121137.fb2
— Dlaczego pan tam nie wróci, kapitanie?
Starszy człowiek ze smutkiem potrząsnął głową.
— Kosmiczna podagra, chłopcze — oznajmił z goryczą. — Jestem uziemiony na dobre. Wtedy nie wiedzieliśmy dużo o współczesnej medycynie. Jedyne, do czego się teraz nadaję, to jakaś praca dla szczura lądowego.
— A co pan teraz robi?
— Jestem brygadzistą w Spółce Budowlanej Seakirk — westchnął starszy człowiek. — Ja, który kiedyś komenderowałem pięćdziesięciodyszowym kliprem! Sposób, w jaki ci ludzie robią beton… Czy moglibyśmy wypić znowu po jednym na cześć wspanialej Tranai?
Wypili jeszcze po kilka. Opuszczając bar, Goodman podjął już decyzję. Gdzieś we Wszechświecie odnaleziono modus vivendi — prawdziwe urzeczywistnienie odwiecznego ludzkiego snu o doskonałości.
Od tej chwili nic innego nie mogłoby go usatysfakcjonować.
Następnego dnia zrezygnował z pracy projektanta w Zakładach Produkcji Robotów Wschodniego Wybrzeża i podjął z banku oszczędności całego życia.
Wybierał się na Tranai.
Wsiadł na pokład „Królowej Konstelacji”, która zabrała go na Legis II, a potem „Splendorem Galaktyki” doleciał do Oume. Zatrzymawszy się na krótkie postoje na Machangu, Inchangu, Pankangu, Lekungu i Oysterze — ponurych, kosmicznych dziurach — osiągnął Tung — Bradar IV. Bez żadnych większych kłopotów przedostał się przez Galaktyczny Wir i wreszcie znalazł się na Bellismoranti, gdzie kończyły się ziemskie wpływy.
Za zdecydowanie wygórowaną opłatą statek lokalnej linii kosmicznej przewiózł Marvina na Dvastę II, a stamtąd kosmiczny frachtowiec poprzez kolonie Seves, Olgo i Mi przetransportował go na podwójną planetę Mvanti. Tam ugrzązł beznadziejnie na całe trzy miesiące, które wykorzystał biorąc udział w hipnopedycznym kursie języka tranaiańskiego. W końcu wynajął przewodnika po dzikich rejonach kosmosu, który pomógł mu dostać się na Ding.
Na Dingu natychmiast zaaresztowano go pod zarzutem szpiegostwa na rzecz Higastomeritreianu, zdołał jednak uciec w ładowni statku, transportującego rudy metali, który dowiózł go na g’Moree. Tam wykurował się ze swoich odmrożeń, bąbli i powierzchownych poparzeń radiacyjnych, po czym zorganizował sobie wreszcie przelot na Tranai.
Gdy statek mijał księżyce Doe i Ri, by wylądować w Kosmoporcie Tranai, Goodman jedynie z trudem był w stanie uwierzyć, iż dzieje się to naprawdę.
Kiedy otworzyły się śluzy powietrzne, Goodman stwierdził, iż jest w stanie głębokiej depresji. Jej źródłem było częściowo zwykłe wyczerpanie, nieuniknione po tak pełnej przygód podróży. Jednak, co gorsza, Goodman poczuł też nagłe przerażenie, iż Tranai może okazać się zwykłym oszustwem, pułapką na naiwnych.
Przebył całą Galaktykę, kierując się jedynie opowieścią starego kosmicznego włóczęgi. Teraz jednak to, co mówił Savage, wydawało się jakoś mało prawdopodobne. Nawet mityczne Eldorado zdawało się miejscem pewniejszym niż to Tranai, które Goodman chciał ujrzeć.
Opuścił pokład statku. Port Tranai wyglądał na dość sympatyczne miasteczko. Ulice wypełnione były przechodniami, a w sklepowych witrynach piętrzyły się towary. Ludzie, których mijał na ulicy, wyglądali w znacznym stopniu tak samo, jak gdziekolwiek indziej, kobiety zaś były całkiem atrakcyjne.
Równocześnie jednak Goodman odczuł tu coś dziwnego, coś w subtelny sposób, lecz zdecydowanie różnego od innych miejsc w Galaktyce, krótko mówiąc: coś obcego. Zabrało mu nieco czasu, nim zdołał określić to dziwne wrażenie.
Uświadomił sobie mianowicie, że na każdą kobietę, znajdującą się w zasięgu wzroku, przypada co najmniej dziesięciu mężczyzn. I, co jeszcze dziwniejsze, praktycznie wszystkie kobiety, które spotykał, były najwyraźniej albo w wieku poniżej osiemnastu lat, albo też powyżej trzydziestu pięciu.
Co stało się z grupą wiekową kobiet od dziewiętnastu do trzydziestu czterech lat? Czyżby ich publiczne pojawianie się stanowiło tabu? A może dotknęła je jakaś zaraza?
Będzie musiał uzbroić się w cierpliwość i powoli do tego dojść.
Udał się do Budynku Idriga, gdzie skupione były wszystkie instytucje rządowe Tranai, i zgłosił się w biurze ministra Spraw Pozaplanetarnych. Przyjęto go niemal natychmiast.
Biuro ministra okazało się małe i zagracone, a pokrywająca ściany wykładzina upstrzona była dziwnymi niebieskimi klepkami. Goodmana uderzył też z miejsca widok wysokoenergetycznego karabinu — blastera z tłumikiem i celownikiem optycznym, zwisającego złowieszczo ze ściany. Nie miał jednak czasu, by się nad tym zastanawiać, ponieważ urzędnik wyskoczył ze swego fotela i energicznie uściskał mu dłoń.
Minister był otyłym, wesołym mężczyzną w wieku około pięćdziesięciu lat. Wokół jego szyi zwisał łańcuch z medalionem, na którym odciśnięty był tranaiański herb — stylizowana błyskawica, która swym uderzeniem rozszczepia kłos zboża. Goodman wysnuł właściwy, jak się okazało, wniosek, iż jest to oficjalny herb ministerstwa.
— Witamy na Tranai — powiedział serdecznie minister. Zepchnął z fotela stos jakichś papierów i gestem wskazał Goodmanowi, by usiadł.
— Panie ministrze… — rozpoczął Goodman w oficjalnej wersji języka tranaiańskiego.
— Nazywam się Den Melith — przerwał mu minister. — Proszę nazywać mnie Den. Panują tu u nas raczej nieformalne stosunki. Może pan położyć nogi na biurku i czuć się jak w domu. Cygaro?
— Nie, dziękuję — odpowiedział Goodman, czując się w jakiś sposób zbity z pantałyku. — Panie… hm… Den, przybyłem tu z Terry, planety, o której być może słyszałeś.
— Jasne, że tak — odrzekł Melith. — To dość nerwowe miejsce, w którym panuje niezły rwetes, prawda? Oczywiście nie mam nic złego na myśli.
— No właśnie. Odnoszę dokładnie takie samo wrażenie. Przyczyna, dla której tu przybyłem… — Goodman zawahał się, mając nadzieję, że to co mówi nie brzmi zbyt śmiesznie. — Cóż, usłyszałem pewne opowieści o Tranai. Kiedy się nad nimi zastanowić, wydają się niedorzeczne. Ale jeśli nie masz nic przeciwko temu, chciałbym zapytać cię…
— Pytaj, o co chcesz! — oznajmił Melith z wylewną serdecznością. — Odpowiem ci bez żadnego owijania w bawełnę.
— Dziękuję. Otóż słyszałem, że na Tranai od czterystu lat nie było żadnej wojny ani nawet najmniejszego konfliktu zbrojnego.
— Od sześciuset lat — sprostował Melith. — I nie wygląda na to, by jakikolwiek miał się przydarzyć.
— Ktoś powiedział mi, że na Tranai nie ma żadnej przestępczości.
— Kompletnie żadnej.
— I w związku z tym nie ma policji, sądów, sędziów, szeryfów, urzędników pełniących ich funkcję, katów, funkcjonariuszy śledczych ani agentów rządowych. Nie ma tu więzień, zakładów poprawczych, ani też żadnych innych miejsc, gdzie przetrzymuje się ludzi wbrew ich woli.
— Nie jest nam to wszystko potrzebne — wyjaśnił Melith — ponieważ brak u nas przestępstw.
— Słyszałem też — kontynuował Goodman — że na Tranai nie istnieje nędza.
— Nie jest mi znany żaden taki przypadek — oznajmił radośnie Melith. — Czy jesteś pewien, że nie chcesz cygara?
— Nie, dziękuję. — Goodman niecierpliwie pochylał się do przodu, jakby spijając odpowiedzi z ust Melitha. — Rozumiem, że osiągnęliście stabilizację ekonomiczną bez uciekania się do socjalistycznych, komunistycznych, faszystowskich lub biurokratycznych praktyk?
— W rzeczy samej — skwitował Melith.
— A zatem wasze społeczeństwo jest w gruncie rzeczy oparte na niczym nie skrępowanej przedsiębiorczości obywateli; kwitnie tu prywatna inicjatywa, a funkcje rządu ograniczone są do niezbędnego minimum.
Melith skinął głową.
— Ogólnie rzecz biorąc, nasz rząd zajmuje się drobniejszymi kwestiami związanymi z regulacją tej inicjatywy, troszczy się o ludzi starszych oraz o upiększanie otaczającego nas krajobrazu.
— A czy to prawda, że odkryliście metodę dystrybucji dóbr, nie uciekając się do państwowego interwencjonizmu, ani nawet do podatków, metodę, która opiera się całkowicie na indywidualnej inicjatywie? — drążył dalej Goodman.
— Tak, w zupełności.
— Czy to prawda, że na żadnym ze szczebli tranaiańskiego rządu nie spotyka się przypadków korupcji?
— Kompletnie żadnej — stwierdził Melith. — Przypuszczam, że właśnie dlatego mamy spory kłopot ze znalezieniem ludzi, którzy chcieliby pełnić funkcje publiczne.
— A zatem kapitan Savage miał rację! — wykrzyknął Goodman, nie będąc już zdolnym, by dłużej się kontrolować. — To jest utopia!
— Podoba nam się to określenie oznajmił Melith.