami! Koniec! Koniec tematu!
— Powiedz to Dimce — zaproponował posępnie Tengiz, odwracając jednak wzrok.
— Możesz być pewien, że powiem. I on przyzna rację mnie. Mnie, a nie tobie.
Powiedziałbym, że w tej kwestii nie ma pełnej jasności, pomyślał Bogdan, ale nie wdawał się w dyskusje, tylko spytał Tengiza:
— Można do niego dotrzeć?
— Można — powiedział Tengiz.
— No to w czym problem?
Tengiz nie odpowiadał, jakby zakłopotany. Wszyscy patrzyli wyczekująco.
— Zbyt łatwe dojście — powiedział w końcu powoli. — Nie podoba mi się to.
— To znaczy?
— Wszedłem do jego biura tak, kurczę, swobodnie, jak do własnej toalety. Drania nie było na miejscu, ale ta łatwość… przecież tam powinna być ochrona, jak na Kremlu! Coś tu jest nie tak, kurczę. Tak być nie powinno. Odniosłem wrażenie, że to pułapka. Zapadnia dla naiwnych.
Pojawił się Matwiej. Zasapany, ale wesoły.
— Chwała tobie, Chryste — powiedział. — Zasnął nareszcie… No i co tu beze mnie postanowiliście?
— On ma jeszcze jedną słabość — rzekł Nieustraszony, uchylając się od odpowiedzi na to pytanie. — Cierpi na arachnofobię.
— A co to za zwierzę? — zapytał Jura.
— Boi się pająków, żuków, stonóg i innych takich.
— O! Brzmi interesująco! — ożywił się Belzebul. — I bardzo się boi?
— Powiedziano mi, że śmiertelnie. Jak dziecko.
— Dajcie go mnie — rzekł Belzebul radośnie. — Gdzie on mieszka? Adres?
— Mieszka w Carskim Domu. Nie wpuszczą cię tam.
— To nic! Tengiz mnie wprowadzi.
— Gówno — rzekł Tengiz. — Carski Dom to nie w kij dmuchał, tam wszystko jest, stary, automatyczne…
— Nie to nie — zgodził się szybko Kostia. — Właściwie co ja mam do roboty w jego mieszkaniu? I tak sobie poradzę.
Wszyscy patrzyli na niego pytająco, a on triumfował, aż podskakiwał z radości na krześle. On już zadecydował, ten Duremar, i nietrudno się było domyślić, co takiego wykombinował, tylko ten jego pomysł wyglądał głupio i niepoważnie na tle wszystkich okoliczności, infantylnie i lekkomyślnie, jak wszystkie pomysły Belzebula. Potem nagle przestał triumfować, skrzywił się, kichnął rozpaczliwie w pospiesznie podstawioną dłoń i pod groźnym spojrzeniem Mariszki wyciągnął z kieszeni maseczkę z gazy.
— Wykrakałeś mi chorobę, Wowa — powiedział przez nos, z wyrzutem mrugając
załzawionymi oczami. — Cholerny podopieczny.
Co on robi, ten twój opiekun…
— Opiekun chciałby mimo wszystko zrozumieć wreszcie, o czym my tu właściwie rozmawiamy — rzekł Bogdan. — Znamy Dimkę od wieków. Przecież to blagier i artysta. Dlaczego miałbym mu wierzyć?
— No wiesz! — wykrzyknął Matwiej, oszołomiony i oburzony jednocześnie.
— A co, może nie?! W zeszłym roku urządził nam spektakl z powodu spadku marki niemieckiej. Dwa lata temu my wszyscy, jak idioci…
— Przestań. Nie pogrążaj się — skrzywiony Matwiej nalał sobie wódki. — Nie wiesz, to nie sądź. Szkoda, że go w nocy nie widziałeś.
— A cóż takiego szczególnego zdarzyło się tej nocy?
— Nie chcę o tym mówić. On umiera ze strachu, rozumiesz?
— Nie. Nie rozumiem. Gdzie gwarancja, że nie odgrywa przed nami swojego kolejnego wodewilu? Co to, Dimki nie znam?
Matwiej nie odpowiedział, tylko skrzywił się jeszcze bardziej i wypił swoją wódkę, nie zakąszając i jakby nie zauważając.
— A ja mu wierzę — oznajmiła Mariszka.
— Ja też — rzekł Tengiz jakby z niechęcią.
— Moim zdaniem, Kawaler, po prostu szukasz pretekstu, żeby się uchylić — powiedział Andriej Nieustraszony, uśmiechając się uprzejmie. — Podkreślam: moim zdaniem. Wybacz. Nie obrażaj się, dobrze?
— Dobrze — rzekł Bogdan.
— Sam widzisz, jak on wygląda.
— Widzę. Jak przepełniony wychodek.
— Powiedzmy. Ale czy to nie jest twój kłopot?
— Powiedzmy. Powiedzmy, że powinienem go osuszyć. Ale nie zrobię tego.
— Twój wybór — rzekł Nieustraszony z grzecznym uśmiechem. To wolny kraj…
— Jest samotny jak rzadko kto — powiedział Matwiej, z tak obcą mu przenikliwością. — Wiesz, co mi powiedział? Wyobraź sobie, mówi, słup pośrodku stepu. Na jednej tabliczce widnieje napis „1035 km”, na drugiej — „3143”. I ja stoję pod tym słupem. Sam.
Co wy wiecie o prawdziwej samotności, pomyślał Bogdan z jakąś mroczną satysfakcją. Powiedziałbym wam, czym jest prawdziwa samotność. To wtedy, gdy nie chcesz nikogo widzieć. Nikogo.
Nigdy. Ale zamiast tego powiedział:
— Za kilometraż też ręczysz?
— Za kilometraż też ręczę — powiedział Matwiej z absolutną powagą.
Bogdan postanowił nie rozwijać tego tematu, chociaż miał ochotę pytać dalej. A pamiętacie (chciał zapytać), jak prawie nas przekonał, że w Petersburgu pojawiła się banda czyścicieli? Tak ich nazywał — czyściciele. Albo nowa sekta, albo nowi ludzie, zakręt ewolucji. Oczyszczają miasto z brudu, w pierwszej kolejności z kłamców.
Јapią ich i chłoszczą rózgami — z całym ceremoniałem, z ogłoszeniem wyroku, w specjalnych tajnych pomieszczeniach, zakładając białe maski. A rózgi, zgodnie ze starą recepturą, moczą w esencji octowej… Jurka Wariograf uwierzył wtedy, że jeszcze ze dwa lata i zostanie bez pracy.
A kiedy wymyślił i opowiadał nam w największej tajemnicy, że w mieście giną ludzie? I to od lat. I to dużymi grupami. Że są wysyłani w przyszłość, według jakiejś dziwnej, niezrozumiałej zasady. A wszystko dlatego że odkryto śmiertelny gen ludzkości, który rozprzestrzenia się jak pożar i teraz próbuje się uratować choćby kilka osób, choćby część… Mariszka uwierzyła i od razu chciała szukać tych ratowników, żeby zatroszczyć się o swoje przedszkole…
Dobrze. Jak sobie chcecie. Wcale nie jestem zresztą pewien, że teraz odgrywa przed nami spektakl. Lubi wymyślać niestworzone historie, ale nie jest Talmą ani nawet Innokientijem Smoktunowskim… I w ogóle mdli mnie od niego.
W tym momencie z sufitu (a może nawet z żyrandola?) spadło coś ciężkiego, wielonogiego, żywego, huknęło z kościanym stukiem o brzeg cukiernicy, odskoczyło, przekoziołkowało i popędziło po serwecie, szalonym zygzakiem omijając butelki, filiżanki i kieliszki. To musiał być karaluch, ale ogromny; Bogdan miał wrażenie, że wielki jak pięść, nigdy nie widział czegoś podobnego… Szybki, czarny z czerwonym połyskiem robal slalomem pomknął po stole, niczym jaskółka zeskoczył na kolana Belzebula i od razu znikł, jakby go tu nigdy nie było, jakby to tylko wstrętna halucynacja spadła na wszystkich bez wyjątku i natychmiast przepadła bez śladu. Nikt nie zdążył się naprawdę przestraszyć, ale wszyscy jednocześnie odsunęli się od stołu, a Mariszka pisnęła krótko i razem z krzesłem odjechała pod ścianę.
— A niech cię diabli i wszyscy czarci! — powiedział Tengiz zrywając się na równe nogi. Rozległ się chór oburzonych głosów, w którym wyróżniał się rozpaczliwy krzyk Mariszki: „Wynoś się, on po tobie łazi, psik mi stąd, żebym cię tu więcej nie widziała!…”. Belzebul wykonywał uspokajające gesty, rozsyłał obiema rękami pocałunki i nawet przez maskę było widać, jak się zarozumiale uśmiecha, a gdy krzyki i oburzone głosy nieco przycichły, złowieszczo obiecał: „Ten gad będzie jeszcze krzyczał: capivi...”, ale wszyscy byli tak wściekli i rozdrażnieni, że nikt nawet nie zapytał, co właściwie chce przez to powiedzieć. Zresztą i tak wszystko było jasne — z samej intonacji.
Belzebula zmuszono do wstania z krzesła, rozsunięcia kurtki, rozpięcia koszuli i potrząśnięcia portkami. Ekstremiści żądali, żeby rozebrał się do naga. Władca Much umierał ze
śmiechu: „Ależ już go tu nie ma! Jest w piwnicy!… Musiałby być głupi!”. W samym środku zamieszania rozległ się dzwonek do drzwi i pojawił się Robert, surowy i jak zawsze bez uśmiechu. Posadzono go na jedynym krześle z poręczami i nalano wódki. Mariszka przyniosła z kuchni dwa, jeszcze ciepłe befsztyki. Bogdan patrzył, jak obsługują Lorda Winchestera, i starannie odpędzał od siebie myśli o „bliskości ciał” i świeceniu światłem odbitym. To wszystko bzdura. Bob jest dumny bez zarozumialstwa i surowy bez okrucieństwa. To w sumie porządny facet, zresztą sensei nie trzymałby przy sobie nieporządnego. I nagle przypomniało mu się, jak Tengiz wygarnął kiedyś Robertowi ze złością: „Jesteś dla nas symbolem superszlachetności. Nawet jak robisz kupę, to przez cały czas myślisz, jak zachować przy tym maksymalną szlachetność…”. Wtedy Robert pobłażliwie prychnął — widocznie ta scenka wydała mu się nie tyle obraźliwa, ile zabawna. Nie, nie, nasz Lord Winchester to porządny facet, trochę tylko przesuszony…
— Jak tam sensei? — zapytał Bogdan uprzejmie. W końcu ktoś powinien o to zapytać.
— Sensei jest w absolutnym porządku — odpowiedział lakonicznie Robert, jedząc befsztyk.
— Jakieś wskazówki? Życzenia? — włączył się już nieźle wstawiony Jura-Wariograf. — Rozkazy?
— Spocznij. Możecie odpoczywać.
Robert wyraźnie nie chciał rozwijać tego tematu, co zresztą nie było sprzeczne z jego dotychczasowymi zwyczajami.
— Prawdziwa delikatność jest zawsze niewidoczna — skomentował sytuację Andriej Nieustraszony i zapytał: — Powiedzieć ci, do czego doszliśmy?
— Oczywiście. Tylko w skrócie.
— Pewnie. Wyłącznie w skrócie. Tengiz, opowiedz człowiekowi.
— A więc tak — zaczął Tengiz. — Proponuję wariant następujący. Wybory są w niedzielę. W niedzielę rano Dimka przeniesie się tutaj, do mnie. Niech tu na razie mieszka, będę spokojniejszy. W poniedziałek wychodzę do Ajatollaha i rozmawiam z nim. Dalej działamy odpowiednio do sytuacji. Ty, Belzebul, powinieneś być do tego czasu absolutnie gotowy. Zdążysz? — Belzebul skinął głową. — Dobrze.
Mam jeszcze wariant awaryjny, ale najpierw… Bob, powiedz mi, w jakim stopniu możemy liczyć na sensei?
— W żadnym — powiedział Robert, zgarniając sos skórką od chleba.
— To znaczy? W ogóle z nim nie pogadałeś?
— Dlaczego? Rozmawiałem z nim. Ostatni raz godzinę temu. Nie możemy na niego liczyć.
— Ale dlaczego, do licha? Co ci powiedział?
— Dosłownie?
— Dawaj dosłownie.
— Powiedział: „Zespół to wspaniała rzecz. Zawsze jest możliwość zwalenia winy na kogoś innego”.
— I co to ma, kurczę, znaczyć? — zapytał stropiony Tengiz.
— To tak zwane ósme prawo Fingeila. Jeśli ci to w czymś pomoże.
— I to wszystko?
— I to wszystko — powiedział Robert Winchester i sięgnął po grzanki leżące na ogromnym półmisku z kuźniecowskiej porcelany.
— Słuchaj, Matwiej, — powiedział bez jakiegokolwiek przejścia — już dawno chciałem cię o to zapytać. Czy stwierdzenie: „Bóg stworzył wszechświat” można nazwać twierdzeniem Godła?
Bogdan nie słuchał dalej. Nie ciekawiło go, czy to zdanie jest twierdzeniem Godła, czy nie, tym bardziej że miał dość niejasne pojęcie, co znaczy twierdzenie Godła, za to był absolutnie pewien, że Bóg nie stworzył wszechświata. Wstał, wyszedł zza stołu i zawołał podopiecznego Wowę. Trzeba brać się do pracy. Niewiele rzeczy umiał robić, ale to, co umiał, robił lepiej od innych. Może nawet najlepiej.
Poszedł do sypialni. Wowa ciężko tupał za nim, sapiąc jak wół roboczy. Ale w tym sapaniu już było słychać zapał do roboty. Podopieczny wyczuwał pracę i lubił pracować. Chociaż na razie niewiele umiał.
Wadim leżał na boku, zwieszając rękę do podłogi, jego zielonkawa twarz była odgnieciona od poduszki. Wyglądał jak zmiażdżone zwierzę. Teraz był to po prostu worek, wypełniony rozpaczą, bezsilnością i śmierdzącym strachem.
— Ale on jest zupełnie zdrowy — zaprotestował Wowa.
— To ci się tylko tak wydaje — odparł Bogdan. — Jest nieszczęśliwy, a nieszczęście to choroba. Więcej nawet, to źródło wszystkich chorób na ziemi.
— Nieszczęście jest nieuleczalne — zaprotestował Wowa.
— Przechodzi samo z siebie, jak deszcz. Albo nie przechodzi rzekł Bogdan.
— Albo nie przechodzi — zgodził się Wowa. — Ale wtedy przestaje być nieszczęściem i staje się wzorcem istnienia…
— Słusznie czyni ten — zacytował Bogdan — kto traktuje świat niczym sen. Gdy śni ci się koszmar, budzisz się i mówisz sobie, że to był tylko sen. Podobno cały nasz świat niczym nie różni się do takiego snu.
Ale Wowa też czytał Księgę samuraja i też ją cenił.
— Ale z drugiej strony — zaprotestował natychmiast — nawet miseczka ryżu czy filiżanka herbaty powinna być brana w ręce w odpowiedni sposób, bez najmniejszego niedbalstwa i z zachowaniem czujności.
Bogdan uśmiechnął się i zacytował podopiecznemu swój ulubiony fragment:
— Nie trzeba być czujnym przez cały czas — powiedział. — Trzeba po prostu przyjąć, że już
jesteś martwy.
— Ta zasada jest nie dla nas — powiedział Wowa, jakby urażony.
— To dla nich.
— Dla nas też, Wowa. Dla nas też. Dobrze. Zaczynamy?
— Spróbujemy — powiedział ostrożnie zadumany Wowa i przysiadł przed Wadimem w kucki, wypinając swój gigantyczny tyłek młodego degenerata.