121129.fb2 Bezsilni tego swiata - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 17

Bezsilni tego swiata - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 17

Rozdział 10NiedzielaFinał

Stał w kuchni przed otwartą lodówką, jadł kanapkę z jajecznicą i zastanawiał się, co by tu jeszcze z tej lodówki wyjąć. Za oknem delikatny śnieg padał jakby bez przekonania, panowały cisza i spokój. Nie myślał o niczym. Dzisiaj było mu lekko i dobrze, nic nie zaprzątało mu głowy. Wymacał w sobie lekką i ciepłą, delikatną i puszystą pustkę i nic prócz tej pustki. Być może po raz pierwszy w ciągu ostatnich sześciu miesięcy.

Wyspał się i teraz z przyjemnością pomyślał, że zacznie doprowadzać do porządku rozgromiony pokój, który już wczoraj w znacznym stopniu wysprzątał, ale ciągle niedostatecznie, absolutnie niedostatecznie. Pokój nadal budził w pamięci stary slogan reklamowy: „Tak wygląda pod mikroskopem trudna do wywabienia plama”. Skorzystam z okazji, pomyślał wesoło, i ustawię książki w konkretnym porządku: dzieła zebrane oddzielnie, beletrystyka oddzielnie, i to w porządku alfabetycznym, literatura faktu oddzielnie, na regale po lewej…

Rozległ się dzwonek do drzwi (odruchowo spojrzał na dziadkowy zegar z kukułką, była dokładnie dwunasta): dzyyń, dzyyń, dzyń-dzyń-dzyń — widać przyszedł któryś z dziadków. Najprawdopodobniej Matwiej ze swoim skupionym, wycelowanym w rozmówcę nosem i zastygłym raz na zawsze udręczonym współczuciem na pociągłej twarzy. Trzeba go od razu wysłać po żarcie. Najważniejsze to nie pozwolić człowiekowi ochłonąć, a w domu nie ma nawet chleba…

Ale okazało się, że to wcale nie Matwiej: na progu stał jakiś kompletnie obcy człowiek w berecie i patrzył na niego spod tragicznych brwi tragicznie czarnymi, nieruchomymi oczami. A za nim, za jego plecami, w wiecznym półmroku klatki schodowej majaczyli jeszcze jacyś ludzie. Widząc ich, ale jeszcze nie poznając, dopiero odnotowując ich obecność, Wadim stracił oddech i wszystko, co wczoraj się w nim uspokoiło, uleżało, stało się bezpowrotną przeszłością, znowu spęczniało i wybuchło, niczym bomba, która wpadła do starego bagna. Chyba w momencie tego strasznego wybuchu oślepł na chwilę, zrozumiał, kim są ci ludzie (tak jak pies rozumie pewne rzeczy bez słów, bez nazwisk, bez nazw) i wtedy człowiek w berecie powiedział:

— Dzień dobry, Wadimie Daniłowiczu. Zajrzałem do pana dosłownie na kilka minut. Pozwoli pan, że wejdę?

Wadim posłusznie cofnął się do przedpokoju, człowiek z tragicznymi brwiami ruszył do przodu, po drodze zdejmując beret, a za nim wyszło z mroku tamtych dwóch — z przodu szedł elegancki mężczyzna w skórzanym płaszczu do pięt, arystokratycznie blady, do obrzydzenia znajomy, z lakierowanym wskaźnikiem — laseczką w prawej ręce. Wadim powiedział ochryple:

— Nie. Tego nie chce. Nie pozwalam!

Człowiek z beretem od razu (wcale nie zdziwiony i bardzo uprzejmie) poprosił arystokratycznie eleganckiego:

— Eraście Bonifatjewiczu, proszę, niech pan zostanie na zewnątrz. Ty, Siemion, również. Ja tylko na chwilę. Pozwoli pan, że się rozbiorę? — zwrócił się do Wadima.

— Tak — powiedział Wadim, czując w gardle gorycz ostrej nienawiści. — Tak, oczywiście. Nienawiść odpłynęła tak samo nagle, jak się pojawiła, ale myśli i uczucia nadal miotały się

bezładnie. To ten (nie miał wątpliwości!), to właśnie ten człowiek dręczył go, szarpał, straszył — przeraził go do hańby, do krwawej biegunki! — przez ostatnie pół roku. To nie był nawet człowiek, to zwierzę, potwór moralny, bydlę, drań bez odruchów etycznych. Należało go od razu uderzyć. Kopnąć w kolano. Splunąć mu w twarz. Ale zamiast tego Wadim — nie wiadomo dlaczego, w absolutnie niewytłumaczalny sposób, wbrew naturze, na przekór rozumowi i logice — poczuł do tego człowieka serdeczną sympatię, czuły rezonans oraz, z jakiegoś powodu, współczucie. Wiedział (skąd?), że ten człowiek sam znalazł się teraz w męczącym rozdarciu, że jest moralnie chory i potrzebuje zwykłego, ludzkiego współczucia, i chciałby to współczucie jakoś wyrazić…

Na przykład pomóc mu się rozebrać. Wadim wziął od niego lekką futrzaną kurtką i powiesił na wieszaku, a czarny mefistofelesowski beret z kropelkami stopionych śnieżynek położył na stoliczku przed lustrem.

— Niech pan wejdzie — zaproponował z całą serdecznością, na jaką było go stać, i zaprowadził gościa do pokoju, choć początkowo chciał do kuchni, dokąd zaprosiłby każdego znajomego. Ale ten człowiek nie był jego znajomym. Był bardzo sympatyczny, wyraźnie potrzebujący duchowego ciepła czy nawet pomocy, ale na pewno nie był swój. Obcy. Absolutnie postronny. A Wadim nie potrafił tak od razu, bez jakiegokolwiek przygotowania, bez żadnego nakazu (niechby nawet tylko formalnego) zapomnieć wszystkich urazów i ran, które zadano mu tak niedawno.

Dziwiąc się swoim chaotycznym i dość nienaturalnym odczuciom, wskazał gościowi fotel mamy, usiadł naprzeciwko i spytał salonowym tonem: „Może herbaty?” Wiedział dokładnie, że żadna herbata nie będzie im potrzebna, że żadnej salonowej rozmowy nie będzie — zresztą nie umiał prowadzić takich rozmów — a jednak coś go zmusiło do zadania tego pytania. I uśmiechnął się, czekając na uprzejmą i stanowczą odmowę.

— Dziękuję, nie — powiedział gość z absolutną powagą. — Na poranną herbatę jest już za późno, a do five o’clock, sam pan przyzna, jeszcze dużo czasu. — Zrobił króciutką przerwę i przedstawił się: — Nazywam się Chan Awtandiłowicz. Odnoszę wrażenie, że się nie znamy.

— Bardzo mi miło — powiedział Wadim, bo przecież musiał coś powiedzieć. Chociaż tak naprawdę powinien był krzyknąć: „Јadne mi» nie znamy«! Od tej naszej nieznajomości cała skóra mi zeszła! Szczególnie na palcach”. Ale to byłoby chamskie. Nieprzyzwoicie, obrzydliwie chamskie. I absolutnie nie na miejscu.

— Czasem ludzie mówią na mnie Ajatollah — ciągnął Chan Awtandiłowicz z tą samą smutną swobodą. — Prawdopodobnie wie pan o tym. Ale nazywają mnie tak tylko ci, którzy mnie nie znają.

— Tak — rzekł Wadim. — Rozumiem pana.

I rzeczywiście doskonale teraz rozumiał, że tylko człowiek absolutnie obcy, który nigdy nie słyszał tego delikatnego, smutnego głosu, nigdy nie widział tragicznie załamanych brwi i długich czarnych włosów, okalających wąską, bladą twarz, tylko kompletnie beznadziejny dzikus i barbarzyńca, żłób i chamidło zdołałby powiązać tego wspaniałego, smutnego człowieka z posępną azjatycką ksywką Ajatollah.

— Widzą, że u pana remont? — stwierdził gość, rozglądając się bez skrępowania.

— Tak, coś w tym stylu… porządki… — Wadim przypomniał sobie, skąd wziął się ten bałagan i znowu poczuł przypływ złości, ale napotkał smutne spojrzenie Chana Awtandiłowicza i złość wyparowała, zmieniła się we współczucie i gotowość przyjścia z pomocą.

Zapadła krótka cisza, piętnaście sekund obopólnej niezręczności — smutny człowiek nie wiedział chyba, od czego zacząć nowy fragment rozmowy i wahał się, wewnętrznie zjeżony własną niepewnością. Wadim niemal fizycznie czuł to wahanie i tę niepewność, chciał jakoś pomóc, powiedzieć coś, cokolwiek, żeby tylko przerwać milczenie, ale kompletnie nie miał pojęcia, co by to mogło być. Przecież nie zacznie rozmowy o śniegu za oknem? Teraz pomyślał, że jego gość wcale nie jest taki pewny siebie i swobodny, jak usiłuje pokazać i jak mogłoby się wydawać na pierwszy rzut oka. Było w nim coś nieuchwytnego, jakieś skrywane przeczucie niebezpieczeństwa, może nawet strach? To było niezrozumiałe, nieprzyjemne i drażniące, jak zadarty paznokieć.

— Przede wszystkim — Chan Awtandiłowicz zaczął jednak nową odsłonę — proszę mi pozwolić panu pogratulować. Dokonał pan czynu, który… o, proszę, niech pan nie zaprzecza! Każdy, kto dokonuje takich rzeczy, dokonuje prawdziwie wielkiego czynu!

Wadim wcale nie miał zamiaru zaprzeczać, chociaż zgadzać się z tymi nieoczekiwanymi i nieodpowiednimi komplementami też było jakoś niezręcznie. W każdym razie nieskromnie. Z przyjemnością odpowiedziałby jakimś sloganem reklamowym, ale jak na złość nic odpowiedniego nie przychodziło mu do głowy, więc tylko wzruszył ramionami, jakby chciał powiedzieć: a co tam… ależ nie ma o czym mówić… nie warto nawet wspominać…

— To wielka rzecz, a pan wcale nie wygląda na szczęśliwego powiedział Chan Awtandiłowicz ze zdumieniem. — Wygląda pan na zmęczonego.

— Bo tak właśnie jest — przyznał Wadim, wstrząśnięty przenikliwością gościa. — Jestem zmęczony jak Syzyf — dodał nieoczekiwanie dla samego siebie. — Wyobraża pan sobie, jak zmęczony byłby Syzyf, gdyby w końcu udało mu się wtoczyć na górę ten jego kamień?

No proszę, jak mi się to udało ładnie ująć, pomyślał ze zdziwieniem. I skąd mi się to wzięło?

— Wyobrażam sobie — powiedział Chan Awtandiłowicz z eotowością. — Potrafię to sobie doskonale wyobrazić. Myślę że wcale nie byłby szczęśliwy.

— „Szczęście można znaleźć tylko na przetartych drogach „

— To prawda. Skąd to?

— Puszkin lubił to powtarzać. To chyba z Chвteaubrianda. A może z Montaigne’a? Nie pamiętam. Wydało mi się to bardzo trafne — szczęście to miłość, rodzina, przyjaciele… Czyli coś dobrze znanego zwyczajnego, żadnej egzotyki…

— Tak. To bardzo trafne. Bardzo.

I znowu zapadła napięta cisza. Temat szczęścia wydawał się wyczerpany, temat syzyfowego zmęczenia tym bardziej. Na twarzy Chana Awtandiłowicza pojawiło się cierpienie, ale szybko sobie z tym poradził i powiedział, jakby zaczynając wykład:

— Cały problem polega przecież na tym, że we współczesnej Rosji ważnym urzędnikiem może zostać albo były towarzysz partyjny, albo tak zwany mocny działacz gospodarczy, albo dawny pracownik resortu siłowego…

— Albo kryminalista z autorytetem — dodał Wadim nie bez złośliwości. Po prostu nie mógł się powstrzymać. Samo się prosiło.

— Tak, oczywiście. — Chan Awtandiłowicz albo wolał nie zauważać jadu, albo rzeczywiście go nie zauważył. — Po prostu u nas kryminalista jest pewnym wariantem pracownika resortu: tajemnicza, groźna siła… Ale ja mówię o czymś innym. Chciałem powiedzieć, że możliwe są wyjątki, chociaż tak naprawdę, mało prawdopodobne. Ba, nawet niebezpieczne. Wybiorą na przykład lekarza i wezmą sobie na głowę Papę Doca w rosyjskim wariancie. Wyobraża pan sobie Papę Doca w rosyjskim wariancie?

— No… to zależy — sprzeciwił się Wadim. — Wirtualna historia jest zawsze straszniejsza od rzeczywistości.

Chan Awtandiłowicz bezgłośnie zaklaskał w dłonie.

— Bardzo trafna uwaga. Ale dlaczego myśli pan, że rosyjski Papa Doc to wirtualna historia?

— Ponieważ wirtualna historia to taka, która mogłaby się wydarzyć, ale się nie wydarzyła.

— Wydarzyła się — powiedział Chan Awtandiłowicz z przejęciem i naciskiem. — Przykro mi, ale właśnie się wydarzyła.

Wadim przez jakiś czas patrzył w tę bladą, smutno uśmiechniętą twarz.

— Ale przecież sam pan chciał, żeby wybrali Inteligenta — powiedział w końcu. — Nie rozumiem…

— Ja chciałem? — zdumiał się Chan Awtandiłowicz. — Myli się pan! Zapewniam pana, że było mi to absolutnie obojętne… Niechże się pan sam zastanowi, co mnie to w ogóle obchodzi? Inna kwestia, że już sama próba zmiany biegu wydarzeń… „przekręcenia wielkiej rury”, bo, zdaje się, tak to pan nazywa?…to przecież cud. Początkowo nie mogłem w to uwierzyć…

— Proszę poczekać… — przerwał mu nerwowo Wadim. — Chce pan powiedzieć, że to nie pan zamówił u mnie… przekręcenie rury?

— Oczywiście, że nie ja! Przydaje pan mojej osobie zbyt wielkie znaczenie. Nigdy nie ośmieliłbym się postawić przed panem takiego zadania. Ale poproszono mnie o to, a ja nie mogłem sobie pozwolić na odmowę.

— Kto poprosił?

— To pan nie wie? Nie domyślił się pan?

— Nie.

— Nie? — Chan Awtandiłowicz był najwyraźniej poważnie zakłopotany. Chyba już żałował, że w ogóle zaczął tę rozmowę. — Ale w takim razie… nie jestem pewien, czy mogę… Po co? Nie ma żadnego sensu…

— Co nie ma żadnego sensu?

Chan Awtandiłowicz nie odpowiedział. Nie chciał kłamać, ale mówić prawdy nie chciał jeszcze bardziej. Zrobił jednoznaczną przerwę i powiedział:

— W końcu jaka to teraz różnica? Najważniejsze, że wszystkie problemy są już rozwiązane. Zwyciężył pan. A to znaczy, jak mówi jeden mój znajomy: „Może pan oddychać swobodnie”.

To był fragment jakiegoś znanego wiersza, wyjątkowo niezdarnie zniekształcony. Płaski dowcip i absolutnie nie na miejscu. W dodatku wygłoszono go z tak nagłą i bynajmniej nie żartobliwą wyniosłością, a Chan Awtandiłowicz stał się nagle taki majestatyczny i niedostępny, że Wadim, sam się sobie dziwiąc, wewnętrznie zadygotał i stwierdził na swojej twarzy pojawienie się ohydnego, przypochlebnego uśmiechu. Od razu przypomniał sobie Puszkina: „Do diabła, poczułem podłość we wszystkich żyłach” — i żeby pokonać ten nagły i wstydliwy urok, powiedział z reklamowym patosem:

— „Swobodny oddech! Szybko i na długo!”

Ale Chan Awtandiłowicz najwyraźniej nie oglądał telewizji i nie zrozumiał tego idiotycznego sloganu. Uniósł pytająco swoje tragiczne brwi, jakby spodziewał się jakiejś kontynuacji albo wyjaśnienia, ale nie doczekał się i powtórzył:

— Co to dla pana za różnica, Wadimie Daniłowiczu? Niech mi pan lepiej powie, jakie pan ma plany. Zastanawiał się pan, co będzie pan teraz robił?

To było dobre pytanie, ponieważ Wadim, rzecz jasna, nad niczym takim się nie zastanawiał. I nie miał zamiaru się zastanawiać. Teraz chciał tylko zrozumieć, kto złożył to zamówienie i po co. Absolutnie bezsensowne, idiotyczne, ale jakże naturalne pragnienie.

— A dlaczego w ogóle miałbym się nad tym zastanawiać? — zapytał z rozdrażnieniem.

— A dlatego — rzekł Chan Awtandiłowicz dobitnie — że stał się pan teraz w pewnym stopniu początkiem procesu ewolucji.

— No to co?

— Właściwe nic… tyle że będzie pan musiał bardziej uważać.

Czytałem gdzieś, że ewolucja niszczy przyczyny, które ją zrodziły…

— Ja też to czytałem — powiedział powoli Wadim. — I też „gdzieś”…

Nieoczekiwanie rozległ się dzwonek telefonu. Obaj drgnęli, a Wadim mimochodem odnotował, że gość tylko udaje swobodę, a tak naprawdę jest spięty, jakby przez cały czas spodziewał się czegoś nieprzyjemnego. Podniósł słuchawkę.

— Słucham.

— Mówi Andriej — powiedział Starchoborec. — Jest u ciebie?

— Tak… ale właściwie kto?

— Gdzie siedzicie? W pokoju?

— Tak.

— A może w kuchni.

— Nie, w dużym. A co?

— A nic. Pytam na wszelki wypadek — wyjaśnił niezrozumiale Starchoborec. — Najważniejsze, żebyś nie stchórzył — dodał. — Trzymaj się jeszcze przez pięć minut, zaraz będziemy.

— Jacy „my”? — zapytał Wadim, ale Nieustraszony już się rozłączył. Wadim odłożył słuchawkę, wzruszył ramionami i wyjaśnił gościowi: — Jakiś dziwny telefon. Chyba chłopcy zaraz przyjdą… — powiedział jakby przepraszająco, ale gość opacznie to zrozumiał i zaczął się zbierać.

— Ależ oczywiście, oczywiście… — wstał pospiesznie. — Przepraszam, zasiedziałem się, a przecież chciałem tylko wyrazić swój zachwyt… A przy okazji… — sięgnął ręką za pazuchę, coś chwycił, potem jakby zmienił zdanie, zaczerwienił się, w końcu jednak wyjął i położył na środku stołu plik dolarów w banderoli. — Tylko bardzo proszę, niech pan nie traktuje tego jak… — w tym momencie wykrzywił się ze zgrozą, jakby ktoś go uderzył albo jakby zobaczył coś potwornego. — Co to?! — wykrzyknął, cofając się gwałtownie i zasłaniając stołem.

Wadim obejrzał się i też zerwał się z miejsca. Dał się słyszeć jakby znikąd nieprzyjemny, chrzęszczący szelest; od strony sypialni leciało w ich stronę czarne, pasiaste stworzenie, ogromne jak płynąca w powietrzu meduza, wielkości, jak zdawało się Wadimowi, dłoni. Widać było wiszące nieruchomo, jakby sparaliżowane łapki; podłużne, pasiaste ciało dygotało, a nad nim, niczym śruba helikoptera, wirowało przezroczyste, szeleszczące migotanie. To był gigantyczny owad. Tygrysi szerszeń. Zeszłego lata gniazdo pojawiło się nagle nad balkonem i trzeba było prowadzić najprawdziwszą wojnę z tymi potworami wielkości palca — nieustraszonymi i niebezpiecznymi jak latająca żmija.

— A niech mnie — wyszeptał Wadim, cofając się odruchowo. Szerszeń już leciał nad stołem, kierując się prosto na Chana Awtandiłowicza, jakby w niego celował, powolny, groźny i nieuchronny. Wadim nawet nie zdążył pomyśleć o ewentualnych konsekwencjach ani porządnie się przestraszyć, tylko z determinacją palnął go ręką.

Trafił — wrażenie było takie, jakby uderzył w stertę suchych liści — i szerszeń upadł na stół, prosto na paczkę pieniędzy i rozpłaszczył się na niej, rozkraczając łapy. Pasiasty brzuszek nadal się poruszał, błoniaste żółtawe skrzydełka drżały bezsilnie. Był potwornie, nienaturalnie wielki, długości środkowego palca. Wadim nigdy takich nie widział, nie przypuszczał nawet, że istnieją.

— Dziękuję — powiedział Chan zdrętwiałymi wargami i od razu dodał z rozpaczą w głosie: — Jeszcze jeden! O Boże…

Z sypialni już płynął, bucząc, następny — jeszcze większy, jeszcze straszniejszy i na pozór jeszcze bardziej niebezpieczny. Ale ten leciał z wyraźnym trudem, niczym postrzelony bombowiec, ledwie sunący do ojczystego lotniska. Oczywiście nie ciągnął się za nim ogon tłustego dymu, ale to był ten sam mechaniczny wysiłek, jakaś niemoc, niepewność, jakby leciał na oślep, nie rozumiejąc, dokąd i po co leci. „Helikoptery to dusze zniszczonych czołgów”, przypomniał sobie Wadim ni z tego, ni z owego. Ten gigantyczny, ale słaby konający bombowiec też zdawał się czyjąś duszą — jakiegoś podziemnego, jadowitego potwora, i to bynajmniej nie nieśmiertelną a przeciwnie, umierającą w locie. Ostatkiem sił dotarł do stołu i wylądował nieopodal pierwszego, dwadzieścia centymetrów dalej, ale w odróżnieniu od swojego poprzednika już się nie ruszał — opadł na serwetę i leżał nieruchomy i bezsilny, jakby rozdeptany.

Chan Awtandiłowicz już był w przedpokoju. Spanikowany, gorączkowo wkładał kurtkę, nie mogąc trafić w rękawy, szary na twarzy, z nagle zauważalną wielodniową czarną szczeciną. Jego wargi poruszały się przez cały czas, mamrotał niezrozumiale, coś jakby: „To już drugi raz…” i „to nie przypadek… ktoś mi grozi…” (a może „wygłupia się”?) Wadim pomógł mu włożyć kurtkę, otrzepał beret z kropelek wody i podał go. Nic z tego wszystkiego nie rozumiał, cała ta historia z szerszeniami była kompletnie fantasmagoryczna. (Gdzie one były do tej pory? Pod łóżkiem? Za kanapą? W bieliźniarce?) A już zupełnie niezrozumiałe było to przerażenie, niemal nieprzyzwoite, które targnęło jego smutnym gościem. Teraz nie było w nim już żadnego smutku, żadnej godności. Jedynie niewytłumaczalna, patologiczna panika…

W tym momencie zadźwięczał dzwonek przy drzwiach i niemal jednocześnie ktoś uderzył w te drzwi pięścią. Dały się słyszeć podniecone i nieprzyjemne głosy, trzy albo cztery, męskie i chyba obce.

— O Boże! — wykrzyknął Chan Awtandiłowicz. — Przecież oni się tam pozabijają!

Otworzył na oścież drzwi wyjściowe. Na klatce schodowej, w śmierdzącym półmroku rozjaśnionym jedynie żyrandolem z przedpokoju, pojawiły się znajome twarze: Andriej Nieustraszony (wyniosły i pogardliwy, wykrzykujący krótkie przekleństwa), Jura Wariograf (z torbą wiktuałów w objęciach, rumiany jak jabłuszko, również przeklinający) i Siemion (ze swoim szarym jeżem, zaczynającym się już od brwi, i — do diabła! — z najprawdziwszym pistoletem w ręku!) Wszyscy wrzeszczeli na siebie wzajemnie i jedyne, co można było zrozumieć, to straszne, wulgarne przekleństwa.

Chan Awtandiłowicz przeistoczył się — błyskawicznie i nie do poznania. Nie tracąc nawet sekundy, skoczył do przodu i stanął pomiędzy nimi, rozkładając ręce.

— Stop, stop, stop! — krzyknął władczo i nadspodziewanie głośno. — Spokój! Szpady do pochew, panowie, szpady do pochew! Siemion, schowaj pistolet. Natychmiast! Alosza! — To pewnie do kogoś niewidocznego, który stał piętro niżej i również, jak należało przypuszczać, z pistoletem. — Aleksiej, spokój! Nic strasznego się nie dzieje. Nikt nie ma zamiaru nikogo atakować, prawda, panowie? To już do Nieustraszonego, nadal głośno, ale szalenie serdecznym tonem i z przyjaznym wyrazem twarzy.

— Najświętsza i najprawdziwsza prawda — odpowiedział Starchoborec, przestając bluzgać wulgarnymi przekleństwami: piękny, szlachetny i majestatyczny niczym sam król Artur naturalnej wielkości. Albo sir Nagel. Albo lord Glenarvan. Patrzenie na niego byłoby czystą przyjemnością, gdyby nie drżenie w kolanach na myśl, że zastygły w klasycznej pozie Siemion (oraz niewidoczny stąd Alosza) zaraz otworzy ogień ze swojego ogromnego, niklowanego pistoletu, którego wcale nie miał zamiaru chować „do pochwy”.

— Przynajmniej my… — Nieustraszony położył tak silny nacisk na to „my”, że aż głos mu zadrżał, ale od razu się poprawił: — My nie mamy najmniejszego zamiaru atakować. Ale mamy zamiar bronić! I to w bardzo zdecydowany sposób.

— Kogo i przed kim? — zainteresował się Chan Awtandiłowicz, robiąc krok w bok, żeby ręką przygiąć do podłogi niklowaną lufę nieugiętego Siemiona.

— Doskonale pan wie, kogo i przed kim — oznajmił wyniośle Nieustraszony. — Niech pan nie udaje! Wszyscy świetnie o tym wiedzą. Proszę mi lepiej powiedzieć coś innego… Od rana styka się pan dzisiaj z drobnymi, ale ohydnymi stworzeniami, prawda?

— Tak — przyznał Chan Awtandiłowicz po krótkiej przerwie.

— Mam nadzieję, że wystarczyło panu inteligencji, by domyślić się, że to bynajmniej nie są przypadki?

— Więc to waasza sprawka… — przeciągnął Chan Awtandiłowicz z pewną satysfakcją.

— Proszę sobie wyobrazić, że tak.

— Mój Boże, ale po co?!

— Chcemy, żeby zostawił pan w spokoju naszego przyjaciela.

— Ma pan na myśli Wadima Daniłowicza? Ależ ja nie mam do niego żadnych pretensji! Jesteśmy w doskonałych stosunkach! Głęboko go szanuję i cenię…

— To coś nowego — wycedził przez zęby Nieustraszony i zerknął pytająco na Jurkę Wariografa.

Jurka Wariograf (trzeźwy jak prosię i spięty jak przed poważną bójką) już wystartował do Chana Awtandiłowicza, niczym wyżeł do słonki. Przechwycił spojrzenie Nieustraszonego i kiwnął głową krótko i zdecydowanie, jakby przystawiał pieczęć herbową na uwierzytelnianym tekście. Nieustraszony popatrzył na Wadima zaskoczony, zaciskając wargi w komiczny sposób.

— Niech was diabli wezmą — powiedział Wadim wyschniętymi ustami. Wreszcie mógł się odezwać. — Obrońcy cholerni…

Na tym spotkanie (czyli wizyta) szczęśliwie się zakończyło, a strony, wyjaśniające sobie pewne sprawy, rozeszły się pozornie usatysfakcjonowane i zadowolone z siebie. Przynajmniej tak to wyglądało. Chan Awtandiłowicz, kłaniając się wszystkim, zszedł na dół w towarzystwie Siemiona i Aloszy, prosto do swojego mercedesa. Po schodach demonstracyjnie powoli i z ogromną godnością wchodzili właśnie Belzebul (drwiąco — zwycięski) i Matwiej, który nie patrzył nikomu w oczy i niedbale kręcił na palcu wskazującym łańcuszek z kluczykami od samochodu. Tu już obeszło się bez pokłonów i reweransów na poziomie uproszczonego protokołu dyplomatycznego (to znaczy chłodno, ale bez wzajemnej agresji, okrzyków i pokazywania luf).

A potem całe towarzystwo dziadków z łoskotem, szuraniem i zwycięskimi okrzykami wpakowało się do mieszkania, zmiatając gospodarza z progu jego własnego domu. Napięcie walki opadło, życie stało się lekkie i przyjemne, nerwy odpuściły i wszyscy byli teraz radośni, hałaśliwi i nad wyraz dobroduszni wobec całego świata.

— Jakie ładne zielone martwe naturki! — zakrzyknął Belzebul, gdy znalazł się w dużym pokoju. — Skąd je pan wytrzasnął, Wadimie Daniłowiczu?

Wadim w milczeniu pokazał mu figę i schował paczkę do tylnej kieszeni dżinsów (tej z suwakiem). Szerszeni na stole już nie było jakby w ogóle nie istniały. A przecież istniały!

— Jak ci się podobali moi wychowankowie? — kontynuował Belzebul, zdejmując kurtkę i ciskając ją w przestrzeń. — Moje Vespa crabo! Zrobiły odpowiednie wrażenie? Ajatollah pewnie narobił w spodnie. Czarujące istotki, nieprawdaż? U Brehma przeczytałem, że ich gniazda dochodzą do niewiarygodnych rozmiarów, niemal wielkości wiadra. Szkoda, że staruszek Brehrn nie miał okazji oglądać szerszeni — mutantów!

Wadim chciał go zapytać, gdzie są teraz te robiące wrażenie Vespa crabo i czy przypadkiem nie odwiedzą Wadima w nocy, ale Belzebul już go nie słuchał. Z tym samym zapałem opowiadał wszystkim chętnym (oraz niechętnym), jak rano urządził Ajatollahowi „niewielkie, sympatyczne przedstawienie” ze stonogami murowymi (Oniscus asellus) w rolach głównych. Również mutantami, oczywiście.

— …Z mutantami wychodzi najlepiej, są posłuszne, bezwolne i zgadzają się na wszystko, rozumiesz? Wtedy to już na pewno w portki narobił! Gwarantuję! Szkoda, że nikt tego nie widział, ale ja i tak głowę daję, że Jego Wysokość zafajdał sobie całe spodnie!

Bez wątpienia Belzebul był dzisiaj bohaterem: chudy, kościsty Władca Much, czyli Rmoahal, czyli Glawatl, czyli Toltek — godny spadkobierca rasy starożytnych tytanów, siłą słowa i myśli władający zwierzętami i roślinami. To on znalazł haczyk na niepokonanego ważniaka. On zmusił go do rezygnacji ze złych zamysłów. To on sprawił, że tamten narobił w portki… Ale i tak wszyscy słuchali go nieuważnie, ponieważ był niepoprawnym gadułą. Obejmowali go za kościste ramiona, poklepywali po przygarbionych plecach, wichrzyli i tak rozwichrzoną grzywę (żółtą jak u lwa), rozczulony Matwiej próbował go nawet pocałować, ale wszyscy zajmowali się nie Belzebulem, lecz przygotowaniami do uczty zwycięzców. Otwierali przyniesione butelki, rozkładali na talerzach jadło, żądali od gospodarza sztućców… Hałasowali i radowali się — w końcu byli zwycięzcami. Wydawało im się, że od dziś wszystkie problemy uległy szczęśliwemu rozwiązaniu i że to właśnie oni je rozwiązali. Wyśledzili Ajatollaha i prowadzili go po mieście od samego rana. Bohater Matwiej wczepił się w jego białego mercedesa niczym buldog w nogawkę spodni i nie odpuszczał draniowi nawet na krok wychodziło mu to całkiem profesjonalnie, jeśli nie liczyć przypadku na rogu Prospektu Moskiewskiego i Frunze, kiedy to, pochłonięty śledzeniem, omal nie wjechał w elegancki biały tył, ale na szczęście, Bóg strzegł.

Bohater Andriej prowadził negocjacje z przeciwnikiem na niedostępnych dla zwykłego śmiertelnika dyplomatycznych wyżynach: załatwił drania przewagą osobowości i ponad wszelką wątpliwość zwyciężył w pojedynku na wulgaryzmy z Siemionem i jego pieprzonym pistoletem. Co się zaś tyczy bohatera Jurki Wariografa, to on był jak zwykle dokładny, jednoznaczny i bardzo konkretny.

Za wszystkie te bohaterskie czyny wypito z burzliwym entuzjazmem, a nawet pewną łapczywością, znowu nalano i znowu wypito.

W głowach zaszumiało, teraz również od alkoholu. Matwiej a naszła ochota, żeby zaśpiewać i natychmiast wprowadził to w czyn — wykonał pieśń, która dawno temu wyszła z użycia, została przez wszystkich zapomniana, ale nieodmiennie wydawała się piękna:

Po drodze do Bigi Dobl,po drodze do Bigi Dobl,Gdzie rośnie cienista top’l…

A Belzebul od razu podchwycił czwartym głosem:

Szedł wesoły chłopaczyna, nie żałując butów swych,I gałązką machała za nim top’l…

Okazało się, że piosenkę znają wszyscy, i nagle nie wiadomo dlaczego wstali ze szklankami w rękach, uroczyście i jednocześnie, jak podczas wykonania hymnu.

Wiedział wesoły chłopaczyna, że tam miasto czeka go,Że tam czeka na niego Bigi Dobl!…

O co tu chodzi, myślał Wadim, starannie wyprowadzając energiczne synkopy. Co nas tak nagle wzięło? Skąd ta powszechna, nagła, nieoczekiwana miłość? Myśli plątały się ze sobą, mieszały, tworząc gmatwaninę. Z jakiegoś nieoczekiwanego zakamarka wypłynęło nagle: „Ewolucja niszczy przyczyny, które ją zrodziły…” Należało to przemyśleć. A zresztą po co? Przeciwnie, nie warto się zastanawiać, lepiej jeszcze raz wypić… i znowu nalać. A w ogóle to leję na ewolucję. Najważniejsze, że wszyscy jesteśmy braćmi i to po wsze czasy. „Gdzie byliście, gdy ja latałem do kibla ze strachu? — zapytał, ściągając groźnie brwi. — Gdzie? Zaledwie tydzień temu…! A teraz jakby na wszystkich spłynęło olśnienie…” I od razu skarcił się za to: nie wolno tak myśleć. To źle. To niegodne. O przyjaciołach, o braciach tak się nie myśli… Nie sądź nas, bracie! (To chyba wtrącił się Jurka Wariograf). A kto was osądzi? Ja? Nawet nie mam zamiaru. Sąd Ostateczny. Rejonowy. Wyrok Rejonowego Sądu Ostatecznego został utrzymany w Miejskim Sądzie Ostatecznym, a teraz wniesiemy odwołanie do Najwyższego Sądu Ostatecznego… O, drapieżności naszego wieku! Przecież wszyscy ludzie są słabi. Wszyscy, bez wyjątku. A szczególnie słabi są tak zwani supermani: nie radzą sobie sami ze sobą i odgrywają się na innych, też słabych… Jak to głupstwa? Chociaż… A niechby nawet głupstwa. Przy okazji, ktoś powiedział: chcesz, żeby cię usłyszano, mów głupstwa…

Nieoczekiwanie Andriej pojawił się obok Wadima, objął go i zaczął czule namawiać, żeby z nim dokądś pojechał… gdzieś daleko, w jakieś nieznane rejony… Tam Andriej ma krainą wzgórz, całą planetą wzgórz, jest ich tam tysiące — okrągłych, jednakowych, niewysokich pagórków, wiosną jedwabiście zielonych i miękkich, latem brunatnożółtych, kłujących, wydychających żar… A między nimi, niczym wąż albo gigantyczne jelita smoka, wije się łańcuch czterdziestu siedmiu jezior, biblijnie fantastycznych: pierwsze jest zielone i na pozór twarde niczym malachit, drugie nieprawdopodobnie żółte, oleiste i jakby martwe, trzecie gagatowoczarne (nie agatowo, tylko gagatowo, gagat to odmiana antracytu), ale gdy patrzy się pod pewnym kątem do słońca, twarda, szklista woda mieni się wszystkimi kolorami tęczy, spektralnie czystymi, jakby to nie była woda, tylko ekran jakiegoś supermonitora… I tam będą łapać raki… Raki są tam różnobarwne i ciężkie, jakby ze złota… Bo tak naprawdę rzeczywiście są ze złota, wyciągają złoto z wody, złoto, molibden i uran…

Każdy taki rak to dwa tysiące dolców, ale czy to o dolce chodzi…?

— Sam wiesz najlepiej, że nie chodzi o dolce.

— Wiem. Ale do czego ja ci jestem potrzebny? Weź lepiej Belzebula, on te twoje raki będzie wabił jak karaluchy w łazience…

— Głupi, przecież ja dla twojego dobra. Wiesz przecież, że odchodząc od zła, czynisz dobro.

— Wiem: odchodząc od dobra, nie popełniasz zła… Jakie tam dobro… przecież oni cię zjedzą. Dzisiaj cię ochroniliśmy, a jutro przegapimy i tamci cię załatwią!

— Nic nie zrozumiałeś — powiedział Wadim. — U mnie już wszystko w porządku. Super, Konstantin! Napijmy się.

— Ciszej tam! — wrzasnął nagle Matwiej i gdy trochę się uciszyło (wszyscy, prócz Belzebula, zamilkli i wpatrywali się w niego), powiedział kilka niezrozumiałych słów i dodał: — Twój Inteligent — Profesor zwycięża w pierwszej turze. Sześćdziesiąt osiem procent głosów… czyste zwycięstwo!

— No to co? — powiedział Wadim, nie od razu uświadamiając sobie, że to do niego.

— Pstro! — krzyknął Matwiej, podnosząc głowę znad laptopa, z którym usiadł bokiem na kanapie. — Opublikowali wyniki… Fundusz Sorosa… Profesor ma sześćdziesiąt osiem procent, Generał dwadzieścia siedem. Czyste zwycięstwo w pierwszej turze.

— Kto zwyciężył? — zapytał Belzebul, do którego jak zwykle wszystko dochodziło powoli. („Ja rozumiem powoli, ale zawsze!”)

— Profesor!

— Jak to Profesor? — wykrzyknął Belzebul i popatrzył na Wadima. Wszyscy gapili się teraz na Wadima, jakby ten zrobił coś nieprzyzwoitego.

Wadim wzruszył ramionami.

— Przez cały czas próbuję wam wytłumaczyć — powiedział. Tylko mnie nie słuchacie.

Wszyscy milczeli. Nagle jakby przetrzeźwieli.

— Przecież ci mówiłem — rzekł Wadim, zwracając się do Andrieja. — Nie trzeba mnie ochraniać. U mnie wszystko okej.

— To znaczy, że zrobiłeś to? — zapytał Andriej powoli.

— Tak. A co w tym nadzwyczajnego?

— Co w tym nadzwyczajnego? — powtórzył Andriej. — On jeszcze pyta?

— Zrobić zrobiłem — mruknął Wadim. — Gdybym jeszcze wiedział, jak…

— On nas pyta, jak? Nas!

Jurka Wariograf powiedział:

— Czyli wychodzi na to, że niepotrzebnie się wysilaliśmy? A może potrzebnie?

A Belzebul:

— No, nie ma co! A ty sam przynajmniej w to wierzysz?

Na co Matwiej:

— I co my teraz zrobimy?

To było niezbyt nowe, ale za to jedyne słuszne pytanie. Ale nikt nie znał na nie odpowiedzi.

Punktualnie o godzinie dwudziestej drugiej, gdy punkty wyborcze zostały ostatecznie zamknięte i już było można, urządzili długo oczekiwany mityng przed wejściem do sztabu. Mróz chwycił nie na żarty. Szczypało w uszy, marzły palce w rękawiczkach, ale pod kamizelką kuloodporną było gorąco i od czasu do czasu po plecach i po brzuchu spływał z napięcia pot. En-pe-prez sam nie wiedział, skąd wzięło się to napięcie. Na pierwszy rzut oka (na drugi i trzeci zresztą też) panował spokój i wszystko przebiegało normalnie. Tyle, ile trzeba, odchylonych do tyłu twarzy; oczy zaokrąglone niepokojem, żeby nie uronić ani słowa; rozchylone usta i gorączkowa gotowość do owacji na pierwszy sygnał w intonacji oratora. Orator był, jak zwykle, na szczycie. Miał absolutną pewność, że zwyciężył, ale udawał skromnego, omijał wszelkie rafy, ale trudno jest ukryć triumf zwycięzcy. Może właśnie dlatego był dzisiaj szczególnie dobry, rozluźniony i hojny, żartował nawet, na co zazwyczaj sobie nie pozwalał („tłum nie lubi żartów, tłum jest zawsze męcząco poważny”).

Na całym placu, czarnym od ludzi, w promieniach reflektorów unosiły się słupy białej pary z zasypanych śniegiem studzienek kanalizacyjnych i obłoczki wyrywające się z rozchylonych ust. Śnieżne zaspy srebrzyły się odświętnie, a dalej, tam gdzie plac i tłum wychodziły z kręgu światła, śnieg mrocznie połyskiwał na gałęziach drzew i krzewach bulwaru. Tam również stali ludzie, ale niewielu: jacyś przypadkowi przechodnie, przeważnie właściciele psów.

En-pe-prez nie zdążył się zorientować, skąd to wrażenie bolesnego napięcia, gdy z czarno-białych, migoczących mrocznie krzewów powiało lodowatą grozą, przed którą nie było ratunku. To nie było „celowanie”, a nawet nie „zamiar popełnienia przestępstwa”. To było coś absolutnie obcego, niepodobnego do niczego; groza, żółta i połyskliwa, mroziła źrenice. Żółta jak świeży gnój, tylko lodowata. Skamieniał od tego wrażenia i stracił kilka zamrożonych w bezsilności sekund, a potem przypomniał sobie, że to samo czuł kilka dni temu i że płynęło to z tego samego miejsca, z krzaków, i że nagle znikło, tak samo nieoczekiwanie, jak się pojawiło. Ale dziś nie znikało… trwało… nasuwało się z nieludzką siłą… groziło pęknięciem, eksplozją, zniszczeniem, było bezpostaciowe i nieodwracalne. Nic nie dawało się zrobić. Można było zdążyć, ale nie dało się nic zrobić. Wyskoczyć przed Profesora, zasłonić go sobą… Złapać za wspaniałą siwą grzywę, zgiąć bezlitośnie w pół to imponujące cielsko w futrzanym palcie, ukryć, wepchnąć za ołowiany fartuch narzucony na balustradę… po prostu podnieść alarm… Można było zdążyć, ale to wszystko okazałoby się bez sensu. „Uwaga!” — powiedział przez laryngofon.

Zdążył jeszcze zobaczyć zdumioną twarz odwracającego się w jego stronę Petunii Fedorczuka i w tym samym momencie wszystko, co przeczuł i czemu nijak nie mógł przeszkodzić, wszystko to się wydarzyło.

…Fosforyzująca jasna plama pojawiła się tam, gdzie stali na bulwarze przypadkowi gapie — jakby włączono dziwną, rozregulowaną latarkę. Podłużna plama, nierówna, jakby wypukła, z mętnymi, ciemniejszymi punktami… Plama pospiesznie wypełniała się żółtym światłem, strzępki pary wirowały w niej jak szare cienie, wszystko na placu stało się żółte: tłum, słupy pary, odchylone twarze… Ta twarz… zrozumiał nagle. Jak pośmiertna maska. Złota… Obca… I wtedy lodowata wilgoć ścięła mu nagle oczy i stracił przytomność — bez jakiekolwiek wyraźnej przyczyny, bez bólu, bez mdłości, tylko poczuł oparzenie na języku i w gardle, jakby przez nieuwagę napił się wrzącej kawy.

…Ale wcale nie pachniało kawą. Zapach był silny, obcy i raczej nieprzyjemny. Czyściec, pomyślał przez żółtą mgłę. Sam nie wiedział, skąd pojawiło mu się w mózgu to słowo, które w ciągu całego swojego życia słyszał może ze dwa razy i którego na pewno nigdy nie wypowiadał na głos. Czyściec, czyściec, czyściec, powtarzał bezgłośnie, z udręką próbując zrozumieć, dlaczego wszystko wokół jest żółte i dlaczego on już nie stoi, tylko siedzi, opierając się plecami o balustradę, nie czując rąk i nóg. Płonie poparzony przełyk, lodowate oczy wychodzą z orbit i obserwują same z siebie, bez jakiegokolwiek udziału woli, jak Tola z Fanasem, pochyleni niczym pod bombami, ciągną w stronę budynku długie, martwe ciało w białym, futrzanym palcie. Z naprzeciwka, z kłębów pary wyskakiwali spłoszeni sztabowcy o oszalałych twarzach i chłopcy z ochrony wewnętrznej. Wszystko to działo się w szczelnej, żółtej ciszy, jakby ktoś zatkał mu uszy wilgotnymi tamponami.

Nagle Pietia Fedorczuk zasłonił sobą całą tę niemą scenę — przysiadł przed nim w kucki, zajrzał mu w twarz, przesunął ręką przed oczami i tampony zniknęły. En-pe-prez zrozumiał, że to wcale nie były tampony, tylko histeryczny wrzask setek zdzieranych gardeł wycie tłumu w ostatnim stadium paniki. I przez to wycie Petunia zapytał, całkiem spokojnie i nawet rzeczowo:

— No i jak? Nie ma dziurek?

— Nie wiem — powiedział En-pe-prez i podciągnął nieposłuszne nogi.

— Co to było? — spytał Petunia, pomagając mu wstać.

— Nie wiem.

Nogi miał jak z waty, ale jakoś stał. Na rękach nie wiadomo dlaczego nie miał już rękawiczek, obie dłonie były pokaleczone, długie, cienkie ranki nabrzmiały, sączyła się z nich krew. Odruchowo polizał je, jak w dzieciństwie.

— Widziałeś go? — zapytał Petunia. Jego twarz, rumiana i spokojna, wyrażała jedynie rzeczową ciekawość. Smoliste włosy stały jak zawsze na sztorc, a Fedorczuk był jak zawsze akuratny i przygotowany na każdy zwrot wydarzeń. Tylko makarow w jego ręku wyglądał nie całkiem zwyczajnie.

— Nie wiem — powiedział En-pe-prez po raz trzeci i zapytał: Jak Profesor?

— Jak na mój gust, to chłodna dupa — oznajmił Petunia.

Już nie wpatrywał się w twarz En-pe-preza, spoglądał teraz ponad jego głową na plac, jakby szukał tam czegoś godnego uwagi, ale najwidoczniej nie znajdował.

— Na pewno nic nie widziałeś? — zapytał znowu.

En-pe-prez odwrócił się z wysiłkiem o sto osiemdziesiąt stopni i też zaczął patrzeć na plac. Było tam mnóstwo biegających, wrzeszczących na całe gardło ludzi, którzy nie wiedzieli, dokąd uciekać i gdzie się ukryć. Przypominałoby to panikę karaluchów w łazience, gdyby nie ci, którzy nie biegali, tylko spoczywali na śniegu — ze dwadzieścia, może nawet pięćdziesiąt osób leżało w poprzek placu, tworząc prawie regularną figurę, wydłużony owal, ciągnący się od bulwaru aż tutaj. Niektórzy poruszali się i jakby próbowali wstać, ale większość leżała bez ruchu. Kompletnie bez ruchu. Chyba również byli załatwieni.

— Chyba tam coś było — powiedział w końcu En-pe-prez. — Na bulwarze, w krzakach.

— Co takiego?

— Mówię ci przecież, że nie wiem. Nie widziałem.

— To dlaczego krzyknąłeś „uwaga”?

— Dlaczego, że poczułem.

Petunia popatrzył na niego i wydął wargi.

— No tak, za to właśnie ci płacą… Teraz też coś czujesz?

— Nie wiem. Chyba nie.

— Dobra — zadecydował Petunia. — Chodźmy się rozejrzeć.

Zeszli po pochylni i szli przez plac — Petunia z makarowem w ręku przodem, En-pe-prez za nim — na nieposłusznych, jakby zdrętwiałych nogach. Po lewej stronie, na chodniku tłoczyli się ludzie, którzy wprawdzie nadal wrzeszczeli, ale już nie tak przenikliwie i zrobiło ich się stanowczo mniej — widocznie najbardziej przerażeni uciekli, a zostali jedynie nieodparcie ciekawscy… Po prawej stronie, tam gdzie czerniały nieruchome ciała, było zupełnie cicho, dobiegał stamtąd jedynie suchy kaszel, męczący i wielogłosy niczym bezładna strzelanina.

I czuć było silny, gorzkawy i absolutnie nie pasujący tu zapach poruszonych warstw kurzu albo spalonego papieru.

— Petunia, czujesz coś?

— No?

— Czujesz, czym pachnie?

— Pachnie tym, że zostaliśmy bez roboty — powiedział Petunia i zaśmiał się niewesoło, zerkając przez ramię wściekłym wzrokiem.

Powiedział coś jeszcze, ale w tłumie właśnie ktoś krzyknął rozpaczliwie: „Pogotowie! Wezwijcie pogotowie, dranie!” i En-pe-prez nie usłyszał słów Petunii; nie poprosił go jednak, żeby powtórzył. Petunia lubił sobie pożartować, a to nie była pora na żarty. En-pe-prez uświadomił sobie wreszcie, co się stało, i ta świadomość uderzyła go tak, że ostatecznie ochłonął. Pokpił sprawą. Gospodarz powierzył mu zadanie, a on to zadanie spieprzył. Po raz pierwszy w życiu, za to absolutnie i do końca, bez jakiegokolwiek rozsądnego usprawiedliwienia… Ale przecież nie mogłem nic zrobić, myślał zrozpaczony. Nic się nie dało zrobić. Wiedział, że to żadne usprawiedliwienie. Nie próbował się zresztą usprawiedliwiać. To było tylko bezsensowne mamrotanie zadraśniętej dumy zawodowca. Nikt nie będzie słuchał tego mamrotania, zresztą nie będzie komu go słuchać…

Petunia szedł szybkim krokiem i już byli na bulwarze, wśród krzaków, zasp i srebrzystych drzew. Było tu mrocznie i pusto — tylko w oddali stały grupki ciemnych, kręcących się tam i z powrotem postaci. I ciche psy. Każdy z tych ludzi miał psa. I nic więcej tu nie było. Rtęciowe latarnie świeciły martwym światłem przez sploty gałęzi. Śnieg był zadeptany, czerniały psie kupy, a wśród tych kup, na samym końcu bulwaru, leżało nieruchome ciało. Obok niego czapka. Nieopodal snuł się samotnie czarny pudel, wlokąc za sobą smycz.

En-pe-prez zauważył, że pies cały drży, i przypomniał sobie Mefistofelesa. Między tym czarnym pudlem a Mefistofelesem był jakiś związek… tylko zapomniał, jaki.

— No i co? Czujesz tu coś czy nie? — zapytał Petunia, rozglądając się bacznie.

— Nie. Rozumiesz… tu już wszystko ostygło. Nie wiem, jak ci wyjaśnić…

— Popatrz, jak oni leżą — powiedział Petunia. — Jakby kształt cygara, nie?

Wsunął swojego makarowa do kabury za pazuchą i patrzył na dziwnie regularną plamę, utworzoną przez ciała leżące na zaśnieżonym placu. To rzeczywiście było cygaro. Stali teraz w jednym jego końcu, a drugi koniec wpierał się w balustradę, gdzie już nikogo nie było, tylko miotali się spłoszeni sztabowcy, bez palt i czapek. Wyglądało to tak, jakby zza krzaków wyleciał język jadowitego płomienia z jakiegoś gigantycznego rozpylacza i spalił wszystkich, którzy znaleźli się na jego drodze do wyznaczonego celu.

— Miotacz ognia — zawyrokował Petunia. — Albo gazu.

Nie było żadnego miotacza, chciał powiedzieć En-pe-prez. Ale nie odezwał się, bo Petunia i tak wiedział, że nie było żadnego miotacza, tylko coś, o czym nigdy przedtem nie słyszeli… i nikt nie słyszał.

— Najbardziej wygląda mi to na laser — powiedział mimo wszystko En-pe-prez. Na wszelki wypadek. Chociaż wiedział, że to bez sensu.

— No to skąd forma cygara? — zaprotestował od razu Petunia. Poszedł won — naskoczył na pudla, który próbował do nich podejść.

— Poszedł, mówię!

— Odczep się — powiedział En-pe-prez nerwowo. — Nie ruszaj go.

— Do diabła z nim! Nie znoszę pchlarzy.

— Może należał do tego… no, do tego…

Petunia pochylił się i wsunął dwa palce za kołnierz leżącego mężczyzny, potem wyprostował się, wytarł palce o kurtkę, skrzywił się i pokręcił głową. Twarz mężczyzny była ołowianoszara i martwa, a En-pe-prez znowu poczuł zapach spalonego papieru. Zmusił się, żeby przykucnąć. Zapach płynął od ciała, ale nie było najmniejszych śladów ognia. Nie było w ogóle żadnych śladów. Mężczyzna po prostu leżał, podkładając pod siebie bezwładne ręce; martwy człowiek z rozchylonymi ustami i szklanymi oczami w ciemnej, nieogolonej twarzy. Jak bezdomny. Nieruchomy, rzucony byle jak, dokładnie tak samo jak ci ludzie na placu. I wszyscy pachnieli spalonym papierem. Albo przypaloną kaszą. Albo spalonymi włosami… Z tych leżących na placu jednak niektórzy przeżyli; dwóch czy trzech już się ruszało, a jeden nawet wstał i, zgięty w męczącym kaszlu, chwiejąc się, niemal padając z nóg, sunął do przodu, byle gdzie, byle jak najdalej stąd…

— No? — zapytał Petunia niecierpliwie. Widocznie spodziewał się po En-pe-prezie jakichś objawień. Petunia był człowiekiem prostym: daliśmy dupy, trudno, ale zbierzmy przynajmniej jakieś informacje. „Co się właściwie stało? W jaki sposób? Gdzie się ukrywał? Jak uciekł?”

En-pe-prez zmusił się, żeby się ruszyć — rozejrzał się jeszcze raz (nic nowego nie stwierdził) i obszedł ciało. Dygoczący pies trącił go smętnym pyskiem, więc ostrożnie ominął zwierzę, przelotnie myśląc: oto kogo należałoby przesłuchać, ten na pewno wszystko widział. Na śniegu obok krzaków pełno było śladów psich łap, ludzkich śladów nie widział zupełnie, a po tamtej stronie krzaków śnieg był nietknięty. Chyba strzelano ze ścieżki, zza pleców tego, który był z pudlem… Ponad jego głową i ponad tłumem: balustrada jest stąd doskonale widoczna, teatralnie oświetlona reflektorami. Wystrzelił i poszedł sobie bez pośpiechu w stroną ulicy Biełobieriozowej, gdzie są dwie latarnie na krzyż i gdzie pewnie miał zaparkowany samochód. A może podążył w górą bulwaru, spokojnie, po dróżce, bez paniki i pośpiechu, między drzewami, między psami i psiarzami…

— Jednej rzeczy nie rozumiem — powiedział do Petunii. — Przecież go poczułem, bez dwóch zdań. Ale dlaczego byłem pewien, że nic nie mogę zrobić? Ani osłonić, ani zasłonić… nic. Wrażenie kompletnej beznadziei, rozumiesz?

Zamilkł, ponieważ nie potrafił tego sensownie wytłumaczyć. Zresztą tłumaczenie czegokolwiek Petunii było głupotą. Daj spokój Petunii, zachowaj swoje wyjaśnienia na później, pomyślał wrogo. Teraz przez całe życie będziesz pisał wyjaśnienia… Najlepszy Przyjaciel Prezydentów, dupek żołędny… A co ja mogłem zrobić, no co? Moje zadanie było proste… wyczuć go. Wyczułem? Wyczułem. I co? I nic. Nic nie dało się zrobić. I nigdy nikomu tego nie wyjaśnię, pomyślał z rozpaczą. Jak mam wytłumaczyć, skąd wiedziałem, że nic się nie da

zrobić…

— A ty? — zapytał Petunię. — Naprawdę nic nie widziałeś? Zupełnie? — Petunia pokręcił głową. — Kompletnie nic?

Nie spodziewał się poważnej odpowiedzi, bo niby z jakiej racji? Ale Petunia nieoczekiwanie odpowiedział absolutnie poważnie, choć krótko: nic nie widział. Wszystko było w absolutnym porządku, a potem nagle usłyszał: „Uwaga!” i w tym samym momencie, zgodnie z instrukcją, odwrócił się, żeby zasłonić ciało, ale Profesor już padał — tak jak stał, z wyciągniętą ręką, przewracał się na plecy i wtedy podchwycili go Tola z Fanasem.

— A ty klęczałeś, jakbyś próbował przejść za balustradę, a potem odwróciłeś się i usiadłeś. I chyba straciłeś przytomność…

— Nie widziałeś strzału?

— Nie było strzału.

— A co było?

— Nic nie było, cholera — mruknął Petunia Fedorczuk. — Jedni zaczęli się przewracać, a inni wrzeszczeć i biegać w różne strony jak karaluchy… Wynoś się, do diabła! — zasyczał z nienawiścią i kopnął pudla, który znowu spróbował do nich podejść.

Pies zaskowyczał i pomknął do przodu. Biegł w górę bulwaru z opuszczonym łbem, ze zwieszonymi do ziemi uszami, z nosem w śniegu, jakby próbował odnaleźć tam coś ważnego. Smycz wlokła się za nim, podskakując na zamarzniętych psich kupach.

En-pe-prez patrzył, jak pudel biegnie, i myślał sobie: może wziąć go do domu, dla Sieriożki? Ale by była radość! Nie, przecież nie można, przecież alergia, cholera jasna, psiakrew. Co za życie parszywe! Nic nie można, nic cię dobrego nie czeka, tylko same parszywe kłopoty…

Gdy zawarczały, zawyły, zapłonęły światłami nadjeżdżające z trzech stron karetki i milicyjne „łunochody”, on nadal patrzył za uciekającym psem…