121137.fb2 Bilet na Tranai - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 9

Bilet na Tranai - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 9

Nie, ten proceder stanowczo powinien zostać ukrócony! Gdyby kiedykolwiek objął prezydenturę — a wyglądało na to, że powinien tak zrobić — przyjrzałby się całej tej sprawie ze szczególną wnikliwością.

Wydawało mu się, że na pewno istnieje jakaś możliwość, która pozwoliłaby rozwiązać ten problem z większym poszanowaniem dla ludzkiej godności.

Znalazłszy się w Budynku Idriga, Goodman powiedział Melithowi o swoich małżeńskich planach.

Minister do spraw imigracji odniósł się do nich z entuzjazmem.

— Rewelacyjnie, naprawdę rewelacyjnie — oznajmił. — Znam rodzinę Vley już od dawna. To wspaniali ludzie. A Janna jest dziewczyną, z której każdy mężczyzna mógłby być dumny.

— Czy są formalności, których powinienem w związku z tym dopełnić? — spytał Goodman. — Chodzi mi o to, że jestem cudzoziemcem i takie tam różne…

— Nie ma żadnych formalności. Zdecydowałem, że z nich zrezygnujemy. Jeżeli sobie życzysz, możesz zostać obywatelem Tranai, po prostu werbalnie wyrażając taką intencję. Lub też — bez żadnej urazy z naszej strony — możesz zachować ziemskie obywatelstwo. Możesz także pozostać zarówno obywatelem Ziemi, jak i Tranai. Jeśli Ziemia nie ma nic przeciwko temu, my na pewno nie będziemy się sprzeciwiać.

— Myślę, że chciałbym zostać obywatelem Tranai — stwierdził Marvin.

— To zależy wyłącznie od ciebie. Jeśli jednak masz na uwadze stanowisko Najwyższego Prezydenta, możesz zachować ziemskie obywatelstwo i mimo to objąć ten urząd. Jednym z naszych najbardziej udanych Najwyższych Prezydentów był pewien jaszczuropodobny gość z Aąuarelli XI.

— Cóż za postępowy punkt widzenia!

— Jasne, nasze motto brzmi: „Dać szansę każdemu”. Przejdźmy teraz do spraw twojego małżeństwa; otóż dowolny urzędnik rządowy może dopełnić tej ceremonii. Najwyższy Prezydent Borg byłby szczęśliwy, czyniąc to; jeśli sobie życzysz, mogłoby to być dziś wieczorem. — To mówiąc, Melith mrugnął porozumiewawczo. — Rozumiem, stary kutwa ma ochotę pocałować pannę młodą… Ale tak na serio myślę, że on szczerze cię lubi.

— Dziś wieczorem? — spytał Goodman z niedowierzaniem. — Tak, oczywiście, że chciałbym ożenić się dziś wieczorem, jeżeli Janna nie będzie miała nic przeciwko temu.

— Najprawdopodobniej nie będzie — zapewnił go Melith. — Druga sprawa: gdzie zamierzacie zamieszkać po spędzeniu miesiąca miodowego? Pokój hotelowy nie będzie raczej odpowiednim miejscem.

Minister do spraw imigracji zastanowił się przez chwilę.

— Powiem ci, co zrobimy — oznajmił. — Na skraju miasta mam niewielki dom. Dlaczego nie mielibyście przenieść się tam, dopóki nie znajdziecie czegoś lepszego? Jeżeli wam się spodoba, będziecie mogli tam zostać na stałe.

— Jesteś naprawdę zbyt hojny — zaprotestował Goodman.

— Nie zawracaj sobie tym głowy. Tak a propos, czy myślałeś kiedykolwiek o zostaniu kolejnym ministrem do spraw imigracji? To mogłoby ci się spodobać. Żadnej biurokracji, ruchomy czas pracy, dobra pensja… Co, nie? Masz oko na urząd Najwyższego Prezydenta, prawda? Cóż, myślę, że trudno cię o to obwiniać — całkiem nęcąca propozycja.

Melith pogrzebał w kieszeniach i odnalazł tam dwa klucze.

— Ten otwiera drzwi frontowe, a ten kuchenne — oznajmił. — Adres jest wytłoczony na kluczach. Dom posiada kompletne wyposażenie, wliczając w to nowiusieńki generator pola deprywacyjnego.

— Deprywator?

— Właśnie. Żaden dom na Tranai nie może się bez niego obejść.

Odchrząknąwszy, Goodman odezwał się ostrożnie:

— Od jakiegoś czasu zamierzałem cię o to zapytać: do czego właściwie używane jest pole deprywacyjne?

— Cóż, do tego, żeby trzymać w nim żony — odrzekł Melith. — Myślałem, że już o tym wiedziałeś.

— Tak, wiedziałem — potwierdził Goodman. — Ale po się to robi?

— Po co…? — powtórzył bezradnie Melith; najwyraźniej to pytanie nigdy nie przyszło mu do głowy. — A dlaczego robi się akurat to, a nie co innego? Taki jest zwyczaj i tyle. Jest on bardzo logiczny. Nikt przecież nie chce, żeby kobieta trzeszczała mu nad uchem przez cały czas, we dnie i w nocy.

— Nie wydaje mi się, żeby to było uczciwe wobec kobiet — zauważył Goodman.

Melith roześmiał się.

— Mój drogi przyjacielu, czy aby nie zamierzasz wygłaszać mi tu kazań o doktrynie równości płci? Doprawdy, została ona przecież obalona z kretesem. Mężczyźni i kobiety po prostu nie są tacy sami. Różnią się od siebie, niezależnie od tego, co powiedziano ci na ten temat na Ziemi. To, co dobre dla mężczyzn, niekoniecznie jest dobre również dla kobiet.

— I z tego powodu traktujecie je jako coś gorszego? — spytał Goodman, podczas gdy jego krew reformatora zaczęła się w nim po prostu gotować.

— W żadnym wypadku. Traktujemy je w inny sposób niż mężczyzn, ale z pewnością nie gorszy. W każdym razie one nie mają nic przeciwko temu.

— To dlatego, że nie dopuszczono, by znały jakiekolwiek inne traktowanie. Czy istnieje jakieś prawo, które wymaga ode mnie, abym przechowywał żonę w polu deprywacyjnym?

— Oczywiście, że nie. Obyczaj po prostu skłania mężczyznę, by utrzymywał małżonkę poza polem deprywacyjnym przez określoną ilość czasu w ciągu każdego tygodnia. Rozumiesz, to nieuczciwe więzić nasze milutkie kobietki.

— Jasne, że nie — stwierdził sarkastycznie Goodman. — Trzeba pozwolić im pożyć choćby trochę.

— Dokładnie — oznajmił Melith, nie słysząc sarkazmu w słowach Mandna. — Na pewno zrozumiesz niedługo, na czym to polega.

Goodman wstał.

— Czy to wszystko? — rzucił pytanie.

— Sądzę, że mniej więcej tak. Przyjmij moje najlepsze życzenia i te tam takie.

— Dziękuję — odpowiedział ozięble Goodman, po czym odwrócił się na pięcie i wyszedł.

Tego samego wieczoru Najwyższy Prezydent Borg odprawił prosty tranaiański rytuał małżeński w Pałacu Narodowym, a potem z zapałem ucałował pannę młodą. Ceremonia była bardzo miła i została zmącona przez jeden tylko szczegół.

Na ścianie gabinetu Borga wisiał mianowicie karabin z celownikiem optycznym i tłumikiem. Był dokładnie taki sam jak u Melitha, a jego obecność wydawała się tak samo niewytłumaczalna.

W pewnym momencie Borg wziął Goodmana na stronę i zadał mu pytanie:

— Czy przemyślałeś już sprawę propozycji zostania Najwyższym Prezydentem?

— Wciąż ją rozważam — odrzekł Marvin. — Tak naprawdę nie marzę o tym, by pełnić jakąkolwiek funkcję publiczną…

— Nikt o tym nie marzy.

— …są jednak pewne reformy, które moim zdaniem należy koniecznie przeprowadzić na Tranai. Sądzę, że być może mam obowiązek zwrócić na nie uwagę ogółu.

— Oto prawdziwy duch pracy dla społeczeństwa — stwierdził Borg aprobująco. — Od jakiegoś czasu na Tranai nie było naprawdę przedsiębiorczego Najwyższego Prezydenta.

Dlaczego nie miałbyś objąć urzędu od zaraz? Potem moglibyście spędzić swój miesiąc miodowy w Pałacu Narodowym, naturalnie z zachowaniem prywatności i dyskrecji.

W cichości ducha Goodman miał na to ochotę. Nie chciał jednak, by w czasie miodowego miesiąca zawracano mu głowę sprawami państwowymi, tym bardziej że wszystko już sobie zaplanował. Skoro zaś Tranai przetrwało aż do teraz w swym obecnym, niemal utopijnym kształcie, niewątpliwie będzie w stanie potrwać w nim jeszcze przez kilka kolejnych tygodni.

— Rozważę to po powrocie — stwierdził.