121129.fb2 Bezsilni tego swiata - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 16

Bezsilni tego swiata - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 16

Rozdział 9GrudzieńSobotaZłamanie zamknięte

On nie jest muzykiem! — powtórzył niecierpliwie sensei (po raz trzeci). — Absolutnie nie jest muzykiem i nigdy nim nie będzie.

— Ale przecież nie rozstaje się ze skrzypcami! — nalegał tatunio.

— Odkąd kupiliśmy mu skrzypce, prawie z nimi śpi…

— A jednak z samochodzikami w pewnym momencie się rozstał? Z kolejką też, prawda?

— Ale to przecież zupełnie co innego! Wtedy był dzieckiem.

— Teraz też jest dzieckiem — rzekł sensei. — Nie róbcie z niego dorosłego. Gdyby był dorosły, nie zajmowałbym się nim.

— Ale pedagog powiedział, że on ma słuch absolutny!

— Panie Firago, ja też mam słuch absolutny, a jednak nie jestem muzykiem. Mało tego, mam również absolutny węch, a nie jestem psem.

— To zupełnie co innego. Czytał pan moją ocenę?

— Oczywiście! Czytaliśmy ją jak Pismo Święte!

— Zrozumiał pan, co tam jest napisane?

— Tam jest napisane…

— Tam jest napisane, że chłopiec z natury… ze swojej istoty, rozumie pan?…organizacji psychiki, nastroju duszy, struktury podświadomości jest systematyzatorem. To utalentowany archiwista, kolekcjoner, być może przyszły Linneusz albo Mendelejew… A pan chce z niego zrobić grajka. Żeby obsługiwał drugorzędne wesela. Albo grał z czapką w przejściu podziemnym.

— Ale przyzna pan, Stenie Arkadiewiczu, że gdyby włożyć w to trochę pracy… gdyby pan się nim jednak zajął…

— Praca nie ma tu nic do rzeczy. Nie mogę zrobić dobrego muzyka z dobrego archiwisty! Ja w ogóle nikogo z niczego nie robię. Do diabła, przecież wyjaśniłem to panu na początku! Ja tylko mówię: oto najlepsza droga, i byłoby dobrze, gdyby nią poszedł…

— Jeśli potrzebne są dodatkowe zajęcia, jesteśmy gotowi podnieść honorarium do niezbędnych…

— Nic pan nie zrozumiał, Firago. Nie słucha mnie pan. Ile ma pan lat, czterdzieści?

— Czterdzieści dwa.

— Niech pan sobie zrobi jeszcze jedno dziecko. Wtedy być może wyjdzie z niego muzyk. A teraz jestem zajęty. Do widzenia. Robercie, proszę rozliczyć się z panem Firago.

I wyszedł, wściekle kręcąc głową, rozwiązując w biegu nienawistny, elegancki krawat. Robert stanął niemal na baczność, demonstrując w ten sposób maksymalny szacunek. To nie było konieczne, ale miało robić — i zazwyczaj robiło — odpowiednie wrażenie na klientach. Na panu Firago również. Gwałtownie zerwał się z miejsca, okrągły i różowy jak nadmuchany balonik, i nawet próbował skłonić się pospiesznie oddalającemu się mistrzowi. Pan Firago był biznesmenem, co znaczy, że nie mógł być kompletnym osłem, ale widocznie nie potrafił zrozumieć, że istnieją rzeczy, których nie da się kupić. Gdyby włożyć trochę pracy. Gdyby dołożyć wszelkich starań. Gdyby dołożyć wszelkich niezbędnych starań i włożyć bardzo dużo pracy…

— Myśli pan, że nie uda mi się go przekonać? — zapytał zatroskany. — Gdybym na przykład dołożył wszelkich starań?

— Nie radziłbym — rzekł Robert z całym zatroskaniem, na jakie było go stać. — Można przegiąć. Na razie ograniczmy się raczej do tego, co już zostało osiągnięte. A potem zobaczymy.

To był sprawdzony patent, który nigdy nie zawodził. Najważniejsze to stworzyć w umyśle klienta perspektywę, cała reszta zacznie się dokonywać sama z siebie.

— To znaczy, myśli pan, że może za miesiąc, dwa…?

— Raczej za pół roku, rok — powiedział Robert, wyjmując z drukarki wydruk faktury.

— Cóż… — Perspektywa została zarysowana, proces można uznać za rozpoczęty. — Zapewne ma pan rację. Gotów jestem zaufać pańskiej kompetencji. Poinformuje mnie pan, kiedy należy zacząć działać?

— Jeszcze nieraz się zobaczymy — obiecał Robert. — Będziemy teraz w ścisłym kontakcie. Zapewne będą potrzebne dodatkowe konsultacje. I to niejednokrotne. Zawsze się tak dzieje… Oto pański rachunek. Jak panu wygodniej, czekiem czy gotówką?

Panu Firago wygodniej było gotówką. I to nie wiadomo dlaczego markami niemieckimi. A zaliczkę płacił w funtach angielskich. Widocznie w ten sposób udawało mu się coś zaoszczędzić. Pewnie należał do ludzi, którzy stale na czymś oszczędzają i urywają ćwierć procenta. To był jego modus operandi, który płynnie przeszedł w modus vivendi. Zapewne dzięki temu dobrze prosperował. Zapewne był bogatym człowiekiem (mercedes, mordziasty kierowca — ochroniarz, portfel szczelnie wypchany kartami kredytowymi i walutą), a przy tym wcale nie był idiotą.

— Niech mi pan pozwoli — powiedział, podając Robertowi tęczowy papierek (chyba dwieście marek). — Jako wyraz wdzięczności… w ramach szczególnego podziękowania…

Robert zerknął przelotnie na banknot i wymownie zaciskając wargi, zaczął patrzeć na twarz pana Firago, ale nie w jego oczy, lecz na rumiane, poruszające się nerwowo wargi. Ta niezręczna sytuacja trwała jakieś dziesięć sekund.

— Oczywiście! Wszystko rozumiem! — Pan Firago podniósł ręce, (w jednej portfel, w drugiej

banknot). — Zrozumiałem aluzję! Wszystkie pieniądze z jednego okienka, bardzo słusznie, bardzo rozsądnie. Przepraszam za nietakt. Zapomnijmy o tym, dobrze?

Zapomnijmy? Robert uśmiechnął się w myślach. O nie.

— Dobrze — powiedział. Wyczuł w swoim tonie mimowolną pogardę, pańską wyniosłość i pospiesznie dodał: — Nie ma sprawy. Zdarza się.

I wtedy w twarzy pana Firago, w rumianym ryjku porcelanowego prosiaczka, coś się nieuchwytnie zmieniło. Cały uległ pewnej przemianie, jakby się wyprostował i stał się wyższy. Robert, zdumiony i czujny, przygotował się do wysłuchania dumnej tyrady (w obronie zbrukanej czci i godności), ale pan Firago zniżył głos i nieoczekiwanie zapytał:

— Czy przypadkiem nie przeszkadzamy teraz maestro? Czy nie za bardzo tu hałasujemy?

Słówko „hałasujemy” zabrzmiało w jego ustach absolutnie niespodziewanie, jakby nie na miejscu, zresztą już samo pytanie wydało się Robertowi jakby z innej bajki, jakby Smoktunowski przemówił nagle w stylu Jurija Nikulina.

— Nie sądzę — powiedział zakłopotany. — Nie sądzę, żeby nas w ogóle słyszał… Ale oczywiście nie należy przy nim wrzeszczeć dodał na wszelki wypadek.

— Ależ uchowaj Boże! Przeciwnie! A jak tutaj w temacie pluskiew?

— Jakich pluskiew?

Pan Firago zmieniał się w oczach. Gdzie podział się ten różowy balonik o prosiaczkowatych manierach? Przed Robertem stał teraz zakłopotany i uważny dżentelmen, wprawdzie z pewną skłonnością do tycia, ale jednocześnie bardzo elegancki i nawet wyniosły.

— Mam na myśli urządzenia podsłuchowe — wyjaśnił rzeczowo.

— Jak tu u was wygląda?

— Nie wiem — powiedział Robert, już trochę zły. — O co właściwie panu chodzi?

— O to, że chciałbym porozmawiać z panem o dość poufnych sprawach. Można? Czy lepiej nie ryzykować?

Robert pomyślał przelotnie, że tatulek ma atak manii prześladowczej, połączonej z manią wielkości, ale pan Firago szybko rozwiał te podejrzenia.

— Serdeczne pozdrowienia od Hermana Tichonowicza — powiedział, zniżając głos jeszcze bardziej i patrząc Robertowi prosto w oczy, źrenice w źrenice, dokładnie tak samo, jak robił to w swoim czasie Herman Tichonowicz. I chociaż Herman Tichonowicz w swojej roli wypadł znacznie bardziej przekonująco, panu Firago też wychodziło to całkiem nieźle.

Tak, pomyślał Robert, czując nieprzyjemny chłód w dołku. Zaczyna się. Minął kwartał i nic się nie zmieniło. Nie popuszczą, rubel za wejście, ćwiartka za wyjście…

— Dziękuję — powiedział, starając się, by jego głos brzmiał w miarę spokojnie. Widocznie jednak z jego głosem lub twarzą coś się stało, bo pan Firago uśmiechnął się nagle nie bez wyrafinowania i ciągnął:

— Herman Tichonowicz prosił, żebym się dowiedział, jak posuwa się praca nad rękopisem. Minęły już trzy miesiące, to sporo czasu, można napisać powieść.

— Nie jestem powieściopisarzem — rzekł Robert, z trudem przezwyciężając pragnienie oblizania warg. Suchych warg kleistym językiem. Co za ohyda.

— Oczywiście — przyznał pracownik Hermana Tichonowicza, w niedawnej przeszłości tatulek. — To się rozumie samo przez się, nikt nie ma co do tego wątpliwości. A jednak… To nie ja, to Herman Tichonowicz się interesuje. Kiedy można spodziewać się rzeczonego rękopisu?

Aż się prosiło, żeby powiedzieć: „Czekaj tatka latka”, ale to już byłoby zbyt żałosne, małostkowe i złośliwe. Oraz bezradne.

— Wolałbym rozmawiać na ten temat osobiście z Hermanem Tichonowiczem — rzekł Robert.

— To naturalne! Ale skoro już tu jestem, to co mam przekazać?

— To właśnie proszę przekazać — rzekł Robert twardo. — Słowo w słowo.

— Mój Boże, niechże się pan tak nie denerwuje! — wykrzyknął pan Firago. — Nie chce pan, to nie. Oczywiście, to właśnie przekażę.

Słowo w słowo. Naprawdę, Robercie Walentynowiczu, aż się pan zmienił na twarzy. Ależ niech pan sobie spokojnie pracuje, nam się wcale nie spieszy. Nikt pana nie popędza. Najważniejsze, żeby praca posuwała się naprzód…

Robert nie odpowiedział i pan Firago od razu się wycofał, zaczął się spieszyć i żegnać, znowu zrobił się z niego zatroskany i lekko głupawy tatulek z porcelanowym buziakiem. Robert, zachowując kamienną twarz, odprowadził go do przedpokoju, gdzie podał mu palto, szalik, kapelusz i teczkę. Pan Firago w milczeniu zapakował się w palto, zapytał zakłopotany.

— Więc sądzi pan, że on mnie jeszcze wezwie? — I nie czekając na odpowiedź, ruszył do wyjścia, i to tak szybko i energicznie, że Robert ledwie nadążał z otwieraniem przed nim drzwi. Pożegnali się przy kracie.

— Bardzo na pana liczę, Robercie Walentynowiczu, w mojej sprawie. Jeśli tylko pojawi się cień możliwości… chłopiec nie rozstaje się ze skrzypcami…

Robert kiwał głową. Bardzo chciał mu powiedzieć na do widzenia (do przekazania Hermanowi Tichonowiczowi osobiście) coś ważnego, coś znaczącego, ale nie wiedział co. W głowie wirowało mu tylko: „Odejdźcie precz! Cóż obchodzicie wy poetę spokojnego…?” To byłoby mocne i dźwięczne, ale absolutnie niepasujące do sytuacji. Dlatego nie powiedział nic. Nawet się nie pożegnał.

Potem wrócił na miejsce pracy, wyciągnął z dolnej szuflady teczkę z rękopisem i przerzucił bezmyślnie kilka kartek. Próbował czytać, ale od razu się zorientował, że nie widzi nic, prócz prosiaczkowatego ryjka tatulka z uważnym spojrzeniem Hermana Tichonowicza. Bydlaki. Ale czego innego można się było spodziewać? Że wszystko rozejdzie się po kościach? O nie, kochaniutki, rubel za wejście, ćwiartka za wyjście. A przecież nawet nie zapłaciłem wam rubla, wpuściliście mnie za friko. Profesjonaliści… Wyjął z teczki ostatnią stroną i przeczytał uwagi sensei. Cztery punkty. Chociaż ściśle rzecz biorąc, trzy. 1. Czasem chwyta go nagła potrzeba, rzuca wszystko i biegnie do toalety. 2. Gdy je, ma zapuszczony cały podbródek. 3. Jego szlafrok, nigdy nieprany, śmierdzi capem. 4. I może jeszcze coś. Proszę się zastanowić. Zastanowił się. Nic nowego nie wymyślił. Czuł wstręt. Nie chciało mu się ani wymyślać, ani myśleć. A najważniejsze, że nie rozumiał, po co, do licha ciężkiego, było to potrzebne i do czego? Niech pan nie zapomina, że pańska umiejętność zapamiętywania absolutnie wszystkiego powinna być im doskonale znana. Dlatego proszę zwrócić uwagę na nieudane zwroty typu: „jeśli się nie mylę”, „nie pamiętam dokładnie”, które w tej sytuacji uważnemu czytelnikowi mogą się wydać dziwne i nienaturalne… Potem jeszcze fragment akapitu, pokreślony, ale tekst dało się łatwo odczytać: Za dużo o życiu osobistym. To niepotrzebne… A jeszcze niżej dopisek: Zresztą proszę pisać, jak pan chce. Jego Imperatorska Wysokość raczył napisać własną ręką… Po co im to? Widocznie potrzebne. Nie mam zielonego pojęcia, po co. Właściwie to powinienem był od razu odmówić. Ostro i bez zastanowienia: nie — i po rozmowie. Co by mi zrobili? Nie puściliby mnie za granicę? I tak się nie pcham, mnie i tu jest całkiem nieźle. Olewam was. To już nie są dawne czasy… Ale porządki, pomyślał z goryczą, ciągle takie same. Nowy Rok, a porządki stare, zimnym, rdzawym drutem obóz otoczony, zewsząd patrzą oczy kaprawe, stał błyszczy zimno we wszystkie strony… No, no, no — powiedział sam do siebie. Mimo wszystko jednak nie do tego stopnia. Słusznie, nie do takiego. Nie śmiertelnie niebezpieczne, za to wstrętne. Mdli mnie. A jego? Czy to możliwe, że jego nie?

Wstał i na wszelki wypadek stąpając ostrożnie, żeby nie skrzypieć i nie szurać, ruszył korytarzem. Drzwi od sypialni były otwarte na oścież, lufciki uchylone, rolety opuszczone. Cicho. Pusto. Pokój gościny: drzwi otwarte, cicho, ciemno, lampa wyłączona. A on leży na kapanie w ulubionej pozycji — gazeta w poprzek brzucha, garbaty nos wycelowany w sufit, jeden kapeć spadł na dywan. Śpi. Oczy zamknięte.

— Coś się stało? — zapytał sensei. Okazuje się, że oczy miał otwarte, po prostu patrzył spod zmrużonych powiek, ale za to uważnie i z ciekawością.

— Znowu się ze mną skontaktowali — powiedział Robert.

Sensei milczał przez kilka sekund, potem zapytał (stwierdził?):

— Pan Firago.

— Tak. Pytał, jak posuwa się praca nad rękopisem.

— To dlatego czepiał się mnie jak mógł. A ja już sobie pomyślałem: co za osioł się trafił, wybacz mu, Panie… Tymczasem on chciał, żebym się rozgadał… No i co mu pan powiedział?

— Powiedziałem, że nie będę z nim rozmawiał. Niech wezwie zwierzchników.

Sensei wstał ze stęknięciem i usiadł, wymacując stopą zgubiony kapeć. Gazeta zjechała na podłogę, ale nie zwrócił na to uwagi.

— A czemu pan tak surowo go potraktował, Robin?

— A jak powinienem?

— No, nie wiem… Trzeba było zaspokoić ciekawość pracownika kompetentnych organów. Powiedziałby pan, jak idzie praca: już kończę, a jak tylko skończę, od razu dam znać… Przecież to podwładny, po co go tak ostro traktować.

Robert zrobił dwa kroki, nachylił się, podniósł gazetę, złożył w miarę starannie i położył na stoliku wśród różnych papierów. Potem się odezwał:

— Po prostu zrobiło mi się niedobrze od tego wszystkiego.

Sensei powiedział (jakby cytując maksymę):

— Wiedzą o nas tylko to, co im mówimy. Więc niech się dowiedzą tego, co ja i pan im powiemy.

— A dlaczego właściwie mieliby cokolwiek o nas wiedzieć?

— Taka praca. Јajdacka, ale ciekawa. Nie sądzi pan?

— Nie wiem — powiedział Robert — i nie chcę wiedzieć. Mnie od nich mdli.

— Normalna reakcja normalnego człowieka — rzekł sensei z aprobatą. — Jest pan absolutnie zdrowym i normalnym człowiekiem, Robin. Gratuluję.

— To znaczy, nadal nalega pan, żebym…

— Nalegam, Robin. Z całą stanowczością. To przyniesie pożytek siłom postępu. Może mi pan wierzyć.

Było oczywiste, że znowu nic sensownie nie wyjaśni. I było jasne jak dzień, że ma jakiś cel, ma plan. Jakiś zamysł. I że trzeba będzie mu pomóc. Skoro zdecydował się dla niego pracować…

— Co dzisiaj mamy na obiad? — zapytał sensei.

— A co by pan chciał?

— Zupę rybną. I ciemny chleb z adżyką.

Robert nie wytrzymał i rozpłynął się w uśmiechu jak dzieciak.

— Okropnie niezdrowe!

— Olejmy to. Wszystko jest szkodliwe. Proszę mnie poprawić, jeśli się mylę; wszystko, co jest przyjemne w życiu…

— „Wszystko, co przyjemne, jest niemoralne, nielegalne albo tuczące”. Pierwszy postulat Pardo. Dobrze, przekonał mnie pan.

Będzie zupa rybna i czarny chleb z adżyką.

— Chleb z masłem i adżyką.

— Z masłem i adżyką.

Sensei zadowolony skinął głową, znowu położył się na wznak i złożył dłonie na piersi.

— Doskonale — powiedział. — Wobec tego jeszcze trochę pohoryzontuję. Sen po obiedzie to srebro, a przed obiadem — złoto!

Robert się nie spierał.

Wrócił do siebie, na miejsce pracy, ale w tym samym momencie ktoś zadzwonił do drzwi. Nie była to pora wyznaczonej wizyty i Robert, zasępiony, poszedł zobaczyć, któż to się do nich pofatygował.

Okazało się, że pofatygował się nieszczęsny Wadim — Resulting Force.

Był absolutnie trzeźwy, ale w swojej połatanej szarej szturmówce, w skórzanej czapce przypominał bezdomnego albo studenta pijaczynę — zmarznięty, skulony, przemoknięty, z czerwonym nosem.

— Ja do sensei — oznajmił od progu, widząc zdumione i niesympatyczne spojrzenie Roberta.

— Sensei jest zajęty.

Wadim jakby tylko na to czekał.

— W takim razie posiedzę z tobą. Mogę? A może też jesteś zajęty?

W tym pytaniu zabrzmiała taka żałosna gotowość przyjęcia tego, co najgorsze, taka zmiażdżona pycha, taka beznadzieja pół na pół z żałosnym zarozumialstwem, że Robert mimo woli odsunął się i wpuścił go do mieszkania.

W przedpokoju kazał mu się rozebrać, powiesić szturmówkę na wieszaku, zdjąć przemoczone adidasy i włożyć gościnne kapcie, zaprowadził go do łazienki i dał mu ręcznik, żeby wytarł twarz. Wadim podporządkował się bez słowa, nawet z gotowością. Robert pomyślał, że już dawno nie widział takiego Wadima — cichego, pokornego, posłusznego. Widocznie wczorajsze oczyszczenie duszy zrobiło swoje.

Początkowo chciał zaprowadzić go do dyżurki, ale potem pomyślał, że to byłoby zbyt blisko sensei, i wybrał kuchnię. Tym bardziej że i tak niedługo trzeba zacząć szykować obiad.

W kuchni Wadim, jak dobrze wychowany chłopczyk, usiadł na taborecie — dłonie pod siebie — i zaczęli rozmawiać. Zupełnie normalnie.

— Zrobić herbaty?

— Herbatki?

— Tak, herbatki. Zrobić?

— A jaką masz?

— Mocną.

— Spodziewam się, że nie słabą…

— Nie. To taka nazwa: herbata Imperatorska Mocna.

Wadim zanucił w zadumie fragment reklamy:

— „A herbatę Wielki Tygrys każdy z przyjemnością pije…”

— Jasne. No to może kawy?

— „Kawę pić będziemy i mocarstwo podźwigniemy!”…

— Hm. Jesteś dziś w dobrej formie. Może w takim razie wódki?

— Nie — powiedział Wadim zdecydowanie. — Mam dość. Tym bardziej że jestem teraz człowiekiem wewnętrznie czystym. Oczyszczonym, że tak powiem. Przy okazji, widziałeś kiedyś, jak on to robi?

— Bogdan? Nie, nigdy. A co?

— A nic. Ciekawie byłoby popatrzeć. Oczyszczenie to w końcu nie byle co. Oczyszczenie podprzestrzeni.

— Nie wiem, nie widziałem — powtórzył Robert. — Wiem, że poszedł do ciebie ze swoim podopiecznym, Wową, a pół godziny później wyszedł strasznie ponury i powiedział: „Dosyć, wystarczy temu zasrańcowi”… To znaczy tobie.

— A co powiedział Wowa?

— Wowa nic nie powiedział. Wowa miał taką minę, jakby w ogóle słabo się orientował, gdzie się znajduje i jaki mamy teraz rok.

— Mocna rzecz takie oczyszczenie — powiedział Wadim. — Nic nie pamiętam. Obudziłem się i jakbym nie był sobą. Jakbym został wyleczony z jakiegoś zastarzałego draństwa… Wyobrażasz sobie?

— Nie.

Wadim pokiwał głową, patrząc w okno.

— Jakbym był zupełnie nowym człowiekiem i to w dodatku mało znajomym. Niezły ten nasz Bogdan. Przyznaję, że nigdy tak naprawdę w niego nie wierzyłem. Myślałem, że to tylko taki kit dla starych bab… — zamilkł na chwilę. — Zresztą, tak czy inaczej to nie na długo.

Niestety.

Robert nie skomentował. Też wiedział, że nie na długo.

— A gdzie Matwiej? — zapytał, żeby zmienić temat.

— Uciekłem mu.

— Naprawdę? A ja myślałem, że siedzi na dole w samochodzie.

— Na pewno siedzi gdzieś w samochodzie, ale raczej nie na dole… Po co ci on?

— Tak tylko. Chciałem pogadać.

— To pogadaj ze mną — zaproponował Wadim z absolutną powagą.

O czym? — chciał zapytać Robert. O czym mamy teraz gadać? Skarżyć się sobie nawzajem, jacy jesteśmy biedni i nieszczęśliwi, stłamszone ofiary rekietierów?

— A co ty się na tym znasz? — zapytał zamiast tego.

— Na czym?

— Czy zdanie „Bóg stworzył wszechświat” to twierdzenie Godla czy nie?

— Co to znaczy?

— Zdanie, którego nie można udowodnić ani zanegować.

Wadim popatrzył na niego, skrzywił się i wymamrotał:

— Chciałbym mieć twoje problemy.

I wtedy Robert nagle się zdecydował. A co? Niech wie. Przecież on nadal na coś liczy, nawet teraz przyszedł, żeby się poniżać.

— Niepotrzebnie tu przylazłeś — powiedział. — Sensei nam nie pomoże, i to z dwóch powodów. Po pierwsze, najwyraźniej chce, żebyśmy rozwiązali twój problem sami. Bez niego.

— Jasne. A po drugie?

— A po drugie, Ajatollah jest jego klientem.

— Kłamiesz — powiedział Wadim i jego oczy znowu nabrały wczorajszego wyrazu: oczy nieszczęsnej, pechowej nędzarki, tylko teraz trzeźwej.

— Niestety, nie. Więc będziesz musiał… liczyć tylko na siebie.

Teraz Wadim popatrzył na niego z niespodziewanym zdumieniem.

— Wiesz, że ty jesteś okrutny? Dlaczego mi to mówisz? Może za coś mnie nie lubisz?

— Ależ nic podobnego — powiedział Robert nerwowo. — Po prostu nie mogę dłużej patrzeć, jak się miotasz bez sensu. Nikt ci nie pomoże, zapomnij. My nie jesteśmy w stanie, a on nie zechce.

— Dzięki — powiedział Wadim powoli. — Pocieszyłeś towarzysza. Dziękuję ci, mój ty kochany…

Robert nie kontynuował rozmowy. Odwrócił się do Wadima tyłem i wysunął z hukiem skrzynkę z warzywami. Wybrał cztery duże ziemniaki, wrzucił je z łomotem do zlewu i sięgnął po nóż. Było mu źle, jakby zrobił jakieś niepotrzebne i zupełnie bezsensowne świństwo. Chociaż tak naprawdę już dawno trzeba było mu powiedzieć co i jak. Całą gorzką prawdę. Prawda w ogóle jest rzeczą mało apetyczną, a czasem w ogóle niejadalną… Więc niech sobie ją teraz przetrawia. Nic się na to nie poradzi, będzie musiał z tym żyć…

Nagle dotarło do niego, że za jego plecami zapadła niezwykła cisza. Jakby tam nikogo nie było. Jakby Wadim absolutnie bezszelestnie wstał i wyszedł. Znikł. Wyparował. Szybko zerknął przez ramię. Wadim siedział w poprzedniej pozie, dłonie pod tyłkiem, tylko głowę wsunął w ramiona i nastroszył się jak wielki wróbel. Oczy miał szeroko otwarte, ale chyba niczego przed sobą nie widział.

— Hej — zawołał cichutko Robert.

— Hej, hej — odpowiedział tak samo cichutko Wadim.

— Co z tobą?

— A co ma być? — Wyraz twarzy Wadima w ogóle się nie zmienił. Rozmawiał jakby we śnie.

— Źle się czujesz?

— Nie. Dobrze. — Nagle uśmiechnął się i to wyglądało strasznie, jakby uśmiechnął się jakiś manekin. — Gęba zniknęła — oznajmił niespodziewanie.

— Jaka gęba?

— Czerwona — powiedział Wadim nadal jakby we śnie. — Generalska. Z wąsami.

Robert chwycił najbliższą czystą szklankę, szybko nalał do niej wody mineralnej i podsunął Wadimowi pod nos. Wadim odchylił się gwałtownie.

— Przestań! — powiedział oburzony, uwolnił spod siebie rękę i z irytacją odsunął szklankę czerwoną dłonią. — Wszystko w porządku. Nie rozumiesz? Zniknęła gęba. Przez pół roku majaczyła przede mną, jak przyklejona, w dzień i w nocy, a teraz popatrzyłem, a jej niema!

— A co jest? — zapytał Robert na wszelki wypadek.

— Nic nie ma… Pusto… — Nagle odebrał Robertowi szklankę i łapczywie wypił ją do dna. — O kurczę, aż mnie pot oblał. Ale numer…

Chciał coś jeszcze dodać, nawet otworzył usta, ale nic nie powiedział, tylko gwałtownie odwrócił głowę, uchem do przodu, w stronę drzwi na korytarz; wtedy Robert usłyszał zbliżające się ciężkie kroki i szuranie kapci po parkiecie. Jak mój kot Fiodor, pomyślał.

Trzeba będzie dopisać w doniesieniu. „Umie poruszać się bezszelestnie jak przeciąg, ale czasem hałasuje i tupie jak mieszczuch w lesie…” Kot Fiodor. Ten też, jak zechce, potrafi udawać konia tup, tup, tup…

Sensei stanął w drzwiach. Był w piżamie i wyglądał po domowemu.

— A — powiedział, uśmiechając się. — Wadim Daniłowicz! We własnej osobie! Witam serdecznie w naszym domowym ognisku. Zje pan z nami obiad?

Wadim wstał, ale zrobił to jakoś tak dziwnie, z wahaniem, jakby początkowo wcale nie chciał wstawać, a potem zmienił zdanie. Nic nie mówił, a w odpowiedzi na powitanie tylko się skłonił… nawet nie skłonił, tylko lekko skinął głową, jak podczas przypadkowego spotkania niemile widzianemu znajomemu. Sensei zapytał:

— Coś nie tak? Co?

— Jakby pan nie wiedział! — zawołał Wadim bezczelnie. Nawet ręce wsunął do kieszeni dżinsów, ale szybko wyjął. — Od dwóch miesięcy się do pana dobijam. Już łatwiej umówić się na spotkanie z prezydentem.

Sensei przestał się dobrodusznie uśmiechać.

— Jasne, z prezydentem łatwiej. Ale przecież w końcu się pan przebił. Słucham.

— Nie ma po co teraz słuchać! — pokrzykiwał dalej Wadim. Teraz już za późno!

— Ach, tak? Za późno?

— Za późno!

— To znaczy, że jestem wolny?

— Ależ jak najbardziej! Zawsze jest pan wolny! Kto ma siłę, ten ma wolność.

— Dziękuję panu — rzekł krótko sensei i zabrzmiało to okrutnie.

Chłodno. Tak chłodno, że dreszcz przebiegł po plecach. Przynajmniej Robertowi. A ten młody kretyn jakby niczego nie widział i niczego nie słyszał: ręce na szwach, pięści zaciśnięte, kciuki po dziecięcemu odchylone… oho, zaraz palnie coś takiego, że zostanie wyrzucony, jak w swoim czasie Jadozub — raz na zawsze. Robert z łoskotem wrzucił do zlewu największy nóż, ale to nie pomogło.

Histeria już się zaczęła.

— Ależ jak pan sobie życzy! — wykrzykiwał Wadim w zapale, ślepy i głuchy na wszystko. — Pan zawsze stoi z boku! I jednocześnie zawsze ma pan rację, prawda? Przecież my się przy panu żywimy… Pan nas przyhołubił i teraz do pana należymy…

Co za bzdury plecie ten bezczelny kretyn? Co ma na myśli jeże li w ogóle teraz myśli…?

— A pan jest na górze! Zawsze jest pan na górze! Ze znudzeniem obserwuje pan obroty życia. My się tu wszyscy kręcimy w tym kołowrocie, a pan sobie patrzy! A przecież jesteśmy nadzy, obdarci ze skóry, bo kołowrót zdarł z nas skórę. Ale to nic. Poobracamy się i wyhodujemy sobie nową! Przecież tak pan myśli, prawda? Bogowie milczą, więc się nie sprzeciwiają. Sztuka jest zawsze bezlitosnym wyborem olśnień… A wie pan, jak to jest, kiedy zostaje się wybranym? Kiedy człowiek jest sam jak palec i nikt mu nie pomoże, ani przyjaciele, ani krewni, ani nauczyciel, na którego tak liczył?

— Wiem — powiedział poważnie sensei i Wadim zamilkł, zaszlochał tylko krótko, jakby z rozpaczy.

— „Idź sam i uzdrawiaj ślepych — zacytował sensei całkiem poważnie, bez ironii, która byłaby tu całkiem na miejscu — żeby doznać w ciężkiej godzinie zwątpienia złej drwiny uczniów i obojętności tłumu…”

Wadim milczał, ale pięści rozluźniły się i ręce obwisły luźno.

— Chodźmy, Wadimie — powiedział sensei. — Zrozumiałem pana, ale to trzeba omówić na spokojnie. I w miarę możliwości na siedząco. My nie na długo… — zwrócił się do Roberta. — Na pół godzinki. Przepraszam.

I poszli: sensei, lekki jak dmuchawiec, a za nim Wadim — znów przygarbiony, znów pokorny, wklęsły niczym balonik, z którego spuszczono powietrze. Јączność z gabinetem była włączona, wystarczyło przekręcić pokrętło i usłyszeć, o czym tam rozmawiają, ale Robert nie zrobił tego. Wyobraźnię miał zawsze słabszą od pamięci i widział teraz w duchu, jak Wadim pada do nóg sensei, błaga o przebaczenie za swoje chamstwo i bezczelność i prosi, żeby mu pomóc, a sensei siedzi niczym Budda i wygłasza swoje mowy. Żeby skasować ten niezbyt pociągający obraz, zaczął zawzięcie obierać ziemniaki, potem oskrobał marchewkę, a wreszcie otworzył puszki z łososiem w sosie własnym. Obraz znikł, pojawił się znowu, potem zasnuł się mgłą, ale w żaden sposób nie można było się go pozbyć… A wtedy nagle włączyła się łączność i sensei powiedział:

— Wadim wychodzi, niech pan go odprowadzi, Robin.

Przykręcił gaz pod ziemniakami i poszedł odprowadzić. Wadim już wkładał swoje szare, wilgotne adidasy; zapierając się tyłkiem o ścianę, poczerwieniał na twarzy od niewygodnej pozycji, sapał, ale nie wyglądał już na przygnębionego. Więcej nawet, wyglądał na zadowolonego! I chwała Bogu, i do diabła ze szczegółami! Ofiar i zniszczeń nie ma, a o czym więcej mógłby marzyć spokojny obywatel, niepretendujący do sterowania procesami historycznymi? A jednak nie wytrzymał.

— To co? Pogadaliście sobie?

— Jeśli można się tak wyrazić — odpowiedział Wadim, z trudem się orientując, gdzie jest tył, a gdzie przód kurtki.

— I co ci powiedział?

— Na koniec?

— Może być na koniec.

— Zyskałeś szpik z moich kości.

— Jasne. A przedtem usłyszałeś: „Nadszedł czas. Dlaczego nie miałbym ci powiedzieć, co osiągnąłeś?”

— Tak, coś w tym rodzaju. Tylko on do nikogo nie mówi na „ty”.

Nawet do mnie.

— To nie on. To Bodhidharma. Ostatnio pasjonujemy się buddyzmem.

— Podobnie jak cały kraj zwyciężonego socjalizmu…

Już stali przy kracie i Robert brzękał kluczami przy drzwiczkach. Otworzył i zacytował:

— „W końcu przyszła kolej na Hui-kai”. Skłonił się z szacunkiem i zastygł w milczeniu. Nauczyciel powiedział: „Zyskałeś szpik z moich kości”. A ty również skłoniłeś się z szacunkiem i zastygłeś w milczeniu.

— Nie — rzekł Wadim, wciskając przycisk windy. — Powiedziałem mu, że gęba zniknęła.

— A co to znaczy?

— Że ją odwróciłem. Rurę o wielkiej średnicy.

Triumfował. Był z siebie dumny.

— Ni cholery nie rozumiem — przyznał się Robert. — Ale cieszę się, Hui-kai. Cieszę się, że u ciebie wszystko dobrze, Hui-kai.

— Nie wyrażaj się — powiedział Wadim i wszedł do windy.

…Gdy zmierzał do stacji metra Moskowskaja, gdy szperał po kieszeniach, szukając drobnych na bilet (wszystkie pieniądze gdzieś się zawieruszyły, w jakimś kompletnie niezapamiętanym „nigdzie”), gdy schodził po schodach (a właściwie zbiegał, jak w odległym dzieciństwie, niebezpieczny dla siebie i otoczenia, łowiąc zdenerwowane okrzyki i wołanie zaniepokojonej dyżurnej na dole), gdy czekał na pociąg w mokrym tłumie, gdy jechał, ściśnięty tym mokrym tłumem w pozie „baczność, ręce na szwach” — przez cały ten czas zmuszał się, żeby nie myśleć,

i mimo wszystko myślał: Jak? Jak to zrobiłem? A może to się zrobiło samo? A może nic się nie zrobiło, tylko ja tracę rozum ze strachu? I z jakiegoś powodu było jasne, że nie trzeba, że nie ma sensu szukać wyjaśnienia. Że to nawet niebezpieczne. Ktoś mnie o tym uprzedzał. Któryś z naszych… Kto? Słusznie, lepiej sobie przypomnij, kim był ten mądrala, który powiedział: „Daj sobie spokój, nie zadręczaj się; albo stanie się to samo z siebie, albo nie stanie się w ogóle”… Nie mógł sobie przypomnieć, kto to był, chociaż zachował w pamięci zarówno intonację, jak i zarozumiały okrzyk: „…a wtedy będziemy cię osłaniać”. W ciągu ostatniego dusznego i mdlącego miesiąca wiele słów powiedziano z przekonaniem, zrobiono wiele przekonujących zapewnień, ale w pamięć zapadła tylko ta jedna rozmowa — może dlatego że sugerowano mu, by nic nie robił, tylko spokojnie płynął z prądem. W stronę Styksu…

Przed jego klatką, pod pomarańczową latarnią stał znajomy żyguli, brudny jak śmieciarka. Właśnie wychodził z niego oburzony Matwiej; rozległ się jego słynny, wściekły i zaskoczony głos:

— Gdzieś ty był?!

— Piwo pił — odpowiedział od razu Wadim i aż się roześmiał, tak ładnie się to wszystko składało, ale od razu stracił ochotę na żarty: okazało się, że Matwiej nie stał tu ot, tak sobie, że czekał na niego, pchał się do jego mieszkania, chciał być obecny, ochraniać, pilnować, trzymać rękę na pulsie i mieć sytuację pod kontrolą.

Nie potrzeba kontroli, próbował mu tłumaczyć Wadim. Wszystko się ułożyło. Wszystko jest okej. „O, nie! Bardzo cię przepraszam! Przecież się umówiliśmy… Przecież Tengiz jasno powiedział”… Aha, bo się przespałem z tym twoim Tengizem! Nie trzeba mnie już ochraniać, możecie to zrozumieć? „Jak to — nie trzeba?” A normalnie — spocznij, rozejść się! No, ale tego już Matwiej nie mógł zrozumieć. Gdy stracił Wadima z pola widzenia, przez pół dnia miotał się po ulicach, o mało nie obdzwonił kostnic, wystraszył wszystkich znajomych, był w dwunastu knajpach, a potem jeszcze bitą godzinę sterczał tu, pod latarnią, czekając nie wiadomo na co… I teraz nie mógł uwierzyć, że całe to poświęcenie poszło na marne.

— Głupi — powiedział w końcu Wadim. — Nie rozumiesz, że zaraz przyjdzie do mnie kobieta? Wytłumacz mi, na jaką cholerę jesteś nam potrzebny?

— Jaka znowu kobieta? — zapytał podejrzliwie Matwiej.

— Ludmiła. Pamiętasz Ludmiłę? Modelkę?

— Pamiętam — przyznał Matwiej; nadal ściskało go imadło strasznych podejrzeń, ale już nieco odpuszczało.

— Zadzwoniłem do niej i umówiłem się na dzisiaj. Tak trudno to zrozumieć?

— Coś nie wyglądasz mi na Don Juana — zawyrokował Matwiej, świdrując go prokuratorskim spojrzeniem.

— Dlaczego nie wyglądam? Co chcesz przez to powiedzieć? Właśnie, że wyglądam. I nie psuj mi przyjemności, bardzo cię proszę. Zjeżdżaj stąd.

W końcu udało się od niego odczepić. Wadim wbiegł po schodach, otworzył drzwi do mieszkania i osłupiał na progu. Kompletnie zapomniał, co wyrabiał dwa dni temu, i przez głowę przemknęła mu paniczna myśl, że oni tu byli, mściwi i źli, podli i bezlitośni jak harpie. Panika była przytłaczająca, poczuł się tak, jakby coś w nim wybuchło, omal nie upadł, nogi się pod nim ugięły, ale szybko doszedł do siebie i wszystko sobie przypomniał. Wszedł do pokoju, podniósł i postawił wśród śmieci i chaosu przekrzywioną lampę (mamy ulubioną), rozejrzał się, ostrożnie stąpając po porozrzucanych przedmiotach, podszedł do okna, wyjrzał przez tiulowe firanki. Matwiej jeszcze nie odjechał, cały czas stał obok swojej śmieciarki i zadzierając do góry głowę, patrzył w jego okna. Jasne, on tak szybko nie pojedzie. Nie ruszy się stąd. Będzie cierpliwie czekał, żeby sprawdzić, czy przybędzie rzeczona Ludmiła, kiedy, czy będzie sama i jak długo zostanie. Azjata pod kontrolą…

Rozejrzał się, znalazł kabel od telefonu, podążył za nim do aparatu, pogrzebanego pod starymi czasopismami „Wiedza i Siła” i teczkami z rękopisami, wybrał numer. O dziwo, telefon działał. Ochrypły głos Ludmiły oznajmił wyniośle: Rozmawia pan z automatyczną sekretarką. Proszę zostawić wiadomość po usłyszeniu krótkiego sygnału. Rozległ się krótki sygnał, ale Wadim nie zostawił żadnej wiadomości. Idźcie wszyscy do diabła, pomyślał. Rzucił słuchawkę na aparat, wstał z podłogi i rozejrzał się jeszcze raz. Co za koszmar! Co za wstyd! Jaka ohyda! Z natury był perfekcjonistą i nie cierpiał bałaganu. Być może właśnie dlatego, gdy upijał się do nieprzytomności, zawsze robił taki straszny śmietnik. Na zasadzie doktor Jekyll — mister Hyde. Dobrze chociaż, że sobie tyłka nie zarzygał w czasie rozstroju emocjonalnego i utraty osobowości…

Przed godzinę starannie, skrupulatnie, z pewną nawet lubością sprzątał tę stajnię Augiasza. Matwiej na dole pewnie zmęczył się czekaniem (a może przypomniał sobie o istnieniu drugiego wejścia na schody — od strony podwórza) i wreszcie odjechał. Gdy Wadim skończył z porozrzucanymi czasopismami, podniósł i ustawił na miejscu etażerkę, Matwiej zadzwonił i spytał Wadima o samo — poczucie.

— Czuję się po prostu rozkosznie — poinformował go Wadim.

— Na pewno?

— Absolutnie.

— Pamiętaj — rzekł Matwiej — że przez cały czas jestem w domu, a samochód stoi w pogotowiu. Jakby co, od razu daj znać.

— A jak tam Tengiz?

— On też jest w pogotowiu — zapewnił Matwiej.

— Dziękuję, ale słowo daję, że niczego już nie potrzebuję — powiedział Wadim. — Wszystko się ułożyło.

— Jak? — zapytał Matwiej.

— Samo z siebie — odparł Wadim.

— …Ale jeśli wszystko ułożyło się samo z siebie, to jeszcze lepiej — zacytował Matwiej i rozłączył się.

Wtedy Wadim zadzwonił do ciotki, do Nakłażnej. Mama podeszła, porozmawiali sobie. U mamy wszystko było, dzięki Bogu, w porządku, tylko angina jeszcze nie minęła. Poza tym wszystko dobrze. I u Wadima też wszystko było w porządku. Na całym świecie też panował absolutny, kolorowy i całkowity porządek. Pozostawało tylko przesunąć kanapę, która odjechała na środek pokoju, i ustawić na miejscach porozrzucane książki, zaścielające podłogę niczym kolorowe stado martwych ptaków…

I w tym momencie Wadim sobie przypomniał. Przypomniał sobie, kto mówił: „Nie szamocz się i nie wysilaj, wszystko stanie się samo z siebie albo nie stanie się w ogóle”. Oczywiście Andriej Biełunin. Nieustraszony. To wtedy, gdy on, dygocząc z rozpaczy, przybiegł do niego poskarżyć się i prosić o pomoc. „Nie poniżaj się nadzieją. Wszystko stanie się samo z siebie albo nie stanie się w ogóle. Po prostu myśl, że już jesteś martwy, i wtedy nikt nie zdoła ci nic zrobić…” Przypomniał to sobie i znowu poczuł strach, tak samo jak wtedy, chociaż teraz, zdawałoby się, nie było się czego bać. Pociągła rasowa twarz spoglądała na niego wzgardliwie z tamtego końca tunelu, oświetlona, nie wiedzieć czemu, z lewej strony złocistym, równym światłem. Przecież w dodatku jestem teraz bogaty, pomyślał nagle. Ale od razu odgonił od siebie tę myśl jako przedwczesną i dlatego niebezpieczną.

…W tym samym czasie Andriej Juriewicz Biełunin (zwany Nieustraszonym) siedział w kuchni swojego przyjaciela Sierioży Wagela znanego wśród akolitów również pod przezwiskiem En-pe-prez. Niespiesznie przerzucając się neutralnymi tekstami (głównie na temat hokeja), pili zimne piwo z puszek i kątem oka przyglądali się działaniom małoletniego synka En-pe-preza, który siedział na własnym krześle nad talerzem. Synek walczył ze swoją kolacją. Plan bitwy wyglądał następująco: w lewej ręce trzymał dużą, nadgryzioną jakiś czas temu kromkę chleba, a w prawej widelec z nadzianym na niego kawałkiem kotleta; pół kotleta oraz górka ziemniaków nieapetycznie stygły na talerzu. Prócz tego mniej więcej ćwierć kotleta, pewna ilość chleba i część ziemniaków wypychała lewy policzek synka; z tego powodu milutkie, czarnookie (po mamie) stworzonko wyglądało boleśnie asymetrycznie.

Mama ze starszą córeczką pływała w tej chwili w basenie, a tata En-pe-prez starannie, acz nieumiejętnie wypełniał srogie polecenia: „Usmażyć kotlety, podgrzać ziemniaki, nakarmić synka, podać łyżkę syropu i o ósmej do łóżka”. Ale synuś nie chciał jeść. Synuś na ogół nie miewał apetytu, a już jeśli karmieniem zajmował się tatulek, proces przyjmowania jedzenia przemieniał się w kotletomachię i istny cyrk.

— Gryź! — nie wytrzymał i zakomenderował po raz kolejny En-pe-prez monotonnym głosem. — Gryź i łykaj, ty ofiaro losu.

Ofiara losu zrobiła kilka pospiesznych ruchów szczękami, nic nie połknęła i znowu zastygła nieruchomo, w pozie niemal tragicznej.

— Nie chce — wyjaśnił En-pe-prez. — Nie chce i już. Trwa w negacji.

— A może odpuść? — zasugerował ostrożnie Andriej, na wszelki wypadek zniżając głos.

— To znaczy… jak to „odpuść”? A kto będzie jadł za niego?

— Jak zgłodnieje, to sam przyjdzie.

— Co ty się na tym znasz? — powiedział z pogardą. — Tatuś cholerny.

Andriej zacisnął oczy i podniósł do góry obie ręce (wnętrzem dłoni do środka) na znak tego, że już milczy, poddaje się i w ogóle zamknął się na zawsze, a En-pe-prez wygłosił zdecydowanie, choć już nie do niego:

— Pogryźć i połknąć to, co jest w buzi. Potem dojeść to, co na widelcu, połowę ziemniaków i jesteś wolny. Umowa stoi?

Ofiara losu szybko pokiwała głową i natychmiast zaczęła pokazowo przeżuwać, aż szczękała zębami, podskakiwała na krześle i z wysiłkiem wymachiwała widelcem z kawałkiem kotleta. Może w nadziei, że kawałek spadnie na podłogę i problem rozwiąże się sam?

— Chcesz jeszcze piwa? — zapytał Andrieja doświadczony ojciec, zmierzając do lodówki. — Mam jeszcze tuborga.

— Dziękuję, już mi wystarczy.

— Taki jesteś kamienny?

— A wiesz, jak towarzysz Stalin nazywał towarzysza Mołotowa?

— Wiem: „leninowiec kamienny”.

— Prawie. Nazywał go „kamiennym tyłkiem”.

— Aha. Krytykując, czy raczej z aprobatą?

— Raczej z aprobatą.

— Dziwna rzecz — zauważył w zamyśleniu En-pe-prez. — Obojętne kogo się słucha, we wszystkich opowieściach towarzysz Stalin zawsze ma świetny humor, jest wesoły i w ogóle do rany przyłóż…

— To się nazywa obserwacja selektywna — wyjaśnił Andriej. Po prostu ci, którzy widzieli go w złym humorze, nie przeżyli i historia nie zachowała ich opowieści.

— Być może — przyznał En-pe-prez. — A może rzeczywiście był niezłym facetem? Co?

— W rodzaju twojego gospodarza?

— Kogo masz na myśli? — zapytał En-pe-prez, od razu wykazując zawodową czujność (jakby ktoś w tłumie nagle wsunął mu rękę do wewnętrznej kieszeni marynarki).

— Jak to, kogo? Tak wielu masz gospodarzy?

— Aa… Nie, mój gospodarz jest w porządku. Nie mogę się skarżyć. To smutny człowiek z długimi włosami.

Andriej popatrzył na niego ze zdumieniem.

— Słuchaj, ty jesteś poetą! Jak to brzmi! „Smutny człowiek z długimi włosami!”

— To nie moje słowa.

— A czyje?

— Nieważne.

Wtedy Andriej pochwycił uważne spojrzenie czarnookiego stworzenia i już miał do niego mrugnąć krzepiąco, zrobić jakąś śmieszną minę albo przynajmniej współczująco wydąć wargi, ale nie odważył się. Dzieci go nie lubiły i dobrze o tym wiedział. Było w nim coś takiego, co je niepokoiło, dlatego starały się z nim nie rozmawiać, nie chciały się z nim bawić i nie tolerowały jego żartów. Martwiło go to, ale niespecjalnie. Pewnie, że nie jest przyjemnie, gdy taki sympatyczny chłopaczek patrzy na ciebie wrogo i spode łba, ale bywają znacznie gorsze sytuacje, prawda? Na przykład, gdy patrzy na ciebie spode łba jakiś cholerny bulterier.

— No to co? — zapytał zdecydowanie tatuś Sierioża, który przechwycił tę wymianę spojrzeń i niewłaściwie ją zrozumiał. — Będziemy jeść czy bawić się z wujkiem Andriejem?

— Chcę soku — oznajmiła ofiara losu, uchylając się od odpowiedzi na postawione pytanie.

— Tak. To słuszne żądanie. Dolewam soku. Pij. I natychmiast przełknij to, co masz w policzku… A, do diabła z tobą, zostaw tego kotleta, chleb też możesz zostawić, połóż tu, na talerzu, ja to sprzątnę, a ty dojedz ten kawałek, który masz na widelcu. Rozumiemy się?

Wyglądało to na absolutną i bezwarunkową kapitulację, jaką w istocie było. Andriej wielkodusznie nie skomentował klęski doświadczonego ojca Sierioży i zapytał:

— No dobrze, „smutny rycerz z długimi włosami”. A bardziej szczegółowo?

— „Smutny człowiek”. Jak już cytujesz, to cytuj dokładnie.

— Przepraszam… człowiek. Co to właściwie za człowiek? Krążą już o nim legendy. To wszystko prawda?

— Zależy co.

— Na przykład, że przemienia ludzi w potulne owieczki.

— To znaczy?

— Przychodzi do niego człowiek — wyjaśnił Andriej — jakiś, dajmy na to, mafioso. Ludojad. A wychodzi pokorny jak baranek. Wegetarianin.

En-pe-prez pokręcił głową.

— Pierwsze słyszę.

— Mówią, że jego mieszkanie to Ermitaż pół na pół z Luwrem. Obwieszone starą bronią, różnymi tam zbrojami, jataganami…

— Nie wiem. Nigdy nie byłem u niego w domu.

— A w ogóle go kiedykolwiek widziałeś? — zapytał Andriej łagodnie.

En-pe-prez tylko prychnął z pogardą, wstał i bez słowa wyszedł z kuchni — nienaturalnie bezszelestny i lekki przy swojej masie. Andriej popatrzył na ofiarę losu i jednak nie wytrzymał — zrobił minę w stylu: takie to rzeczy, przyjacielu, ten twój tatuś strasznie coś impulsywny i nerwowy… Ale nie doszło do żadnego kontaktu: chłopiec odwrócił wzrok i nawet ugryzł kawałek kotleta, żeby tylko nie mieć do czynienia z tym nieprzyjemnym wujkiem. Jego prawy policzek zrobił się przy tym jeszcze bardziej wypchany.

En-pe-prez wrócił tak samo niespodziewanie i bezszelestnie i podsunął Andriejowi pod nos bardzo ładne kolorowe zdjęcie: lato, zieleń, elegancka biała limuzyna anormalnej długości i jacyś ludzie, stojący przy otwartych drzwiczkach.

— Kto to jest, twoim zdaniem? — zapytał En-pe-prez z miażdżącą pogardą.

— Ty.

— A to?

— Nie wiem.

— On. Zauważ, tuż obok. Ramię w ramię.

— Jasne. Zostałem pokonany. Poddaję się.

Faktycznie „smutny człowiek z długimi włosami”. Blada, lekko obrzmiała twarz, opuszczone kąciki warg, lekko zmrużone od słońca oczy (w ręku ciemne okulary). Wszyscy wokół się uśmiechają, zęby na wierzchu, a on nie. Jemu jest smutno. A może nudno. Jest jakiś taki… niewspółczesny. Niewspółczesne ubranie, znoszone i wiszące jak worek. Niewspółczesna twarz… i ta jakaś smutna rezygnacja.

— A kobieta?

— Żona. Alona Grigoriewna.

— Piękna.

— Jeszcze jak!

— Piękna… — powtórzył Andriej. — A dzieci ma?

— Ma. Synka Alika. To właśnie on nas fotografuje.

— A ten z laseczką?

En-pe-prez wyciągnął rękę i odebrał mu zdjęcie.

— Wiesz, co się stanie, jak będziesz za dużo wiedział?

— Oho… Myślałby kto, wielkie tajemnice! Czekaj, czekaj, a co tam jest napisane? Pokaż!

En-pe-prez pokazał, i to nawet z przyjemnością. Na odwrocie, wyraźnym dziecięcym pismem, napisano flamastrem: En-pe-prezowi z podziękowaniami za wszystko. I wymyślny nieczytelny podpis. I dalej: lipiec ubiegłego roku. Dokładnej daty nie ma. Pewnie dlatego że zdjęcie robiono jednego dnia, a podpisano innego.

— A dlaczego nazywa się Ajatollah?

— Nazywa się Chan Awtandiłowicz — powiedział ostro En-pe-prez. — Albo pan Husajnow. Nie powtarzaj głupot.

Andriej popatrzył w milczeniu na tego ogromnego czarnego mężczyznę, groźnego i przepełnionego sprawiedliwym gniewem, i w końcu powiedział:

— Pamiętasz Kajlas?

— Aha — powiedział En-pe-prez i od razu zmiękł, i znowu był Sieriogą, Serżem, Szarym i Szczerbatym.

— Czarna Góra. Dolina Śmierci. Titapuri…

— Pustelnia Głodnego Diabła… — Sierioża już się nie gniewał, patrzył w dal zamyślony.

— Gdybym wtedy nazwał Boga Ajatollahem, czy obraziłbyś się na mnie?

— Zasadniczo jestem niewierzący… — Od nieoczekiwanych wspomnień En-pe-prez nieco złagodniał, ale od razu spoważniał. — Koniec! — zwrócił się do ofiary losu. — Mam cię dość, wynoś się i żebym cię tu więcej nie widział. Sprzątnąć zabawki! Masz dziesięć minut… I oddaj ten widelec!

Ofiara losu z radością oddała widelec z kawałkiem kotleta, zsunęła się z krzesła i radośnie potupała w głąb mieszkania, migając po drodze wyłażącą z rajstopek flanelową koszulą.

— Nie siła zwycięża — rzekł Andriej pouczająco. — Zwycięża cierpliwość.

— O czym mówisz? — zapytał En-pe-prez podejrzliwie, ale nie dopytywał się dalej, wsunął do ust resztkę kotleta i, nie wstając i nie celując, precyzyjnie umieścił widelec w zlewie. Rozległ się brzęk.

— Mam problem — powiedział Andriej w zadumie. — Jak myślisz, dlaczego dzieci mnie nie lubią?

— A ktoś cię w ogóle lubi?

— Hm. Też prawda. Chociaż nie, kobiety! Kobiety mnie kochają.

— To nie miłość — powiedział En-pe-prez ze wzgardą. — To chuć. Co tu ma do rzeczy miłość?

Andriej od razu przypomniał sobie dowcip o mężczyźnie, który chciał kiedyś pokazać swojej żonie ostrego pornosa na wideo, ale go nie opowiedział — Sierioża zawsze miał problem z poczuciem humoru. Zabawne historie do niego nie trafiały i nie widział w życiu komicznych stron. „No, nie wiem, nie wiem — mawiał — mnie nigdy nie przytrafia się nic śmiesznego…” Był poważnym facetem, ale za to niezawodnym jak rolls-royce.

— A skąd on wie, że ty jesteś En-pe-prez? — zapytał nagle Andriej i tym razem został zrozumiany natychmiast, chociaż wydawałoby się, że rozmawiali już o czymś innym.

— Sam się dziwię — przyznał się En-pe-prez. — Skądś wie. On w ogóle wszystko wie.

— Ale ty mu nie mówiłeś?

— Oczywiście, że nie. Po co? I kiedy? W sumie rozmawiał ze mną dwa razy: jak się u niego zatrudniałem i gdy wysyłał mnie w delegację…

— W jaką delegację?

— No, żebym ochraniał naszego Profesora.

— Aa…

— A przecież nie do końca do niego przeszedłem — wyjaśnił En-pe-prez, wyjmując jednak z lodówki nową puszkę. — To znaczy, do tego kandydata. Tylko na okres wyborów.

— No i co, ciężko?

— Nie. Normalnie. Powiedziałby nawet, że to małe piwo. Komu on potrzebny, na jaką cholerę?

— Podobno ranking w ostatnich czasach poszedł ostro w górę zauważył jakby mimochodem Andriej.

— Ta, podobno. Dziś rano dzwoniłem do sztabu, tam wszyscy aż pieją z zachwytu. Dziwne… czemu tak nagle?

— Pojęcia nie mam — skłamał Andriej, który pewne pojęcie na ten temat jednak miał.

— Zresztą, co za różnica? Nie mogę się doczekać, kiedy ta cała bzdura wreszcie się skończy i wrócę do chłopaków. Sprzykrzyło mi się. Ta brygada Profesora… wszyscy jacyś tacy nerwowo chorzy. Miotają się bez sensu.

— A czego się spodziewałeś? To wielka polityka.

— Aha, wielka — mruknął En-pe-prez. — Większa niż wysokie drzewo. To co, napijesz się jeszcze piwa? Czy będziesz trzymał tę pustą puszkę drugą godzinę?

— Dziękuję, nie trzeba. I tak mi dobrze.

— Boisz się przytyć?

— Nie. W ogóle niczego się nie boję, co, być może, obiło ci się o uszy.

— Obiło, obiło… Ochroniarz byłby z ciebie żaden.

— A to dlaczego?

— A to dlatego — powiedział pouczająco En-pe-prez, otwierając kolejną puszkę — że prawdziwy ochroniarz powinien bać się wszystkiego. Tylko wtedy będzie z niego jaki taki pożytek. Jakaś baba w tłumie przegląda się w lusterku, żeby pomalować usta, a ty od razu wzdrygasz się i wzmagasz czujność.

— Też mi robota! I przez cały dzień tak się wzdrygasz?

— Jasne. Jak kto głupi. Ale oczywiście nie możesz tego dać po sobie poznać. Musisz wyglądać jak egipski sfinks. „Kamienny tyłek…”

Zaśmiał się, ale niewesoło. Jego twarz nagle się postarzała, oczy znieruchomiały.

— Jakiś facet z psem krzywo na ciebie popatrzy… — zamilkł, sam sobie przerywając, a potem wymamrotał: — Wiesz, zadzwonię tam jeszcze raz. — Wyciągnął z tylnej kieszeni komórkę i nacisnął klawisz. — Poczułem jakiś niepokój… — Czyżby się usprawiedliwiał? Sam nie wiem, dlaczego… Tola, to ty? Tak, ja. No i co tam u was? Dokładnie? Już opijacie? Nie za wcześnie?

Pytam, czy nie za wcześnie zaczęliście? Tak? No to chwała Bogu… Dobra… Dobra, mówię… Do jutra. Świętują! — Wyjaśnił Andriejowi i wyraźnie poweselał. — Świętują, koryfeusze! Ale czy nie za wcześnie?