121269.fb2 Bohun - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 15

Bohun - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 15

Bertrand milczał. Przez chwilę nie wiedział, co rzec. Tamten dawny Dantez umierał w nim po trochu, gdy wstępował na stopnie szafotu i sczezł ostatecznie, gdy składał przysięgę przed Śmiercią. Teraz w jego duszy narodził się nowy Bertrand, który chciał po mistrzowsku grać swoją rolę. I którego aż świerzbiło, aby przekonać się, jak słodka będzie zemsta.

– Wstań!

Powstała wolno, z wahaniem, uniosła suknię z przodu i dygnęła, próbując wykonać dworski ukłon.

Wówczas uderzył ją w twarz. Tylko jeden raz. Krzyknęła i przycisnęła rękę do policzka, który momentalnie pokrył się różem. To wystarczyło, aby z wyniosłej damy zmieniła się w szlochającą trzpiotkę, zwykłą dworską dziewkę, mającą bez szemrania spełniać wszelkie zachcianki swego pana.

Nie, wszystko poszło zbyt gładko. Dantez nie wierzył ani trochę w nagłą przemianę tej żmii. Doskonale zdawał sobie sprawdę z tego, że piękna dwórka znów bawi się z nim w przewrotną grę. Miał tego dość, dlatego powiedział coś, co jeszcze dzień wcześniej nie przeszłoby mu przez usta.

– Rozbierz się!

Dawny Dantez umarł wtedy, kiedy wleczono go na szubienicę, gdy dygoczącą ręką rzucał kości na bęben. Nowy Dantez nie miał żadnych wątpliwości, nie szlochał i nie modlił się. Dzięki temu był panem swego życia i śmierci.

– Nie, panie.

– Czy mam wezwać forysia i kazać wyliczyć ci dziesięć odlewanych na goły grzbiet?! – warknął. – Nie zmuszaj mnie, abym zrobił z ciebie kurwę albo meretrycę!

– Nie, panie – szepnęła cicho i przyłożyła wachlarz do piersi. – Nie rozbiorę się.

Poderwał się na równe nogi.

– Sam to zrób...

Porwał ją w ramiona, czując, jak serce zaczyna mu bić coraz szybciej. Pod delikatną tkaniną jej sukni, pod koszulą i kolejnymi warstwami materiału wyczuł jej ciało gibkie jak u łani. Zamknął ją w żelaznym uścisku i pocałował w rozchylone koralowe usta. A potem szarpnął koronkowy dekolt sukni, chcąc wydobyć na zewnątrz parę rozkosznych drażniątek, niespodziewanie jednak napotkał opór. Całował zatem smukłą kobiecą szyję, okręconą sznurem pereł, szarpiąc się jednocześnie z niewdzięczną materią, zapomniawszy, że wszak zgodnie z modą zaprowadzoną na dworze przez Ludwikę Marię, Eugenia ma pod suknią zapięty szczelnie sznurowany gorset na fiszbinach.

Zdesperowany Francuz chwycił za przód ciężkiej sukni, poderwał ją w górę, nie tracąc czasu na rozplątywanie sznureczków. Chciał zdjąć ją poprzez głowę niewiasty. Niestety, suknia przypięta była haftkami do usztywnionego gorsetu; szarpał się z nią przez chwilę, rozzłoszczony, nim nie wspomogły go smukłe ręce kobiety. Ściągnął w końcu ciężką od angażantów i wolut suknię wierzchnią, lecz to jeszcze nie był koniec. Pod nią znajdowała się lżejsza, łatwiejsza do ściągnięcia spódnica spodnia, zapinana na guzy. Z tą poszło mu szybciej; dysząc ciężko z żądzy, uwolnił Eugenię od kolejnej warstwy jedwabiów i koronek, odpiął portugały; chwycił za sznury gorsetu, zniecierpliwiony i wściekły.

Rozsznurowując go, Dantez zastanawiał się, czy Eugenia była ściśnięta w talii do granic możliwości i czy rano potrzebowała trzech służących, aby zacisnąć sznurówki. Szarpał się z nimi, zapominając, że przecież były mozolnie zawiązane; stracił kilka długich chwil, zanim rozluźnił więzy i usunął z jej ciała tę przedostatnią przeszkodę dla swych karesów. Pod gorsetem była jeszcze koszula. Tę bezceremonialnie rozdarł na dwie części.

Eugenia stała przed nim naga. Dantez objął jej kibić i wówczas pojął, że widzi najpiękniejszą z kobiet. Szybko przeszedł do samego sedna ars amandi. Pieścił ustami cudowne wgłębienia jej szyi, ramion i bioder. Meretryca nie pozostała mu dłużna. Już wcześniej zdjął kapelusz zdobiony strusimi piórami, teraz ściągnął śmiertelną koszulę bez kołnierza, zrzucił przez głowę pendent z rapierem; rozpiął część guzów atłasowego, wciętego w stanie wamsa, a Eugenia zajęła się resztą. Całowała go w usta, gładziła po plecach i pośladkach, a potem, oddychając szybko, oblana rumieńcem podniecenia, pociągnęła na siebie, na atłasowe poduszki karocy, którą rozszalałe konie ciągnęły w noc, lecąc jak wicher po gościńcach Rusi Czerwonej.

Dantez błądził ustami po ciele Eugenii. Jego inamorata była doskonała we wszystkich cechach i proporcjach. Miała lśniące włosy i subtelnie wygięty, łabędzi kark. Całował ją jak szalony w usta, pieścił językiem jagody jej krągłych drażniątek, zaciskał dłonie na cudownym zadku, brał w posiadanie ów smaczny, acz nieobiecany kąsek pomiędzy smukłymi udami. Czuł się tak, jakby zaciskał palce na wilgotnym pierścieniu z gorącego złota, pieścił go, czując, jak ukryte tam źródełko bije coraz mocniej, spragnione chwili, aby wkrótce napoić do utraty tchu jego konika. Metresa wygięła w łuk swoje boskie ciało, a potem chwyciła miłośnika za włosy i jęła przesuwać jego głowę po swym ciele, szukając coraz mocniejszej, zmysłowej podniety. Zaś kiedy ich karesy stawały się wprost szalone, Dantez przesunął się ku jej subtelnym tytuszkom, a potem brutalnie rozchylił jej nogi. Przebiegła inamorata prawie nie stawiała oporu. Ująwszy jego buławę w zwilżone języczkiem palce, poprowadziła ją najkrótszą drogą do ciasnego, lecz obficie zroszonego wodopoju miłości.

Połączyli się w rozkoszy na poduszkach dygocącej karocy i gzili się nadzy, rozpaleni namiętnością. Eugenia zaplotła uda na biodrach mężczyzny, podczas gdy Bertrand pieścił jej drażnięta, przesuwał dłońmi wzdłuż talii i boków, obejmował wysmukłą kibić i brał w posiadanie jej aksamitną grzywę czarnych włosów skąpaną w esencji miłości i pragnienia.

Wkrótce zaczęła krzyczeć, gryząc go perłowymi zębami w ramię. Lecz Dantez nie zakończył tego tak prosto. Wypuścił kobietę z objęć i schwyciwszy za włosy, obrócił plecami do siebie, a potem posiadł od tyłu w opętanym szale rozkoszy; jak dziki ogier z podolskich stepów cudną smukłą klacz stworzoną przez diabła na pokuszenie do złego bogobojnych i pobożnych rycerzy Rzeczypospolitej, obrońców wiary katolickiej spod kresowych stanic.

W tenże sposób doszedł do samego krańca rozkoszy i zamarł, słysząc cichy płacz Eugenii. Przez chwilę trwał w tej pozycji zwanej na raka, za którą kaznodzieje obiecywali sto lat piekła i dwa razy tyle czyśćca na dokładkę. Trwał przytulony do jej pleców, obejmując dłońmi źródło szczęścia i rozbiegane, gorące tytuszki.

!A potem to ona siadła mu na kolanach jak dzika Salome; objęła nogami i spróbowała dosiąść go, niczym gibka i zwinna Amazonka z dawnej Sarmacji, czyli Polski. Pozwolił jej na to, znużony i zdyszany. Nie protestował, kiedy jej wargi przywarły do jego warg, ani chwilę później, kiedy jej mokre od potu jagody ocierały się o jego twarz.

– Jeżdżę tylko... galopem, panie – wydyszała mu wprost do ucha.

Zamknął jej usta pocałunkiem.

Wreszcie, kiedy po długiej rozkoszy leżeli na atłasowych poduszkach karocy spoceni i rozgrzani miłością, głowa Eugenii spoczywała na jego piersi, czuł jej gorący oddech na swoim ciele, zmieszany ze zniewalającym zapachem włosów.

Coś uwierało go w bok. Wyciągnął rękę i wymacał inkrustowaną skrzynkę, którą dostał od Maga. Powoli wyciągnął ją na wierzch, położył obok siebie na siedzeniu karocy.

– Cóż to jest? – spytała Eugenia.

– Podarek – mruknął – dla pana hetmana Kalinowskiego.

Ostrożnie otwarł klamry i podniósł wieko. Wewnątrz było coś lśniącego i ciężkiego. Przez chwilę nie wiedział, czy to broń, czy ozdoba. Złota, nabijana turkusami i rubinami maczuga... Dantez zważył ją w ręku, obejrzał ze wszystkich stron.

– To buława nieboszczyka wojewody krakowskiego – powiedziała Eugenia – hetmana Koniecpolskiego...

– Skąd wiesz?

– Byłam towarzyszką jego łoża. Jurny był, w końcu od komfortatywy skończył. A wszystko przez młodą Ossolińską.

– Oto cena za duszę Kalinowskiego – uśmiechnął się Dantez. – Zobaczmy, Eugenio, co wskóramy u jego mości hetmana.

Przycisnęła karminowe wargi do jego ucha i załaskotała je językiem.

– Wiele się jeszcze musisz nauczyć, aby poznać biegle arkana polityki, zanim staniesz przed Kalinowskim.

– A więc ucz mnie, Eugenio. Mamy na to jeszcze czas.

– Nie nazywam się Eugenia...

Rozdział III

Lwy Lechistanu

Duma o hetmanie ● Koń polski jaki jest każdy widzi ● Zdrada Świrskiego ● Diabeł zadnieprzański, to jest pan Baranowski ● Krotochwila generała Przyjemskiego ● Dantez pohańbiony

Do obozu wojsk koronnych pod Glinianami dotarli wczesnym rankiem. Rżenie koni i okrzyki, jakimi zatrzymały ich obozowe straże, zbudziły Danteza ze snu. Szybko poderwał się z aksamitnych poduszek i rozsunął grube firany w oknie.

Wjeżdżali właśnie do obozowiska. Wśród porannych mgieł i oparów Francuz widział las namiotów, szałasów i wozów rozstawionych wzdłuż ulic. Ciepły, kwietniowy wiatr łopotał morzem karmazynowo-białych sztandarów, buńczuków i proporców ponad wzorzystymi płótnami. Spoglądając na znaki niektórych chorągwi, na imaginowane na nich srebrne łękawice, żeleźdźce, rogaciny, krzywaśnie, gwiazdy i półksiężyce, miał wrażenie, jakoby znalazł się wśród oddziałów przedwiecznych Sarmatów, Gotów, czy Wandalów. I co tu się dziwić, był wszak w obozie szlachty polskiej, która wywodziła się od pradawnych Sarmatów. Ciekawe – Francuzowi zdawało się kiedyś, że to jeno legenda. Jeśli tak, tedy skąd brały się te dziwaczne, niedzielone na pola herby panów braci?

W obozie panował ruch. Czeladź pędziła na pastwiska tabuny smukłych polskich koni, nad ogniskami unosił się dym. Wokół namiotów i wozów kręcił się barwny, pstry tłum: pachołkowie, pocztowi, markietanki i ladacznice. Tu i ówdzie Dantez widział dostatnie kołpaki albo podgolone, szlacheckie łby panów towarzyszy z husarskich lub pancernych chorągwi.

Jechali ku ogromnemu hetmańskiemu namiotowi ozdobionemu wielką czerwono-biało-czerwoną chorągwią z białym orłem, Pogonią i królewskim snopem Wazów na tarczy herbowej.

Podążali na rozhowor, który miał zadecydować o losie Rzeczypospolitej...

Do kroćset! Z Polską zawsze były kłopoty.

Dantez nie rozumiał tego kraju. Oto los rzucił go między obcych, z dala od rodzinnej Francji i Paryża, do barbarzyńskiego królestwa, którego nazwy próżno byłoby szukać na mapach świata. Bertrand nie wiedział, co o nim sądzić. Nie był nawet pewien, czy określając ten dziwaczny twór mianem Polski, nie popełniał błędu. Wszak składał się on z dwóch części: Korony i Litwy. Całość zaś nosiła tyleż dumną, co śmieszną nazwę Res publiki. Rzeczpospolita. Toż uśmiałby się na ten koncept Liwiusz i rzymscy kronikarze, bo gdzie było tej hultajskiej zbieraninie Polaków, Litwinów i Rusinów do Rzeczypospolitej Rzymskiej!

Dantez nienawidził tego parszywego królestwa. Brał go pusty śmiech, gdy widział szlachtę polską postrojoną w cudaczne stroje wzorowane na Turkach, Tatarach i bodajże Scytach oraz Persach. Zły grymas wykrzywiał jego usta, kiedy wspominał jej pusty honor i narodową dumę. W tym kraju nawet proszalne dziady i żebracy tytułowali się panami braćmi, a najpodlejsi chłopi wdziewali żupany, aby wślizgiwać się w szeregi szlachetnie urodzonych. Podróżując po Wielkiej i Małej Polsce, Dantez widywał obdartych, wynędzniałych szlachetków, których duma była równie wielka, co długi lub dziadowski kij, który nosili zamiast szabli. Padał ze śmiechu, widząc, jak szaraczkowie szykujący się do roztrząsania gnoju na polu stawali do roboty z szabelkami przy pasach, a po każdym kroku ich buty pozostawiały odcisk bosej stopy – bo wszak szlachcic polski wolał iść na wpół boso niż wdziać łapcie z lipowego łyka.

Prawda. Niby była tutaj wolność. Niby króla wybierała cała szlachta. Tylko, że nie wszystko było takie proste. Złota wolność Polaków była bowiem najzwyklejszą swawolą, w której każdy możny bezkarnie deptał i lżył biedniejszych od siebie, a bezsilny król zdany był w zupełności na humory wiecznie pijanej i swawolnej szlachty. Odważnej wobec ludzi podlejszego stanu; uniżonej zaś i posłusznej możnym panom, którzy pomiatali zaściankowym szarakiem niby wiechciem do wycierania gnoju z safianowych butów.

Sobieski nie wierzył w winę Danteza...

Aż wstrząsnął się na wspomnienie starosty krasnostawskiego. Ktoś przypomniał mu o tym w złą godzinę? Czy był to głos jego ojca? Nie, do kroćset, nie chciał o tym myśleć.