121269.fb2
– Waszmości zdrowie! – zakrzyknęli najbliżsi szlachcice.
– Dolejcie mu, dolejcie!
Szybko wetknięto Bertrandowi w dłoń solidny puchar napełniony szlachetnym węgrzynem. Dantez dostrzegł ze zgrozą, że kielich pozbawiony był nóżki – nijak było odstawić go na stół!
– Mości panowie bracia! – zakrzyknął młody szlachcic. – Zdrowie naszego kompaniona zacnego z dalekiej Francyjej!
– Zdrowie!
– Pij do dna!
– Pij do dna! – podniosły się okrzyki. Szlachcice poczęli podnosić się ze swoich miejsc, krzycząc i wiwatując, pijąc zdrowie do Danteza.
Francuz zmierzył wzrokiem zawartość pucharu. Tak na oko było w nim ćwierć garnca rubinowego trunku.
– No, panie bracie, pokaż, żeś Francuz! Do dna! Do dna!
Dantez przyłożył puchar do ust. A potem z desperacją począł lać węgrzyna w gardło. Starzy opoje zachęcali go okrzykami. Gdy ledwie żywy osuszył naczynie do dna, ozwała się wrzawa, krzyki i wrzaski.
– Wypił, wypił, nic nie zostawił!
– Oby mu Pan Jezus w dzieciach błogosławił!
– Panie bracie, pójdźże w me ramiona! – zakrzyknął młody szlachcic, widno gospodarz tego bankietu, obłapiając Danteza wpół. – Jam jest Michał Stanisławski, chorąży halicki!
– Pójdźże i w moje ramiona! Jam jest Samuel Swirski, towarzysz chorągwi Jego Mości Lubomirskiego.
Dantez zamarł. Świrski szedł mu naprzeciw z otwartymi ramionami. Ściskali się przez chwilę. Morderca i jego ofiara. Bertrand poczuł, jak przeszywa go chłód. Nie wiedział, co powiedzieć. Żadne słowo nie przeszło mu przez ściśnięte gardło.
– Waszmości zdrowie – przepił do niego Świrski. – A siadaj tu z nami, panie żołnierzyku! Pozwól, że ci resztę kompanii przedstawię!
– Z miłą... chęcią – wyjąkał pobladły Dantez.
– Oto jego mość pan Jan Odrzywolski, pierwszy pułkownik Rzeczypospolitej. Na świecie cię jeszcze nie było, kawalerze, kiedy pod Dymitrem Samozwańcem z moskiewskimi skurwysynami wojował!
Za stołem zasiadał starzec o czerstwym, lecz marsowym obliczu, ozdobionym białą brodą. Przepił do Bertranda, gdy Francuz skłonił mu się nisko.
– A oto pan Przedwojeński, podstoli ciechanowski. – Świrski wskazał na wąsatego szlachcica z wesołą, szczerą mazowiecką gębą, ubranego w żupan ze złotogłowiu, przepasany jedwabnym pasem, za którym tkwił turecki kindżał. Tak wielkiego rubinu, jak ten który tkwił w jego głowicy, Bertrand nie widział nigdy w życiu.
– A oto i pan Leszczyński, podkomorzy poznański. Zacny kompan do picia. Ale jeśli dziewkę masz na podorędziu, tedy w komorze ją zamknij, bo łasy na cnotę niewieścią jakoby kot na szperkę!
– A zawrzyj ty gębę, stary opoju! – zakrzyknął wezwany, smagły szlachcic o gębie poznaczonej bliznami. – Ty sam podwice żadnej nie przepuścisz, stary capie! Sam jedną pół mili goniłeś i aż się w stodole zawarła.
– Sama zazdrość przez waszmości przemawia. Bo kto stodołę na koniec zdobył? Jam to sprawił. A waszeć z guzem na czole jak niepyszny odjechał!
– Zdrowie twoje w gardło moje!
– Zdrowie wasze w gardła nasze.
Dantez z trudem spełnił kolejny toast. Świrski wskazał mu miejsce koło siebie, służba od razu postawiła przed nim srebrny puchar, dolała wina.
– A wasza mość to pod jakim regimentem służysz? – zapytał Leszczyński.
– Pod Jego Książęcą Mością Bogusławem Radziwiłłem.
– Tedy w regimencie książęcym, tym, na którym nastał teraz nowy oberstlejtnant?
– Niedawnom służbę zaczął, myślę jednak, że pod tak sławnym wojennikiem, jak jego mość pan hetman, zażyję sławy.
– Ba, nie tylko na wojenną, ale nawet na wieczystą możesz wasza mość zarobić, kiedy weźmiesz od Kozaków szablą w łeb albo kulą w rzyć. – Swirski podkręcił wąsa.
– Cóż zrobić – mruknął Leszczyński. – Nam służyć, nie mędrkować!
– Nie musimy ginąć dla łaski jego mości Kalinowskiego – odparł Świrski.
Rzekłbyś: iskra przeskoczyła między rotmistrzami, porucznikami i pułkownikami. Dantez skulił się na ławie, udał, że pochłaniają go wyłącznie karpie i jesiotry na półmisku – niestety, mięsa mocno przyprawionego pieprzem i szafranem, wedle polskiego obyczaju, nie dało się zjeść. Czujnie nadstawił ucha. Zaprawdę hetman miał rację. Źle działo się w obozie ostatnimi czasy.
– Wiem, o czym gadasz, Samuelu – rzekł spokojnym, dostojnym głosem Odrzywolski. – Zaklinam cię, porzuć te myśli, póki nie będzie za późno.
– Skoro wiesz, o czym dumam, tedy, panie bracie, rzeknij to nam wprost, panie pierwszy pułkowniku Rzeczypospolitej.
– Dobrze wiesz, o czym mówię! O konfederacji! Nie trzeba nam buntów w wojsku, które jest ostatnią podporą Rzeczypospolitej, kiedy Chmielnicki łeb podnosi!
– Rzeczypospolitej wielce trudno jest bronić z pustym żołądkiem – mruknął Świrski, rozrywając na pół tłustą pulardę. – Rzeknij to panom towarzyszom spod chorągwi. Spytaj ich, dlaczego siemieniem lnianym i wodą kryniczną żyją już od Wielkiej Nocy.
Odrzywolski uderzył buławą w stół, aż zadźwięczały szklenice, puchary i dzbany.
– Poskrom język, panie bracie, pókim dobry – wycharczał. – Ja ci rycerstwa koronnego buntować nie dam! Chcesz konfederacji, niby dla dobra wojska. A mnie się widzi, że idzie ci o coś całkiem innego.
O swawolę, gwałty żołnierskie. O kontrybucje ściągane z chłopów i mieszczan. O rozbój. I o to, aby wybrano cię marszałkiem związku.
– Nie – odparł spokojnie Świrski. – W rzyci mam zasługi i dostojeństwa. W dupie mam dwór, królewięta i politykę. Ja jeno robię rachunek zasług i strat panów braci, co służą wojskowo. Od lat własnymi piersiami zasłaniamy Rzeczpospolitą przed kozacką nawałą. Pod Konstantynowem, pod Zbarażem i Beresteczkiem!
I gdzie za to zapłata? Gdzie zasługi? Gdzie lafa i kapitulacja dla piechoty i dragonii? Sejm zerwany, król o wojsku nie myśli, a hetman dla prywaty na Mołdawię chce iść. Tak nas zgoła Rzeczpospolita traktuje, jako kiedyś Kozaków. Rzekłbyś – jakoby paznokcie, co trzeba czasem przyciąć, aby zaś diabelskimi pazurami się nie stały.
– To nie Rzeczypospolitej zasługa, jeno króla i hetmana. A zwłaszcza Marii Ludwiki, herod baby, co najjaśniejszemu panu zgubne rady daje. Źle, kiedy niewiasta rządzi! Zguba to dla Korony i Litwy – perorował pan Leszczyński.
Nie zdrowaś Ludwiko, francuska Maryjo
W Polsce łaski niepełna, piekielna harpijo
Diabeł z tobą, nieszczęsnaś między Polakami
Owoc żywota twojego bodaj nie był z nami!
– śpiewała pijana czeladź i hajducy, zarabiając na rzęsiste brawa i toasty.