121137.fb2
Barman sięgnął pod ladę.
— Proszę, ale niech pan pamięta, żeby je zwrócić. To rodzinne pamiątki.
— Oddam je — obiecał solennie Goodman. — A kiedy tu wrócę, zapłacę też za drinki.
Wsunął blaster za pasek, włożył maskę i wyszedł z baru.
Jeśli taki właśnie był na Tranai bieg rzeczy, bez wątpienia mógł się do niego dostosować. Obrabowali go, tak? W takim razie on odbierze sobie rabunkiem wszystko, co stracił, a oni będą jeszcze cienko śpiewać!
Znalazł odpowiednio ciemny zakątek ulicy i zamelinował się w mroku, oczekując na ofiarę. Po chwili usłyszał jakieś kroki i wyjrzawszy zza węgła, dostrzegł poważnie wyglądającego, dobrze ubranego Tranaiańczyka, który szedł spiesznie ulicą.
Goodman zastąpił mu drogę z groźnym warknięciem:
— Stój, koleś!
Tranaiańczyk zatrzymał się i spojrzał krytycznie na blaster Marvina.
— Hmm, widzę, że używa pan szerokolufowego droga 3, tak? Dość staromodna broń. Jak się panu z nią pracuje?
— W porządku — odparł Goodman. — Proszę mi dać swoje…
— Mimo to jego mechanizm spustowy wydaje się działać zbyt wolno — oznajmił z zadumą Tranaiańczyk. — Osobiście poleciłbym panu iglicowiec typu Miss-Sleeven. Tak się złożyło, że jestem akwizytorem firmy „Broń Sleevena”. Mógłbym zaproponować panu zakup za bardzo korzystną cenę; wymieniłby pan swój stary blaster z niewielką dopłatą…
— Daj mi swoje pieniądze! — warknął Goodman.
Poważnie wyglądający Tranaiańczyk uśmiechnął się pobłażliwie.
— Podstawowy defekt pańskiego droga 3 polega na tym, że broń nie wypali, dopóki jej pan nie odbezpieczy.
To mówiąc, szerokim ruchem ręki wytrącił blaster z dłoni Goodmana.
— Widzi pan? — skomentował. — Nie był pan w stanie zrobić nic, żeby temu zaradzić.
Poszedł dalej w swoją stronę.
Goodman porwał blaster z ziemi, odnalazł mechanizm zabezpieczający, zwolnił go, a potem popędził za Tranaiańczykiem.
— Ręce do góry! — wrzasnął, czując się już odrobinę zdesperowany.
— Nie, nie, mój dobry człowieku! — stwierdził Tranaiańczyk, nie oglądając się nawet. — Wobec jednego klienta przysługuje panu tylko jedna próba. Rozumie pan, nie należy łamać niepisanych praw.
Goodman przystanął i gapił się bezmyślnie za Tranaiańczykiem, dopóki ten nie skręcił za rogiem i nie zniknął mu z oczu.
Potem dokładnie sprawdził swojego droga 3, by upewnić się, że wszystkie zabezpieczenia są wyłączone. Wrócił na to samo miejsce co przedtem, by tam czatować na kolejną ofiarę.
Mniej więcej po godzinie oczekiwania ponownie usłyszał kroki. Mocniej ścisnął blaster w dłoniach. Tym razem zamierzał dokonać rabunku i nic nie było w stanie go przed tym powstrzymać.
— No dobra, koleś! — oznajmił. — Rączki do góry!
Ofiarą okazał się tym razem niski, krępy Tranaiańczyk, ubrany w stary roboczy kombinezon. Utkwił wzrok w broni Goodmana.
— Proszę, niech mnie pan nie zabija! — uderzył w błagalny ton.
Tak było zdecydowanie lepiej! Goodman poczuł, że wypełnia go głęboka satysfakcja.
— Nawet nie drgnij — ostrzegł. — Wszystkie zabezpieczenia mojego blastera są wyłączone.
— Widzę to — odpowiedział krępy mężczyzna, kuląc się ze strachu. — Niech pan łaskawie uważa z tą bronią. Nie poruszę nawet małym palcem.
— Lepiej tego nie rób. Dawaj swoje pieniądze.
— Pieniądze?
— Tak, pieniądze. I zrób to szybko, żebym nie stracił cierpliwości!
— Nie mam żadnych pieniędzy! — wyskamlał mężczyzna. — Wielmożny panie, jestem biednym człowiekiem. Przygniata mnie brzemię nędzy!
— Na Tranai nędza nie istnieje — stwierdził sentencjonalnie Goodman.
— Wiem. Jednak można się znaleźć tak blisko niej, że nie widzi się już różnicy między nędzą a jej brakiem. Proszę, niech mi pan daruje!
— Dlaczego nie przejawi pan inicjatywy? — spytał Goodman. — Jeśli jest pan biedny, to może pan przecież zaczaić się i obrabować kogoś bogatszego.
— Niestety, nie miałem na to najmniejszej szansy. Zaczęło się od tego, że córeczka dostała kokluszu i musiałem siedzieć przy niej całymi nocami. Potem zepsuł się deprywator i żona po całych dniach zaczęła trzeszczeć mi nad uchem. Teraz myślę sobie, że w każdym domu powinien być zapasowy generator pola! Żona postanowiła zrobić w domu sprzątanie w czasie, gdy ekipa będzie naprawiać deprywator, i wrzuciła gdzieś mój blaster, oczywiście potem nie mogła sobie przypomnieć gdzie. Zdecydowałem więc, że pożyczę blaster od kumpla, kiedy nagle…
— Dosyć! — przerwał Goodman. — To jest napad i zamierzam w związku z tym obrabować cię z czegoś. Daj mi swój portfel.
Mężczyzna żałośnie pociągnął nosem i dał Goodmanowi zużytą portmonetkę. Marvin znalazł w niej jednego deglona — tranaiański odpowiednik ziemskiego dolara.
— To wszystko, co mam — oznajmił biedak płaczliwym tonem. — Ale proszę bardzo, niech pan go sobie weźmie.
Wiem, jak to jest — marznąć przez całą noc na rogu ulicy, na kompletnym wygwizdowie…
— Zatrzymaj go sobie — stwierdził Goodman. Oddał portmonetkę Tranaiańczykowi i ruszył w swoją stronę.
— Ojej, dziękuję panu bardzo!
Marvin nie odpowiedział. Niepocieszony wrócił do baru „Kitty Kat” i oddał barmanowi blaster oraz maskę. Gdy ten ostatni dowiedział się, co się stało, wybuchnął grubiańskim śmiechem.
— Nie miał żadnych pieniędzy! Człowieku, toż to numer stary jak świat! Przecież każdy nosi ze sobą lipny portfel specjalnie dla rabusiów; niektórzy mają dwa, a nawet trzy! Czy go przeszukałeś?
— Nie — przyznał Goodman.
— Bracie, jesteś kompletnym żółtodziobem!
— Mam wrażenie, że tak. Posłuchaj, naprawdę zapłacę ci za drinki, gdy tylko uda mi się zdobyć jakieś pieniądze.