121269.fb2
Teraz przyszła kolej na Danteza. Starosta popatrzył niego wyczekująco. Milczenie przedłużało się...
Bertrand padł na kolana przed bębnem. Podtrzymano go, aby mógł wziąć kości. Francuz chciał potrzymać je dłużej w ręku, ale chwycił go paroksyzm strachu, dłoń opadła bezwładnie, a kości wyleciały na gładką skórę bębna. Dantez widział jak opadały w dół, jak obracały się z wolna...
Każde z oczek miało oblicze trupiej czaszki... Każde było jego życiem! W każdym czaiła się zarazem okrutna, biała śmierć!
Sześć, pięć...
Ostatnia kostka, ciśnięta niezgrabnie, odbiła się od bębna, przeleciała nad krawędzią...
Spadła na deski szafotu, toczyła się ze stukotem...
Wpadła do dziury po sęku! Znikła!
Jęk zawodu wyrwał się z piersi hajduków, kata i pachołków. Starosta spiorunował wzrokiem Danteza.
– Przegrałeś waszmość! Dalej, zabierajcie go!
Pachołkowie powlekli Danteza ku szubienicy. I właśnie wtedy ktoś zastąpił im drogę. To był młody, ciemnowłosy szlachcic. Marek Sobieski.
– Stać! – rzekł władczym głosem. – Wstrzymać się!
– O co chodzi waszmości? – zapytał starosta. – Przegrał niechybnie.
– Nie wiadomo, ile wyszło na ostatniej kości. Odnajdźcie ją i sprawdźcie!
– Niech rzuca jeszcze raz! – mruknął wachmistrz.
– A po co?! – warknął starosta. – Nie ma czasu! I tak będzie wisiał!
– Veto! – rzucił wściekle Sobieski. – Nie pozwalam. Azaliż to, panie Madaliński, wyzbyliście się już cnót i resztek sumienia? Nie pozwolicie więźniowi pod szubienicą mieć chociaż cienia szansy na odmianę losu? Iście to po chrześcijańsku.
Starosta sięgnął do szabli, ale pohamował się.
– Szukajcie kości!
Pachołkowie rzucili się do podstawy rusztowania. Wpadli pod pomost, rozbiegli się w poszukiwaniu maleńkiego przedmiotu. Dantez bliski był omdlenia.
– Nie ma kości! – krzyknął z dołu któryś ze sług starościńskich.
– Nie ma!
– Tutaj jest! Niech rzuca nią jeszcze raz!
U wejścia na szafot stał samotny szlachcic w czarnej delii obszytej popielicami, z ormianką przy boku. Na wyciągniętej dłoni w czarnej rękawicy trzymał małą, czarną kostkę do gry.
Starosta skinął głową, zgadzając się. Nieznajomy podał kość Francuzowi. Bertrand zachwiał się, omal nie upadł.
Jedna kość. Sześć oczek.
Sześć trupich główek kostuchy.
Brama do życia i wolności.
Dantez ujął kość dygoczącą ręką. Była lodowato zimna.
Wsparł się o brzeg bębna.
Rzucił.
Nie patrzył na wynik. Przymknął oczy i czekał, kiedy pachołkowie powloką go w stronę szubienicy.
Usłyszał łoskot, zduszony jęk, a potem stukot werbli. Tłum zachłysnął się okrzykami. Nic się nie działo. Nikt go nie dotknął. Nikt nie powlókł na śmierć.
Dantez otworzył opuchnięte powieki. Pierwszy z rajtarów miotał się na stryczku, gdy wysunięto mu spod nóg drabinę. Kat chwycił go za nogi, przytrzymał i pociągnął w dół. Umierający zacharczał, zadygotał i znieruchomiał.
Drugiego rajtara poprowadzono pod kolejną szubienicę. Ksiądz przeżegnał go, pobłogosławił, kaci wciągnęli go na drabinę, założyli pętlę.
W uszach Danteza niczym huk gromu rozbrzmiał łoskot drabiny padającej na deski i skrzyp sznura pod ciężarem skazańca.
Popatrzył na bęben.
Sześć, pięć, pięć.
Ocalał. Przeżył dziwnym zrządzeniem losu, uratowany właśnie wtedy, gdy wyparł się własnego honoru i dumy. Oczyma poszukał Sobieskiego, sprawcy jego uwolnienia, ale nie widział go nigdzie.
Dantez zachwiał się, ale podtrzymali go hajducy starościńscy. Któryś wlał mu do gardła kilka łyków gorzałki.
– Kawalerze Bertrandzie de Dantez – rzekł cicho starosta jurydyczny. – Łaska Jego Królewskiej Mości uwolniła cię od stryczka. Niniejszym czynię cię wolnym. Możesz odejść, lecz uprzedzam, że ciążący na tobie wyrok zamieniony został na infamię. Jesteś wyjęty spod prawa, każdy może zabić cię bezkarnie. Daję ci tedy dwie niedziele na opuszczenie granic Rzeczypospolitej, a potem każę wywoływać cię na całej Rusi Czerwonej. Do Siedmiogrodu masz dwa dni drogi; tuszę, że skorzystasz, panie kawalerze, z tego traktu.
– Uczynię jak każecie, mości panie starosto – mruknął Dantez. Łyknął jeszcze gorzałki, a potem, podtrzymywany przez hajduków, ruszył do schodów prowadzących w dół, nie zaszczycając ani jednym spojrzeniem kołyszących się na szubienicy rajtarów.
– Panie Dantez, pozwól waść na słówko.
Podniósł głowę. Przed nim stał jego wybawiciel. Tajemniczy szlachcic, który podsunął mu wcześniej tę ostatnią, szczęśliwą kość.
– Słucham.
– Jeśli chcesz, tedy jedź ze mną, kawalerze. Mam sprawę niecierpiącą zwłoki.
Dantez pokiwał głową. A potem skłonił się do samej ziemi.
– Prowadźcie. Jestem wam winien życie.
Obejrzał się jeszcze na szafot, na tłum mieszczan i chłopów. Na szlachtę i pachołków. Nigdzie jednak nie dostrzegł Sobieskiego.
* * *