121129.fb2
Wyruszyli dokładnie o dziesiątej. Droga upłynęła im w milczeniu.
Sensei siedział na swoim zwykłym miejscu (najbezpieczniejszym, po prawej stronie z tyłu) i przez całą drogę nie powiedział ani słowa, tylko na samym początku, wsiadając, przywitał się z Tengizem. Wiadomość o Inteligencie dosłownie go zmiażdżyła — nigdy wcześniej Robert nie widział go takiego cichego i pokornego. Od wczesnego poranka, gdy zadzwonił jakiś życzliwy od Ajatollaha i zaproponował prezent, sensei niczego nie żądał, na wszystko się zgadzał i tylko kiwał głową, jakby chciał dziobać nosem, przy czym za każdym razem z pewnym opóźnieniem, jakby nie od razu docierał do niego sens wypowiadanych słów.
Jak się okazało, o wczorajszym wydarzeniu Tengiz wiedział wszystko, a nawet chyba trochę więcej. Przez swoje kanały. O szczegółach nie mówił i na widok sensei stał się milczący. Prowadził z niezwykłą dla siebie ostrożnością, nie zaczynał żadnych rozmów, tylko przez zęby wygłaszał kolejną porcję swoich „kurczę” i energicznych inwektyw pod adresem „cholernej gołoledzi”.
A Robert w ogóle nie miał ochoty na rozmowę. Myślał o dziwnych kolejach losu, o nieszczęsnym Inteligencie — Profesorze, o biednym Jadozubie, ale przede wszystkim o tym, co będzie, gdy przyjadą na miejsce: czy sensei poprosi go, żeby wszedł z nim do środka, czy go to ominie. Stanowczo nie miał ochoty wchodzić do pokoju. Przypominał sobie tę ziemistą, tak teraz obcą twarz, zapadnięte, pomarszczone usta, długie jasne włosy otaczające policzki, chorobliwe spojrzenie bezradnego, bezsilnego zwierzęcia… koścista ręka w wycięciu szarej koszuli… gorzki zapach moczu… Jakże bezlitosne jest to nasze życie codzienne. Nie o to chodzi, że my się zmieniamy, lecz o to, że ono nas zmienia. Wszystkich. Zawsze. Bez jakiegokolwiek współczucia. Bez litości…
Na miejsce przybyli dokładnie o dwunastej. Tengiza zostawili w samochodzie. Samego. Przed budynkiem było pusto. Świerki stały pod śniegiem ciche i smutne, nie widać było ani odwiedzających na szerokich schodach przed wejściem, ani pacjentów spacerujących z sankami.
Przed drzwiami do pokoju sensei zatrzymał Roberta i powiedział cicho:
— Niech pan tutaj poczeka. Tylko niech pan nigdzie nie odchodzi, bardzo proszę. Być może pana zawołam… ale nie chcę, żeby mi pan przeszkadzał.
Rzecz jasna, Robert wykonał polecenie. Odetchnął głęboko, odszedł w głąb holu, usiadł na ciężkim skórzanym fotelu przy stoliku z gazetami i zobaczył swoje krzywe odbicie w ekranie olbrzymiego wyłączonego telewizora. Zagryzł wargę i wziął po omacku jakieś idiotyczne czasopismo ze stolika. Wstyd piekł go w oczy. Co się dzieje, do licha? Przecież nie muszę tu być obecny. Przecież nie jestem lekarzem. Ani krewnym. Ale wiedział, że to jego obowiązek. Podobnie jak wiele innych nieprzyjemnych, nieapetycznych, gorzkich i wstydliwych czynności… Ale mimo wszystko nie tak wstydliwych, jak ta ulga, którą czuje, gdy udaje się uniknąć spotkania. „Nigdy nie litujcie się nad sobą — przypomniało mu się. — Każdy z nas jest godzien litości, ale litowanie się nad sobą jest rzeczą niegodną”.
Tutaj panowała nieprawdopodobna, niewiarygodna, dźwięcząca cisza. Jak w baśniowym zaklętym zamku. Było nienaturalnie cicho, jasno i pusto, i pachniało jak w ogrodzie botanicznym — przyprawami korzennymi i bajką. Nie było słychać ani swobodnych rozmów personelu medycznego, ani szurania podeszew przygarbionych pacjentów, ani dźwięcznego przekrzykiwania się salowych, przecierających kilometry kwadratowe tutejszego linoleum; nie było tu nic ze zwykłej atmosfery wielkiego, niechby nawet najbardziej ekskluzywnego i drogiego szpitala. Tak naprawdę to nie był szpital. To było hospicjum dla bogaczy. Dla wielkich bogaczy. A może nawet nie hospicjum. W hospicjum leżą ludzie, dla których nie ma ratunku, a tutaj był pałac nadziei. Dom Ostatecznej Nadziei…
Początkowo, przez pierwsze pięć minut, nic się nie działo. Robert kartkował kolorowe, lśniące strony czasopisma: zdjęcia luksusowych samochodów i eleganckich kobiet, błyszczące wieżowce, specyficzne teksty obliczone na specyficznego czytelnika… Popatrywał z roztargnieniem na prawo i lewo, zmieniał położenie wyciągniętych i skrzyżowanych nóg i starał się nie wsłuchiwać w cichy głos sensei, dobiegający zza drzwi sali. (Ten głos nieoczekiwanie wykrystalizował się z ciszy: albo sensei nie dość dokładnie zamknął drzwi, albo izolacja akustyczna była tu jak w kamienicy czynszowej). Nic się nie działo. Egzotyczne rośliny w wielkich donicach, po prawej i lewej stronie od ogromnego, zajmującego pół ściany okna, wydzielały tropikalne zapachy. Za oknem był zaśnieżony parking, kilka przysypanych śniegiem limuzyn, a wśród nich „szóstka” Tengiza — wprawdzie nie zaśnieżona, ale za to brudna. Z tłumika płynął dymek.
W pewnej chwili Robert zauważył jakiś ruch na korytarzu po lewej i zza rogu wyjechał wózek — szklana etażerka na kółeczkach, a z nim klasyczna, wręcz plakatowa pielęgniarka (prosta jak kij od szczotki mniszka w fartuchu i czepku, nieruchoma twarz i zaciśnięte usta). Gdy tylko ich zobaczył (mniszkę i wózek), zrozumiał, że kierują się właśnie tutaj, do tego pokoju, do sensei i że trzeba natychmiast coś przedsięwziąć. Wstał i dwoma susami znalazł się pod drzwiami pokoju, opierając się o nie plecami. Czasopismo zabrał ze sobą i zwinął je w trąbkę, którą zaczął stukać w otwartą dłoń lewej ręki. W ten sposób chciał podkreślić swoją mocną pozycję i niechęć do opuszczenia stanowiska. Czuł się przy tym dość głupio i bardzo niepewnie.
Mniszka i wózek zbliżali się niespiesznie, nieodwracalnie i absolutnie bezszelestnie, jakby płynęli ponad dywanikiem. Szklaneczki na etażerce bezdźwięcznie podrygiwały; nieruchome, jasne oczy mniszki patrzyły nieugięcie w bok. Robert skulił się wewnętrznie. Zawczasu. Jakby w przeczuciu. A z tyłu, za drzwiami głos sensei stał się nagle całkiem wyraźny i wbrew sobie Robert usłyszał:
— …Nic się nie zmieni, dopóki nie nauczymy się postępować z tą włochatą, mroczną, bezczelną, leniwą małpą… — Sensei znowu mówił niezrozumiale, jakby chodził po pokoju i teraz odwrócił się plecami do drzwi. Mniszka podeszła już bardzo blisko i stanęła, patrząc na Roberta wypłowiałymi guzikami oczu. Jej spojrzenie stało się stanowcze i niesympatyczne, jakby dopiero teraz zauważyła przed sobą przeszkodą i czekała z chłodną niecierpliwością, aż przeszkoda sama z siebie rozpadnie się i zniknie.
— Przepraszam, ale nie może pani teraz wejść — powiedział Robert, pokonując naturalne pragnienie przepuszczenia kobiety, w dodatku pracownika służby medycznej.
— Badanie krwi — powiedziała mniszka, niemal nie otwierając ust i nadal patrząc przez niego na wylot.
— Nie teraz, bardzo proszę, teraz nie można.
— Wyznaczono na teraz.
— Proszę — powtórzył Robert — nie teraz. Teraz nie.
— Dobrze — zgodziła się niespodziewanie mniszka. — Przyjdę za godzinę. Tylko żeby nic nie jadła — dodała, odwróciła się i pojechała dalej korytarzem, bezszelestna jak białe widmo o nienaturalnie prostych plecach.
A sensei za drzwiami wykrzyknął nagle:
— I co jest najbardziej zdumiewające: wszyscy są zadowoleni!
Drzwi rzeczywiście były niedomknięte. Robert już miał je zamknąć, ale uświadomił sobie, że coś szczęknie albo zaskrzypi, rozlegnie się jakiś idiotyczny zdradziecki dźwięk i będzie głupio…
Zawahał się, nie wiedział, co zrobić. Tym bardziej że nagle poczuł zainteresowanie.
— …To tak jak z analfabetyzmem, spróbuj to sobie wyobrazić. Przez tysiąclecia analfabetyzm był normą…
Trzeba było coś przedsięwziąć. Natychmiast. Zdecydowanie. Ale nie robił nic. Słuchał. To nieładnie podsłuchiwać. Ale przecież nie podsłuchiwał, słuchał! To było zupełnie co innego niż czytanie.
— …łańcuch czasów. Јańcuch zastarzałych wad i moralnego ubóstwa. Nieznośna praca w pocie czoła i nędzne życie, polegające na omijaniu nienawistnych praw… Dopóki nie zaistnieje potrzeba zmiany takiego stanu rzeczy…
W tym momencie sensei widocznie sam zauważył, że drzwi są niedomknięte. Jego głos zbliżył się i drzwi zatrzasnęły się ze szczęknięciem — ale bez skrzypnięcia… Robert odetchnął i wrócił na swój fotel. Rzucił zwinięte czasopismo na stolik, usiadł, wyciągnął nogi. Przemowa sensei nie zawierała nic nowego, ale robiła pewne (nawet spore) wrażenie. Najbardziej dojmujące (zrozumiał nagle) było uczucie martwej ciszy w odpowiedzi na objawienia sensei, jakby on trenował wygłaszanie wykładu przed lustrem w pustym przedpokoju. A może była dzisiaj przytomna? To się przecież zdarza. Choć bardzo rzadko. Z każdym miesiącem coraz rzadziej… Zresztą, w przemowie sensei były pewne nowe elementy. Były, były, nie zaprzeczaj. Przemieszane ze starymi. No i brzmiało to z taką mocą, z taką determinacją i cierpieniem… Coś zagadkowego, nawet religijnego powinno stać się z tym światem, żeby Człowiek Wychowany stał się temu światu potrzebny. Ludzkości. Żeby stał się potrzebny samemu sobie. I dopóki tajemnica się nie spełni, wszystko będzie jak dawniej. Јańcuch zastarzałych wad i moralnego ubóstwa. Nieznośna praca w pocie czoła i parszywe życie, polegające na omijaniu nienawistnych praw… Dopóki nie zaistnieje potrzeba zmiany tego stanu rzeczy…
Cały problem polega na tym, że nie wiemy, co właściwie potrzebne jest naszemu biednemu, bydlęcemu światu i co jeszcze musi się z nim stać, żeby wreszcie zapragnął Człowieka Wychowanego. Ale z drugiej strony, nie wiemy całej masy rzeczy, i to znacznie bardziej elementarnych. Czy wiecie na przykład, że Walter Scott swoje najlepsze powieści napisał pod pseudonimem, a mówiąc ściślej anonimowo? Że krwawy Poi Pot był początkowo łagodnym, inteligentnym, skromnym człowiekiem, czułym i kochającym ojcem, a w młodości nazywał się Saloth Sar? Wielu rzeczy nie wiemy. Wiecie, jakie były ostatnie słowa Wasilija Lwowicza Puszkina? Nikt by się nie domyślił: „Jakże nudne są artykuły Katenina!” (Oto, jak należy kochać literaturę!)
Próbował przypomnieć sobie coś jeszcze — coś nieoczekiwanego, z niedawnej lektury, i nawet sobie przypomniał (to było o Aztekach), ale w tym momencie zaczęły się ruchy wojsk przeciwnika i Robert powrócił do siermiężnej rzeczywistości.
Po korytarzu bez pośpiechu, ale za to pewnie podążała dość dziwna para. Rolę szklanej etażerki grał teraz wózek inwalidzki, a zamiast mniszki był mnich — niewysoki, ale wyraźnie silny, barczysty mężczyzna w czarnym dresie z czerwonym emblematem na sercu. Na wózku zasiadała niewyobrażalna postać: inwalida cały na błękitno, ze srebrnymi i złotymi smokami od szyi do pięt. Miał nagą białą czaszkę, czarną, kosmatą brodę i nienaturalnie wielkie czarne okulary, zasłaniające połowę twarzy.
No nie, pomyślał Robert z goryczą. Teraz jeszcze ci. Wstał i zajął swój posterunek — plecami do drzwi, starając się wyglądać pewnie i niezależnie, jak powinien wyglądać prawdziwy ochroniarz. Szkoda, że nie ma Tengiza, pomyślał przelotnie. Stary Tengiz byłby tu bardzo а propos… Przeciwnik był coraz bliżej i Robert mógł już zobaczyć oczy mężczyzny, który prowadził wózek. Nieprzyjemne oczy. Wilcze. Nie, raczej wężowe. Obojętne, jak u gada, a jednocześnie przezroczyste, jasne. Tak, bez Tengiza się tu nie obejdzie. Robert wyciągnął zza paska komórkę, ale jeszcze czekał. Może jednak jadą gdzie indziej…?
Jechali właśnie tutaj. Wózek zatrzymał się metr od drzwi i kosmaty inwalida powiedział wysokim, lekko drżącym głosem:
— Dzień dobry, mój drogi. Chciałbym się widzieć ze Stenem Arkadiewiczem. Z panem Agre. I w tym momencie Robert go poznał. To był sam wielki uzdrowiciel (zwany
Loszka-Kaloszka), do którego zaprowadzili kiedyś Tatianę Olegownę, bez najmniejszego zresztą efektu. Tylko teraz stał się bardziej kosmaty, niczym Che Guevara. I zaopatrzył się w ochroniarza.
— Pan Agre teraz nie przyjmuje — powiedział Robert bez cienia uprzejmości.
— To nic, to nic. Mnie przyjmie.
— Pan Agre prosił, żeby go nie niepokoić. — Robert mówił niemal automatycznie, kątem oka zerkając na wrogiego ochroniarza i myśląc gorączkowo: naciskać przycisk alarmu na komórce czy jeszcze za wcześnie?
— Mój drogi — powiedział tymczasem uzdrowiciel drżącym głosem, wykonując uspokajające gesty białymi — dłońmi. — Wszystko w porządku. Sten Arkadiewicz wyznaczył mi spotkanie na tę właśnie godzinę…
— Otrzymałem polecenie, żeby nie przeszkadzać.
— A ja ci tłumaczę, że jestem tu oczekiwany, ty niedomyślny człowieku…
Rozmowa najwyraźniej zabrnęła w ślepą uliczkę. Usłużna wyobraźnia podsunęła Robertowi mało przyjemny obrazek nieuchronnie nadciągającej przemocy: uderzenie w punkt bólu, pchnięcie w punkt wyłączający świadomość człowieka i inne cuda, opisywane we współczesnej literaturze o gangsterach i killerach. Nacisnął przycisk alarmu na komórce i, że tak powiem, powierzył swoją osobę przeznaczeniu.
— Ja, mój drogi, nie lubię, gdy mi się przeszkadza… — oznajmił uparty inwalida, podnosząc drżący głos i w tym momencie, na szczęście, drzwi od pokoju się otworzyły i pojawił się sensei, niczym deus ex machina. Twarz miał zakłopotaną i spiętą, niemal obcą.
— Aleksiej — powiedział bynajmniej nie zaskoczony. — Czekam na pana. Proszą… Sam! — dodał od razu, łowiąc ruch wężookiego, barczystego mnicha.
Zaczęła się krzątanina. Wózek nie wjechał przez drzwi od razu, trzeba się było skulić, przy czym kulili się wszyscy, nie wyłączając eleganckiego inwalidy Aleksiej a. Obiema rękami obracał niklowane koła, powtarzając na różne sposoby: „Sam, jak najbardziej sam… Widzi pan, mój drogi, a pan mi nie wierzył, Stenie Arkadiewiczu… mówię mu: mam wyznaczone spotkanie! A on stoi jak kurhan…? A tymczasem korytarzem z lewej strony, poruszając się z niemal nadnaturalną prędkością, nadbiegał ponury Tengiz, przygotowany na najgorsze, ale w tym momencie wózek wcisnął się do środka, drzwi się zatrzasnęły i na korytarzu została trójka ochroniarzy, lekko zasapanych, czujnych i spiętych. Napięcie już mijało, schodziło jak powietrze z przebitej opony. Jak atak bólu. Jak szok.
Barczysty mnich po raz ostatni zmierzył ich przezroczystym spojrzeniem doskonale obojętnych oczu, odwrócił się przez swoje szerokie ramię i oddalił w stronę holu, do telewizora. Usiadł naprzeciwko ekranu, wziął ze stolika gazetę i rozłożył ją szybko i chciwie, jakby strasznie się stęsknił za wiadomościami.
Nie pozostawało nic innego, jak wycofać się na pozycje wyjściowe. Robert wrócił na swój fotel, a Tengiz stanął przy oknie między palmami i zaczął patrzeć w dół na parking.
— Kurczę… — powiedział zirytowany. — Nie zamknąłem samochodu, zapomniałem w pośpiechu.
— Kto by się tam połaszczył na tę twoją konserwę — odezwał się Robert, nie odwracając się.
— No, no! Tylko bez poufałości! — Tengiz odszedł od okna i usiadł obok Roberta.
— Przepraszam. — Robert obserwował spode łba potencjalnego przeciwnika i wyobraźnia znowu odmalowała mu różnorodne, przeważnie mało przyjemne obrazki.
Siedzieli chwilę w milczeniu, teraz we dwóch obserwując, jak potencjalny przeciwnik przegląda gazetę.
— Coraz gorzej z moją pamięcią — rzekł Tengiz. — O wszystkim zapominam.
— Nazwiska, adresy, spotkania…
— Nie, naprawdę. Któregoś dnia, wyobraź sobie, zapomniałem nazwiska klienta. Mam je na końcu języka i nie mogę sobie go przypomnieć.
— To się nazywa spaceroom — wyjaśnił Robert z roztargnieniem. — Dziury w pamięci…
— Taa, wiem. „Zapamiętać jest łatwo, trudniej sobie przypomnieć”. I tak dalej. A co do „zakurzonych strychów w naszych czaszkach…”
— Cytujesz? Wkrótce wysunę się na pierwsze miejsce, jako najczęściej przez was cytowany.
— Już się wysunąłeś, kurczę. Tylko ciebie cytujemy.
W tym momencie rozległy się trele komórki i potencjalny przeciwnik pospiesznie wyciągnął telefon z kieszeni. Mówił cicho, ale słychać było każde słowo i tym bardziej niezrozumiała wydawała się treść.
— Biały? A tak, srebrzysty… Jest. Tylko nie było go w lewym dolnym… wczoraj. Zrozumiałem. Dobra. Dobra, załatwione. Dobra.
Schował komórkę i nie odwracając głowy, szybkim krokiem oddalił się korytarzem w stronę, z której dziesięć minut temu się wyłonił.
— Kompletnie nie mam pojęcia, co to za ludzie — powiedział Tengiz w zadumie. — Ty ich znasz?
— Ależ skąd — skłamał Robert, żeby nie wdawać się w idiotyczne, męczące wyjaśnienia.
— Tego w szlafroku gdzieś już chyba widziałem… Może w filmie? A może w jakiejś reklamie?
— Z tym drugim wszystko jasne, jak sądzę?
— Tak — przyznał Tengiz — co do niego nie ma, kurczę, żadnych wątpliwości.
Robert nic nie powiedział i Tengiz, zniżając głos, zapytał:
— Źle? — wskazał głową w stronę pokoju.
— Nie wiem — odparł Robert — nie widziałem jej. Myślę, że źle. Znowu kłamał, ale nie będzie przecież opowiadał o wykładzie, który sensei wygłaszał półtrupowi.
— Kurczę — skomentował zmartwiony Tengiz i obaj zamilkli na dłuższą chwilę.
W końcu Tengiz zapytał:
— I jak ci się podoba ta historia? Mam na myśli Inteligenta.
Robert wzruszył ramionami.
— Tak, moi państwo — powiedział Tengiz. — Zaiste, wszystko, co zostało rozpoczęte w sposób nienaturalny, w taki sam sposób zostanie zakończone.
Robert zaprotestował bez zapału.
— Co w tym nienaturalnego? Załatwili go jak zwykłego frajera.
Jeśli odrzuci się szczegóły. Szczegóły owszem. Tu można tylko rozłożyć ręce.
— Nie, kochany, nie masz racji. Nie jak zwykłego frajera, absolutnie nie jak zwykłego frajera. I nie chodzi tylko o szczegóły. Gdyby nienawistne spojrzenia mogły zabijać, ludzkość znacznie by się przerzedziła… Jadozub to umiał. Był Ołgoj-Chorchojem, tylko wy nie chcieliście w to wierzyć… A wiesz, kto ochraniał Inteligenta? En-pe-prez. Osobiście.
— A to kto? — zdumiał się Robert. — Kto to taki i czemu go nie znam?
— N.P.P. — Tengiz narysował w powietrzu trzy litery z kropkami. — Najlepszy Przyjaciel Prezydentów.
— Któryś z naszych? — domyślił się Robert.
— Jak najbardziej! I to nie byle kto, tylko Sierioga Wagel.
— Aa… ochroniarz idealny. Nie znałem go.
— Nic dziwnego, prawie się z nami nie kontaktuje. To znaczy rzadko.
— Trudno, żeby robił to rzadziej. Po prostu nigdy.
— To z tobą „nigdy”, a z nami, prostymi ludźmi, rzadko, ale jednak.
— To czemu go nie uratował, skoro jest idealny? A może specjalizuje się wyłącznie w prezydentach?
— Na tym właśnie, kurczę, polega problem. Widocznie na łom nic nie poradzisz.
— Nie ma lepszej rady niż w ogóle nie wychodzić z domu — powiedział Robert i znowu zamilkli.
Korytarzem przeszła (z prawej strony na lewą) jeszcze jedna mniszka, z grubym plikiem papierów pod pachą. Było cicho jak przed gabinetem jakiejś wysokiej ekscelencji, ale choć Robert wytężał słuch, nie słyszał, by z pokoju dobiegał jakiś dźwięk. Ciężko było sobie wyobrazić, co tam wyprawia ten dziwny inwalida w błękitnym szlafroku ze srebrzystymi smokami.
W pewnym momencie Robert ni z tego, ni z owego, (chociaż właściwie wiadomo dlaczego) przypomniał sobie dawną rozmowę, która odbyła się między sensei a człowiekiem, którego przysłał Ajatollah. Rozmawiali o Inteligencie, którego zgodnie nazywali „nasz Profesor”. „Jeśli chodzi o gospodarkę, to nasz Profesor ma raczej przekonania niż wiedzę” — powiedział wtedy człowiek Ajatollaha. Sensei uprzejmie zauważył, że brzmi to jak cytat. „Bo to jest cytat przyznał człowiek Ajatollaha (wymuskany mężczyzna o pociągłej twarzy i długich rękach — w ogóle był długi, nieprawdopodobnie uprzejmy i cały jak z igiełki, od lakierowanych butów do używania cytatów). — Ale przyzna pan, że bardzo a propos”. „Ach tak? I skądże ten cytat?” — „Proszę sobie wyobrazić, nie pamiętam. Mam dziwną pamięć: doskonale zapamiętuję teksty i absolutnie nie pamiętam odnośników”. W tym momencie sensei popatrzył na Roberta i Robert, jak zwykle, nie zawiódł. „Andre Gide. Lochy Watykanu. Cytat niedokładny”. „Dziękuję” — powiedział sensei i znowu wrócił do człowieka Ajatollaha i tematu rozmowy. „Ale przecież nasz profesor nie musi mieć wiedzy. Wystarczą mu przekonania. Jest politykiem, nie ekonomistą”. „Jesteśmy dokładnie tego samego zdania” zareagował natychmiast człowiek Ajatollaha i zaczęli mówić o szczegółach (teraz już wiadomo jakich: jakby tu najbardziej efektywnie wystawić biednego Resulting Force) — w każdym razie Robert został odesłany, by przygotował kawę po turecku…
— Mimo wszystko szkoda — powiedział nagle Tengiz.
— Pewnie, że szkoda — przyznał Robert. — Tyle się biedak namęczył i wszystko jak kotu pod ogon. Ale za to nauczył się przekręcać rurę!
— Jaką rurę?
— Rurę o wielkiej średnicy.
— Ależ ja nie o nim! — wykrzyknął Tengiz z irytacją. — Kurczę! Co do niego wszystko jest jasne. Ja mówię o tym nieszczęśniku Jadozubie. To prawda, że wiem o nim niejedno, więcej niż wy, niezły był z niego ananas… Wiesz, że kiedyś przy mnie wdał się w rozważania, dlaczego z przyjemnością patrzy na szczenięta i kocięta, a na widok dzieci go mdli? Dlaczego chorego psa szkoda mu do łez, a jakiegoś bezdomnego żuła ani trochę? Jedna starucha, mówi, wyprowadza na spacer swojego mopsa, starego jak sfinks egipski.
Mopsowi współczuję, a staruchę widziałbym w trumnie, i to też z obrzydzeniem… Powiedziałem mu wtedy: może po prostu bardzo lubisz zwierzęta, Ołgosza łamane przez Chorchosza? I wiesz, co mi powiedział? „Nie — mówi — po prostu bardzo nie lubię ludzi.
Po prostu nie lubię. Żadnych”. A przy tym patrzył na mnie jak na kupę świeżego gnoju. Wcale się nie krępując i w dodatku wyzywająco.
— Tak, nie ma co, to był przesympatyczny człowiek, pokój jego duszy. Ale dlaczego miałby zabić Inteligenta? Po co mu to było?
— Mnie się, kurczę, pytasz? I skąd ci przyszło do głowy, że on kogokolwiek kiedykolwiek
zabił? Może w taki skomplikowany sposób popełnił samobójstwo?
— A to możliwe? — zapytał Robert.
— A skąd my mamy wiedzieć, co jest, kurczę, możliwe, a co nie, gdy mowa o homo sapiens? Pamiętać wszystko na świecie, jak ty pamiętasz, to jest na pewno niemożliwe. Albo sterować karaluchami, jak nasz Belzebul.
— Rozumiem.
— No?
— Już rozumiem. Zrozumiałem, co chcesz powiedzieć… Chwileczkę.
Robert wstał. Z lewej nadchodził potencjalny przeciwnik — szybkim krokiem, energicznie, a za jego plecami, niczym chorągiew, niczym płaszcz rycerski, wił się, trzepotał i powiewał srebrzysty szal, lekki, półprzeźroczysty, migoczący. Gruby rulon tego srebrzystego materiału niósł przed sobą, obejmując go obiema rękami, jak dziecko. Wyglądało to wszystko dość dziwnie, ale Robert nie zwracał teraz uwagi na szczegóły, nawet nietypowe, tylko podszedł do drzwi i zasłonił je własnym ciałem.
— Mam to tylko przekazać — powiedział wrogi ochroniarz z nieoczekiwanie proszącą intonacją. Robert przełomie zauważył, że facet w ogóle się nie zasapał, jakby wcale nie szedł dopiero co szybkim krokiem. I wyraz twarzy miał teraz prawie ludzki, wcale nie wilczy, jak jeszcze niedawno. I w ogóle…
Robert zacisnął wargi, odwrócił się i cichutko zastukał do drzwi. Drzwi otworzyły się błyskawicznie — jakby ktoś przy nich stał i niecierpliwie czekał na to pukanie — a za drzwiami nie wiadomo dlaczego panowały nieprzeniknione ciemności i pachniało suchym żarem, jak z sauny. Sensei już wyciągał przez próg chciwe ręce, niecierpliwie mówiąc: „Niechże pan to da… No! O co chodzi…?”
Robert stał jak słup. Obok niego zaszeleściła jedwabiście srebrzysta tkanina, musnęła mu twarz, aż zatrzeszczały ładunki statyczne, a on nie mógł oderwać wzroku od mrocznej wizji: w słabym świetle lampki, prosta niczym figura gotycka (gorgona, harpia, gargulec) na łóżku siedziała mumia — czarne ręce spoczywające na kołdrze, uchylone zapadnięte usta, zwichrzone niczym suche pakuły włosy — ciemnożółta i martwa… A okrągłe, nieruchome oczy płonęły czerwienią…
Drzwi zatrzasnęły się i Robert odetchnął głęboko, jakby dochodząc do siebie po utracie przytomności. Wrogi ochroniarz mamrotał coś, ale on nie słyszał i nie słuchał. Niech to diabli wezmą, pomyślał bezradnie i chaotycznie. Po jaką cholerę to wszystko, skoro zawsze kończy się w ten sam sposób? Nie chcę…! Czuł się tak, jakby zajrzał do piekła — zanurzył się w węglach, w siarkowym inferno i wynurzył, poparzony, cały zlany potem.
— Wiesz co, jeśli pozwolisz, jednak sobie pójdę — powiedział Tengiz.
Robert popatrzył na niego. Widocznie Tengiz nic nie zauważył. Widocznie z boku wszystko
wyglądało zwyczajnie, przyzwoicie i godnie — żadnego ogólnego zzielenienia, przyćmionego wzroku czy innych oznak krótkotrwałej psychopatii.
— Nie podoba mi się, że samochód stoi niezamknięty — wyjaśnił Tengiz. — Jeszcze się coś stanie.
— Tak, oczywiście — odparł Robert w miarę możliwości niedbale. — Pewnie. Idź, poradzę sobie.
— A gdyby nagle… — powiedział Tengiz znacząco, spoglądając na potencjalnego przeciwnika, który znowu kartkował czasopisma przy stoliku przed telewizorem.
— Oczywiście — powiedział Robert.
— No to na razie — rzucił Tengiz i oddalił się, bezszelestnie stąpając po chodniku.
Robert stanął przy oknie wśród palm i patrzył, jak Tengiz obchodzi samochód dookoła, przeciera szyby, czyści tablice, strzepuje z dachu lekki śnieżek… Chmury przesuwały się po niebie dziwnie jak na grudzień, szybko, przerażająco szybko. Robert wymyślił zagadkę: „Nie mają nóg, a szybko biegną — co to takiego?” Właściwie, mogłoby to być pytanie, pomyślał. Trzeba będzie podarować je sensei, jak się to wszystko skończy. Bo przecież kiedyś się skończy, tak czy inaczej, wcześniej czy później…
No tak, wyszło mu pytanie, ale to nie było prawdziwe pytanie. Czuł to. Kolejne nieprawdziwe pytanie — wydmuszka. Zdanie ze znakiem zapytania na końcu. Nikt nie może zresztą z góry stwierdzić, czy z jakiegoś pytania będzie pożytek, czy nie. Trzeba działać metodą prób i błędów. Histerycznych prób i posępnych błędów. Na wszelki wypadek zanotował w pamięci: „Co to takiego, nie mają nóg, a szybko biegną?” Walczył ze wspomnieniem, które nieoczekiwanie wypłynęło… Chociaż wiadomo przecież dlaczego — czysta analogia, aż się prosi, wypełza z trzciny pamięci jak ohydny stwór… Nie udało mu się z nim wygrać i ostrożnie pozwolił sobie przypomnieć. Nie do końca. Akapitami. Żeby nie przywołać czegoś niepotrzebnego. Bo co chwila wpadał na to, co niepotrzebne, i gorączkowo zaganiał to niepotrzebne z powrotem, do najgłębszych podziemi…
…Telefon do piekła, oto, czym to było. Mój Boże, jak bardzo sensei nie chciał tam dzwonić! Bronił się, wierzgał, syczał, złościł, męczył niemal fizycznie i w końcu zadzwonił — i od razu stał się fałszywie ożywiony, pełen sztucznego optymizmu i wymuszonego współczucia… Tamten już umierał. Beznadziejna sprawa. Nowotwór płuca. Robert wszystko to słyszał przez drugą słuchawkę (jego cholerny stały obowiązek — podsłuchiwać przez drugi telefon, jeśli nie było zakazu, niech diabli wezmą te wszystkie porządki…) „Stenny, mój drogi… to taka męka… taka męka… Daj spokój, zapomnij. To nie nasza sprawa… taka zapłata, Stenny…” (Słaby głos z gorącego piekła. I wizja: zadymiony, czarny, zamknięty na głucho pokój. Czarna chusta na lampie. Bezmyślna, bezlitosna plama światła na pościeli. Duchota. Strach. Ból. Śmierć). I biegające bezładnie (niczym spłoszone karaluchy) bezmyślne pytania: Co zapomnieć? Za co zapłata? I jeszcze: co to za nasza sprawa — nie nasza sprawa? Czy sam sensei rozumiał, o czym mowa? I czy w ogóle słyszał? Mamrotał jakieś żałosne brednie: trzymaj się, trzymaj się, przyjacielu, trzeba się trzymać, trzymaj się, proszę cię… Czego miał się trzymać? I czym? Czym ma się trzymać…? Nie chcę o tym myśleć, zdecydował Robert, ale nic mu z tego zdecydowania nie wyszło. Okazało się, że już nie może myśleć o niczym innym: parząca ciemność, czerwone ogniki źrenic i gorący szept z przeszłości.
Kątem oka wychwycił jakiś ruch za swoimi plecami i odwrócił się. Sensei stał na progu pokoju, w swoim pasiastym garniturze przypominając zbiegłego więźnia z łagru lub osłupiałą zjawę. Zielonkawoblady. Spocony — wielkie krople potu drżały na czole i szyi, spływały po łysinie. Patrzył nieruchomymi oczami. Był prawie nieprzytomny.
Robert podszedł do niego — żeby wziąć pod rękę i podprowadzić do fotela — ale sensei odsunął go dłonią i sam (chwiejnie i niepewnie) poszedł w głąb holu, sam opadł na kanapę, posiedział tak kilka chwil wyprostowany, a potem jakby nagle zapadł się w siebie, osiadł jak osiada umiejętnie wysadzony budynek. Jego twarz od razu straciła wszelki ślad myśli i wykrzywiła się. Nie powinien był tu przyjeżdżać, pomyślał Robert ze złością. Wyjął fiolkę nitrogliceryny, wysypał na dłoń trzy drobinki, podsunął… Sensei, niczym posłuszne dziecko, wysunął język (język wyglądał źle, obłożony, popękany). Nie powinien był. Po jaką cholerę ma tu w ogóle przyjeżdżać? Co tu z niego za pożytek? Tylko sobie niepotrzebnie serce rozkrwawia… Wrogi ochroniarz opuścił czasopismo i obserwował całą scenę z bacznym i chyba nawet pełnym współczucia zainteresowaniem. Jeszcze mi tu tylko obserwatorów brakowało. Robert zrobił krok, żeby zasłonić sobą sensei i zrobił to demonstracyjnie i bezczelnie — poobserwuj sobie teraz mój tyłek…
— Powiedział, że postawi ją na nogi — wymamrotał sensei niezrozumiale, niewyraźnie, zesztywniałymi wargami i popatrzył błagalnie na Roberta. — Wstań i idź. A ona pójdzie. Ale ja nie wierzę.
Robert się nie odezwał. Co miałby powiedzieć? Nic nie przychodziło mu do głowy. I wtedy odezwał się wrogi ochroniarz.
— Trzeba wierzyć! — powiedział z zapałem. — Wierzyć trzeba! Jeśli powiedział, to znaczy, że trzeba wierzyć!
Sensei odwrócił się do niego całym ciałem i odsunął Roberta, żeby ten nie przeszkadzał. (Niedelikatnie i gruboskórnie. Jak mebel).
— Uważa pan, że to możliwe? — zapytał z rozpaczą.
— To nie ja tak uważam. To On tak uważa. — (On zabrzmiało tak, jakby zostało wypowiedziane z wielkiej litery). — A to znaczy, że trzeba wierzyć!
Sensei wyjęczał w odpowiedzi coś nieprzyzwoicie żałosnego, ale Robert już ich nie słuchał. Na korytarzu pojawiła się nowa postać (od strony schodów po lewej stronie): postać dziwnie i jednocześnie strasznie znajoma, za to kompletnie nie na miejscu. Niewysoki człowiek o czerwonobrązowej twarzy, błyszczącej niczym cybuch fajki, mały, przygarbiony i pewny siebie. Zatrzymał się, obserwując ich, a jednocześnie niespiesznie i demonstracyjnie zapinając rozporek. Agent ubezpieczeniowy. Anioł śmierci. Tylko nie wiedzieć czemu w białym fartuchu lekarza, a nawet w czepku, teraz lekko przekrzywionym. Co on tu robi? — pomyślał Robert, a tymczasem obok agenta pojawił się jeszcze jeden biały fartuch, i jeszcze jeden, i następny (tworząc na korytarzu istne konsylium), i wszyscy oni z szacunkiem spoglądali na czerwoną twarz, i wszyscy jak jeden mąż mieli teczki pod pachami, byli w białych czepkach i prawie wszyscy w okularach. Pięciu mężczyzn. Może sześciu. Codzienny obchód z ordynatorem na czele. Medyczny oddział specjalny.
Agent ubezpieczeniowy (ordynator?) zakończył swoją delikatną procedurą i na jego twarzy pojawił się uśmiech, który wydał się Robertowi złowieszczy, choć w rzeczywistości był pewnie ironiczny czy może nawet serdeczny.
— Pwyjacielu! — zawołał ordynator (agent) skrzypiącym, acz donośnym, a nawet dźwięcznym głosem. — Co za spotkanie! Jak się cieszę, że cię widzę!
Stwierdzając jego obecność, sensei, który mamrotał coś o sile wiary i wierze w siłę, zamilkł i zrobił bezcelową próbę wydostania się z objęć kanapy. Robert pochwycił go za wyciągniętą do przodu rękę i pomógł mu wstać.
— Co pan tu robi?! — wykrzyknął sensei, patrząc na agenta niemal z przerażeniem. — Jak…? Pan tutaj?
— Zamiewam nabyć ten zakład — wyjaśnił agent, podchodząc z uśmiechem, teraz już wyraźnie serdecznym, i coraz silniej grasejując. — Właściwie już go nabyłem. Możesz mi pogwatulować, jako właścicielowi!
— Gratuluję — powiedział sensei z miną absolutnego i beznadziejnego niezrozumienia.
— Dziękuję. Mam nadzieję, że gratulacje były szczere?
Sensei wydał nieokreślony dźwięk, a Robert spojrzał na wrogiego ochroniarza. Facet stał jak słup, wyprężony na baczność, i pożerał agenta (ordynatora? właściciela?) oddanym wzrokiem. Była to klasyczna niema scena: osłupiały ochroniarz, lekarze zamarli w pozach bezsprzecznej gotowości, niczego nierozumiejący sensei, a pośrodku dobrodusznie i przerażająco uśmiechnięty człowiek o twarzy czerwonobrązowej i błyszczącej, jak cybuch drogiej fajki. Wtedy otworzyły się drzwi pokoju i na korytarz wyjechał w swoim wózku pstrokaty inwalida z rulonem przezroczystej tkaniny na plecach. Wózek prowadziła skurczona wiedźma o ziemistej twarzy, z zapadniętymi ustami i czerwonymi oczami.
— „Powiadam ci: wstań — wygłosił inwalida przenikliwie i triumfalnie, jakby zadął w trąbę — weź pościel swoją i idź do domu swego!” Niechaj każdy otrzyma to, w co wierzył!
Nikt nie zdążył ochłonąć ani się zdziwić, gdy kolana ugięły się pod kobietą. Odchyliła do tyłu straszną twarz ze zmartwiałymi nagle oczami i osunęła się na dywan — miękko i bezszelestnie, tak jak umieją padać tylko doświadczeni epileptycy albo alkoholicy, którzy utracili wreszcie równowagę.
— Może jednak zapalisz? — zapytał ostrożnie Tengiz.
— Nie. Powstrzymam się. Pewnie zaraz przyjdzie.
Robert starał się mówić spokojnie. Przed oczami ciągle miał ten sam obraz: Tatiana Olegowna pada na wznak, odchylając w stroną sufitu swoją martwą twarz. Biegnące do niej ze wszystkich stron, furczące w pędzie białe fartuchy… W uszach nadal dźwięczały mu dzwonki alarmowe, niezrozumiały gwar głosów i piskliwe polecenia: „Tara-ra-zepam, w szybkim wlewie!” I straszny głos agenta-właściciela: „Idioto cholerny! Mózg ci do głowy uderzył? Kretynie, analfabeto!” I ponad tym wszystkim suchy, niewzruszony głos sensei: „Idźcie do samochodu. Proszę was, idźcie do samochodu…!”
Głos jak u generała, a nogi mu się trzęsą, starcze chude nogi w wąskich spodniach w paseczki…
— Tak źle? — zapytał Tengiz ze współczuciem.
— Dobrze nie jest na pewno — wymamrotał Robert.
— Gdyby człowiek wiedział, co się z nim stanie po śmierci powiedział wieloznacznie Tengiz — za nic nie chciałby dłużej żyć.
— Z człowiekiem po śmierci nie dzieje się nic. Wszystko, co się wtedy dzieje, dzieje się z trupem.
— I dlatego skrzypimy sobie powolutku — powiedział Tengiz.
— Nie filozofuj. Nie umiesz.
— Nie mam zamiaru. Po prostu odciągam cię od ponurych myśli.
— Rzeczywiście, idealny sposób.
— Oczywiście. Jak oderwać się od nieprzyjemnych myśli? Przypomnieć sobie, że jesteś śmiertelny. I od razu wszystko wskakuje na swoje miejsce. Pojawia się skala, rozumiesz?
— Rozumiem. Ale „gdy myślę, że piwo składa się z atomów, przechodzi mi na nie ochota…” O, chyba idzie. Włącz silnik.
— Już to zrobiłem. Przecież ogrzewanie działa, nie?
Robert już go nie słuchał. Na przestronną werandę wyszedł sensei i od razu objął się rękami. Zimno. Agent — właściciel wyszedł razem z nim i przystanęli na najwyższym stopniu, kontynuując rozmowę. Obaj mieli kiepską wymowę i początkowo Robert zdołał odczytać z ruchu warg jedynie dziwne zdanie właściciela: „Co ci obiecałem?” Właściciel odwrócił się i Robert nie widział już jego ust, a sensei powiedział z oburzeniem: „Dlaczego miałbym panu wierzyć? Co pan takiego zrobił, żeby panu wierzyć?” Właściciel odpowiedział coś niewidocznego, odwrócił się profilem, upodabniając się do kruka i w tym momencie Robert przypomniał sobie, że sensei nazwał go niegdyś Lachesis. „Ona umiera — rzekł sensei. — Tysiące razy prosiłem: niech pan coś zrobi”. „Już nic nie można zrobić. Umarła. Proszę się z tym pogodzić. Jedyne, co można zrobić, to przywrócić jej umysł. Na kilka dni…” „Choćby na godzinę. Chcę się pożegnać”. „Przecież tak naprawdę wcale tego nie chcesz. Przyznaj się…” „Jest pan tylko kawałkiem zardzewiałego żelaza — powiedział sensei. Nienawidzę pana”. „Przyjmuję do wiadomości. To twoje prawo. Uderz mnie, jeśli chcesz”. „To byłoby wbrew naturze”. — „To nic, nie boję się. Wszystko, co się dzieje, jest naturalne”… Sensei nic nie odpowiedział i przez jakiś czas milczeli, mierząc się wzrokiem. Zaraz sensei da mu w mordę, pomyślał Robert z mściwą satysfakcją. I wtedy Tengiz zapytał szeptem:
— Kto to jest?
— Lachesis — odparł Robert z krzywym uśmiechem.
— Kto?
— Lachesis. Mojra. Mojra płci męskiej. Cloto przędzie nić losu, Lachesis przeprowadza człowieka przez życie, Atropos przecina nić.
Tengiz wpatrywał się w niego nieruchomymi oczami.
— Nie kłamiesz? — zapytał niemal żałośnie.
— Nie wiem — powiedział Robert uczciwie.
— Kłamiesz, kurczę. Przecież Mojry to kobiety, nie?
— W starożytnej Grecji rzeczywiście były kobietami. A u nas, w Rosji, są mężczyznami. Jak widzisz.
— Jakieś to straszne — rzekł Tengiz.
— Wszyscy tacy będziemy — odparł Robert. — Poczekaj, nie przeszkadzaj.
Starcy znowu zaczęli rozmawiać i już w ogóle nie wiadomo było, o czym mówią. „Niepotrzebnie poddaje mnie pan próbom — oznajmił sensei. — I tak nie będę pracował z pańską protegowaną”. „A to dlaczego?” „Tysiąc razy to panu wyjaśniałem: nie pracuję z płcią żeńską”. „Zwróć uwagę na to, że mógłbym powiedzieć to samo. Słowo w słowo”… „Jest pan tylko kawałkiem zardzewiałego żelaza powtórzył sensei zdrętwiałymi wargami. — Nienawidzę pana”. „Dziękuję, to dla mnie, oczywiście, zaszczyt. Ale nienawidziły mnie już ważniejsze osobistości…” Czerwonobrązowa twarz lśniła z zadowolenia, a na twarzy sensei prócz nienawiści pojawił się strach. Co za licho? Sensei nigdy niczego się nie bał. Co to za protegowana? i nagle zrozumiał: „zła dziewczynka”. Więc to o niej teraz mówią! Znowu. Już trzeci raz. „A rankiem jak zwykle uśmiechała się przy swoim okienku. Jej ręka zawisała nad kwiatkiem, a z konewki znowu lała się woda…” Ten czarnolicy diabeł chce wpuścić do świata „uzdrawiające zło”, a sensei nie chce. Sensei się boi. Zwyczajnie, boi się i już. A to bydlę o ciemnej mordzie go szantażuje… Patrzył, jak staruszkowie żegnają się, kłaniając ze staromodną uprzejmością, godnością, diabelną przyzwoitością. Zobaczył jeszcze słowa Lachesisa: „Nadal czekam na odpowiedź”. I słowa sensei: „Już odpowiedziałem. Niech pan nie waży się mnie dręczyć…” Albo coś w tym stylu. Wargi sensei znowu jakby zdrętwiały.
Wyskoczył z samochodu, podchwycił sensei jeszcze na schodkach, doprowadził go do samochodu i pomógł usiąść na tylnym siedzeniu. „To nic, to nic — mówił sensei niezrozumiale. — Wszystko w porządku. Ja mogę… Naprawdę”… Robert przypiął go pasami, sam usiadł obok Tengiza i też się przypiął. „Jedziemy” — rzucił Tengizowi, a Tengiz delikatnie i starannie zawrócił. (Lachesis nadal stał przed wejściem, a jego straszna twarz ciemniała na tle poduszek śniegu, przylepionych do ścian budynku; trzymał rękę uniesioną w zrelaksowanym pozdrowieniu, jak towarzysz Stalin na Mauzoleum).
Komu potrzebne są te wasze światowe problemy, myślał z rozdrażnieniem Robert, adresując swoje słowa do agenta — właściciela — Lachesisa. Zostawcie świat w spokoju i zajmijcie się własnymi sprawami. Od razu wszystkim będzie lżej… Wiedział, że sensei nigdy nie zgodziłby się z tą prostą myślą. Sensei ten świat również nie dawał spokoju, był zbyt niezdarnie skonstruowany, żeby w nim po prostu żyć, nie próbując zmienić konstrukcji. Ale sensei wierzę. A Lachesisowi nie. Idź do diabła, nieprzyjemny staruchu, pomyślał Robert. Ja w ogóle nie wierzę tym, którzy chcą przeprowadzać mnie przez przeszkody życia. Zostawicie mnie sam na sam z moim losem, a jakoś sobie poradzę… Przecież ja też się zgadzam, żeby mną kierować, ale pod warunkiem że tego kierowania nie widzę… Wiedział, że się stawia. Zupełnie nie nadawał się do tego, żeby samemu radzić sobie z własnym losem. Nikt z nas się do tego nie nadaje.
Nawet Tengiz Psychokrata. Sensei powiedział kiedyś z goryczą (w odpowiedzi na jakiś idiotyczny zarzut): „Ja teraz wszystko robię źle. Nawet źle sypiam”. To samo możemy powiedzieć o sobie.
A szczególnie źle zarządzamy naszym życiem. W ogóle nim nie zarządzamy. Absolutnie. Jesteśmy dyletantami. Totalny brak profesjonalizmu… W tym momencie z rozmyślań wyrwał go ostry i obcy głos sensei.
— Na kiedy mamy wyznaczonego chłopca? — zapytał.
— Na jutro — powiedział Robert. — Na dziesiątą.
— Pamiętam, że na dziesiątą. A nie można by dzisiaj? Teraz?
— Hm… nie wiem.
— Nie ma czasu, Robercie. Nie ma czasu. Niech pan zadzwoni i zorganizuje. Niech pan coś skłamie. Żeby za kilka godzin. Najlepiej za godzinę. Będziemy za godzinę w domu, Tengiz?
— Za dwie — odparł krótko Tengiz.
— Doskonale. Niech będzie za dwie godziny. Niech pan coś nakłamie, jeśli będzie trzeba.
— Dobrze — powiedział Robert i wyjął komórkę. — Postaram się.
— Niech pan coś skłamie — powtórzył sensei po raz trzeci. — Niech pan powie, że pojawiły się nowe, ważne okoliczności.
— Skłamię — obiecał Robert, wybierając numer. — Niech się pan nie martwi, sensei. — Zupełnie nie ma czasu — powiedział sensei z determinacją.
Odchylił się na siedzenie, położył ręce na kolanach, ale zaraz znowu się zgarbił, niemal zawisł na pasach. — Zupełnie — powtórzył. — Zupełnie nie ma czasu.
3.10.2002