121129.fb2 Bezsilni tego swiata - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 18

Bezsilni tego swiata - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 18

Dygresja liryczna nr 6A życie trwa

…Właściwie nie wiem nic ojej chorobach. Wiem, że miała raka. Wycięli go i niby wszystko skończyło się szczęśliwie. Wiem też, że od tamtej pory spodziewała się nawrotu choroby, doczekała się, przeżyła drugą operację, również pomyślną. Być może czeka na nawrót również teraz, jeśli w ogóle jeszcze na coś czeka. Pamiętam ją młodą i piękną. Byłem w niej zakochany po uszy, podobnie jak my wszyscy, jak cała nasza brygada. Harcowaliśmy wokół niej jak husarze, rzucaliśmy się hurmą przez cały pokój, żeby podać jej ogień, błyszczeliśmy dowcipem, sadziliśmy się jeden przed drugim na miarę swoich możliwości, a potem, gdy wychodziła z pokoju, patrzyliśmy na siebie oszołomieni: chłopaki, co się z nami dzieje, jak pragnę…? Na naszych oczach zmieniała się w suchą jędzę z haczykowatym nosem i długą, białą szczeciną na podbródku. Nie zmieniały się tylko orzechowe oczy i aksamitny głos, i to nam wystarczało, żeby się nią zachwycać.

Pewnego dnia — właśnie wróciła do domu po drugiej operacji — podsłuchałem przypadkiem, jak powiedziała do niego z przerażeniem: „Popatrz, to właśnie ja”. To było w kuchni. Na kuchennym stole leżała wypatroszona kura, biała, goła, z pęcherzykowatymi łapkami i bezwstydnie czarnym otworem między nimi. „Wypatroszona kura — powiedziała z przerażeniem i powtórzyła: — Kura wypatroszona…” Właśnie wtedy zaczęła pić. Niekończące się pasjanse przy kuchennym stole. Likiery. Nalewki. Potem zwyczajna wódka — butelka dziennie, później dwie. Radio na parapecie, słuchawki na uszach, na ceracie stosik kart, pusta butelka i szklanka obok niej, nasza zwykła wieczorna martwa natura. Myślałem, że słucha muzyki, ale kiedyś, gdy zasnęła z twarzą na ceracie, ostrożnie zdjąłem słuchawki i usłyszałem czysty dziecięcy głosik: Ave Maria, gratia plena, Dominus tecum, benedicta tu in mulieribus et benedictus fructus ventris tui Iesus… A dziecięcy, smutny chór podchwytywał: Sancta Maria mater Dei ora pro nobis peccatoribus

A potem cisza, kosmiczne milczenie i znowu: Ave Maria… Zawołałem go, a on z trudem dźwignął ją i powlókł do łóżka, a przecież była chuda, tylko wysoka i jeszcze wtedy ciężka. Dopiero teraz skurczyła się, ścisnęła, niczym martwy balonik…

Robert złożył wydruk na pół, potem jeszcze raz na pół, zawahał się i zdecydowanie podarł kartkę na kawałki. Nikomu nie da się tego pokazać. Zresztą nikomu to niepotrzebne. Życie trwa. Życie toczy się dalej, bez względu na wszystko: oto dobiega końca niedziela i nadchodzi poniedziałek. Zadzwonić do Tengiza, przypomnieć mu jeszcze raz, czy już wystarczy? Wystarczy, zdecydował. Starał się nie myśleć o jutrze: zasłonięte okna, chorobliwa żółć lampki nocnej, martwy zapach koszmarnej nieokreśloności — jeszcze nie śmierci, ale już nie życia. Oderwij się od tego, pomyślał. Posłusznie wziął kartki z dzisiejszą porcją ostatniego artykułu sensei, przebiegł oczami na wpół znajomy tekst. Sensei wprowadził pewne zmiany i dodał trochę dla lepszego zrozumienia:

…Nic się nie zmieni, dopóki nie nauczymy się postępować z tą włochatą, posępną, bezczelną, leniwą, sprytną małpą, która siedzi w środku każdego z nas. Dopóki nie nauczymy się jej wychowywać. Uspokajać. Poskramiać. A przynajmniej tresować albo oszukiwać… Przecież to ją przekazujemy swoim dzieciom i wnukom wraz z genami. Tylko ją — i nic poza nią. („Jestem starym hakerem i dokładnie wiem, że nie ma na świecie programu, którego nie można by ulepszyć. Ale co oznacza ulepszyć, jeśli mowa o DNA?”…)

A najbardziej poraża wyobraźnię to, że wszyscy są zadowoleni! Albo prawie wszyscy. Albo prawie zadowoleni. Niezadowoleni jęczą, płaczą i szlochają, modlą się, miotają w atakach miłości bliźniego i nic nie mogą zmienić. Święci składający w ofierze samych siebie. Bezsilni fanatycy. Nie rozumieją, że wychowani nie są nikomu potrzebni. W każdym razie jeszcze nie są…

…To tak jak analfabetyzm (proszę, jaka wyczerpująca analogia). Przez tysiąclecia analfabetyzm był normą i nikogo to nie martwiło, prócz świętych i fanatyków. Musiała nastąpić jakaś bardzo istotna zmiana w społeczeństwie, żeby umiejętność czytania i pisania stała się koniecznością. Coś fundamentalnie ważnego. A wtedy, jak za dotknięciem laski Mojżesza, w ciągu bez mała stu lat wszyscy nauczyli się pisać i czytać. Może wychowanie też nie jest na razie potrzebne naszemu społeczeństwu? Niepotrzebni są nam cierpliwi, uczciwi, pracowici, niepotrzebni są wolnomyśliciele. Nie są niezbędni i tak jest dobrze. („Niech mną kierują. Nie mam nic przeciwko temu. Ale niech robią to tak, żebym tego nie zauważył”…)

Być może coś tajemniczego czy nawet religijnego powinno stać się z tym światem, żeby Człowiek Wychowany stał się temu światu potrzebny. Żeby stał się potrzebny ludzkości. Samemu sobie i bliźniemu swemu. A dopóki ta tajemnica nie zostanie zrealizowana, wszystko będzie szło jak dawniej. Јańcuch fatalnych czasów. Јańcuch zastarzałych wad i moralnego ubóstwa. Nieznośna praca w pocie czoła i nędzne życie, polegające na omijaniu nienawistnych praw… Dopóki nie zaistnieje potrzeba zmiany takiego stanu rzeczy… („W Rosji działają tylko dwa prawa: prawo zachowania energii i prawo zachowania entropii — zresztą nawet te prawa są, w razie konieczności, szczęśliwie łamane”).

Robert niczego nie poprawiał, chociaż aż się prosiło. Niech rano sensei sam przeczyta i poprawi. Altruizm to egoizm człowieka szlachetnego. To prawda, jesteśmy altruistami, ale nie do takiego stopnia, żeby poprawiać to, co i tak musi zostać poprawione.

Życie toczy się dalej. Pora zrobić zastrzyk i wracać do domu.

W sypialni było ciemno. Sensei, zawinięty w szlafrok, leżał na łóżku, skulony, twarzą do ściany, i udawał śpiącego. Nad nim połyskiwał werniksem obraz Pirosmaniego, podobno oryginał. Robertowi najbardziej podobał się tytuł obrazu: Zimne piwo (wielkimi, drukowanymi literami).

— Czas na zastrzyk, sensei.

— Jaki zastrzyk? Po co? Przecież jest ciemno!

— To nic, trudno nie trafić w taki cel. Poza tym zawsze można zapalić światło.

— To prawda… A czy moglibyśmy pójść na jakiś godny kompromis? — Wymuszony dowcip bezradnego starca, zagonionego w ciemny kąt, z którego jest tylko jedno wyjście: jutro w poniedziałek, do Domu Cierpienia. Ten dobry humor należało podtrzymać, choćby ze zwykłego miłosierdzia.

— Nie idę na kompromisy — oznajmił wyniośle Robert, rozrywając opakowanie strzykawki.

A sensei nagle zapytał (ciągle leżąc twarzą do ściany):

— Pan również mnie osądza, Robercie?

— A jakże inaczej? — powiedział Robert. — Chociaż właściwie za co? — Ale już stał się

czujny. Ton sensei absolutnie mu się nie spodobał.

— Za to, co zrobiłem Wadimowi.

— Ach, tak? Zrobił pan coś Wadimowi?

Robert nadal próbował trzymać się żartobliwego tonu, chociaż nie było już wątpliwości, że mowa o poważnych sprawach. I nagle zrozumiał.

— To pan nie zauważył? — spytał sensei.

— Zauważyłem — powiedział Robert powoli. — Właśnie w tej chwili.

— Uważa pan, że to było zbyt okrutne?

— Czy to ważne, co ja uważam? — wymamrotał Robert. A może nie wymamrotał, tylko pomyślał („…Jesteście leniwi i nieciekawi świata. Bóg obdarzył was z całą swą szczodrością, jak nikogo innego, a wy się zatrzymaliście”…) I przypomniała mu się twarz Wadima, nawet nie tyle twarz, ile oblicze: mokre, zsiniałe, drżące oblicze człowieka nieprzyzwoicie, do obrzydzenia zastraszonego. (Czy warto było? Zapewne…) I zapach psa… i jego głos — przypochlebny głosik bitego sługusa… („…Staliście się samowystarczalni, nie chcecie latać, całkowicie urządza was podskakiwanie ponad tłumem, jesteście zadowoleni — nawet ci najbardziej niezadowoleni spośród was…”) I dlatego trzeba nam od czasu do czasu dać ostrogę? Ścisnąć kolanami? Żebyśmy się nie zastali? Być może. Jeśli nie wrzuci się człowieka do wody, nigdy nie nauczy się on pływać, choć umiejętność pływania umieścił w nas sam Pan Bóg. Jeśli nie pogoni się nas kopniakami do dentysty, będziemy chodzić z dziurami w zębach… Zresztą, co to teraz za różnica. Zrobił to, osiągnął, co chciał, a teraz się dręczy. A Wadim pewnie chodzi dumny jak paw: zwyciężył, udało mu się, i wszystkich dentystów ma już za sobą. A ten dziwny staruszek zadręcza się, bo nie ma pewności, bo nie jest całkiem przekonany, że osiągnięty cel uświęcił środki.

— Z nami nie można inaczej — powiedział Robert z głębokim przekonaniem w głosie. — Zwycięstwo wyrównuje wszystko… Sensei słuchał uważnie, nastawiając czujnie kark z czarno-purpurową plamą.

— Osiągnięty cel uświęca środki — powiedział Robert do tej plamy. Kłamstwo nie było przyjemne. Ale może wcale nie kłamał?

— Dość, pański czas minął — powiedział raźno i nadłamał końcówkę ampułki.

— Rozczarowanie to gorzkie dziecię nadziei — oznajmił sensei. Nadal leżał twarzą do ściany. — A może mimo wszystko później? Przed samym wyjściem?

— Właśnie zbieram się do wyjścia. Już jedenasta.

— Ratunku! Święto się skończyło! — wykrzyknął sensei, zadzierając połę szlafroka.