121269.fb2
– Drugi zaś winny to Kalinowski! – warknął Świrski. – Chce Chmielnicki syna za Donnę Rozandę wydać, tedy niechaj wydaje. Lupula to sprawa i Kozaków, a nie Korony. My, rycerstwo koronne, jesteśmy od tego, coby Rzeczypospolitej bronić, a nie jak głupcy zginąć w imię cnoty hospodarskiej córki!
– Zwłaszcza – uzupełnił Mazur Przedwojeński – że Rozanda żadną miarą dziewicą nie jest. Z wezyrem, z pohańcem gziła się jakoby klacz na wiosnę.
– Pewnie tak z nią jest – dokończył Leszczyński – jako z pewną wdową od nas z Wielkopolski, co spytała razu pewnego żołnierza, co Tatarzy i Turcy czynią z gładkimi dziewczętami w jasyr pojmanymi. A kiedy odparł, że co gładsze obracają do wszeteczności, rzekła: „Panie Boże, jeśliś mi naznaczył męczeńską koronę, tedy daj ją między Tatarami”.
Śmiechy i krzyki omal nie rozwaliły dworu. Bertrand pociągnął z kielicha.
– Nie możemy się zgodzić, aby hetman wojsko zgubił – rzekł podpity Świrski. – Nie ma porządku, nie ma ordynku w Koronie, tedy powinniśmy wziąć sprawy we własne ręce!
– Milcz waść!
– Już milczę, panie Odrzywolski. Chcę jeno, abyś na oczy przejrzał. Skoro Rzeczpospolitą nie rządzi sejm; skoro nie dba o nią król, tedy może czas, abyśmy my, rycerstwo koronne, osłonili ją szablami, nim stanie się postawem sukna w rękach wielkich panów, niewolnicą w szponach sąsiadów naszych, z których – wam tego chyba powtarzać nie muszę – takie są kpy i z kurwy synowie, jakich ze świecą po piekle szukać!
– Ciekliński – mruknął Odrzywolski, rzucając psom ogryzioną kość. – Ot, co ci po głowie chodzi. Chcesz Rzeczpospolitą naprawiać wbrew sejmowi i królowi. Chcesz podatki sam wybierać, wojewodów i starostów odwoływać jak konfederaci rohaczewscy?! Chcesz być drugim Cromwellem w Koronie?
– Tylko wojsko koronne i litewskie może wymusić na sejmie takie zmiany, aby Rzeczpospolita stała się znowu prawdziwym antemurale przed Moskwą i Turkami, a nie gnijącym zaściankiem. Panowie bracia, jest nas dwadzieścia tysięcy. Z tego dwa husarii. Dwa razy tyle pancernej jazdy. A jeszcze wołoskie i tatarskie znaki. I dragonia, gdzie co drugi żołnierz to szaraczek z Mazowsza czy Podlasia.
– Wara od Mazurów! – zakrzyknął podpity Przedwojeński. – Nie każdy, kto z Mazowsza, w dragonii służy! I nie każdy Mazur ślepy się rodzi, to rzecz pewna!
– Jeno jak na oczy przejrzy, to wszystkich oszuka! – zarechotał Leszczyński.
– Jest-li siła, zdolna nas zatrzymać? Jest-li magnat koronny albo litewski, który ma więcej szabel na zawołanie? My jesteśmy ostatnim rycerstwem Rzeczypospolitej! I my winniśmy ją ratować, póki nie jest za późno.
– Waść na Warszawę chcesz iść z chorągwiami – mruknął Odrzywolski. – A tymczasem Bohun i Chmielnicki kindżał w plecy ojczyźnie wbiją?
– Możemy iść na stolicę nawet z Kozakami – wycedził Świrski. – Wolę z nimi trzymać niźli z królewiętami ukrainnymi! Lepsi mi Zaporożcy niż zdrajcy i psi synowie, jak Zasławski, młody Koniecpolski, Ostroróg czy Ossoliński, co pod Piławcami wojsko porzucili na zgubę i precz uszli! Jak tyran Jarema, co Kozaków tak wieszał i ścinał, że aż do ostatniej desperacji przywiódł!
Ktoś postawił na stole kielich z taką siłą, że szkła poprzewracały się, popękały z brzękiem. A potem stanął tuż obok Danteza; był to człowiek, na którego widok pułkownicy i rotmistrzowie pospuszczali wzrok, drgnęli albo odsunęli się od stołu.
– Pan Baranowski – szepnął Leszczyński.
– Pan stolnik bracławski...
Dantez zerknął w bok; spojrzał na przybysza. I pierwszy raz od czasu, gdy pokazał śmierci figę pod szubienicą, poczuł strach.
Tuż obok stał szlachcic średniego wzrostu, o potężnych barach znamionujących niezwykłą siłę. Ubrany był w niegdyś świetny żupan z adamaszku; dzisiaj jego szata przypominała kozackie łachmany, a nie suknię szlachcica polskiego. Żupan był powycierany, świecący dziurami, pokryty zaschłymi plamami krwi, postrzępiony, podobnie jak pas i wyliniały kołpak z rysiego fu* tra. Po ubiorze pana stolnika można było wziąć za sługę albo biednego szaraczka gospodarującego na spłachetku ziemi gdzieś na krańcu świata, czyli na Podlasiu albo na Mazowszu. To wrażenie jednak mijało, kiedy spoglądało się w jego oblicze zniekształcone bliznami po cięciach szablami, szramami na czaszce po kulach, na resztki odrąbanego ucha, na posiwiałe włosy wymykające się spod kołpaka.
I na oczy.
Puste, blade, straszne. Patrzące przenikliwie; z pogardą dla śmierci, bólu i cierpienia. Jeśli Odrzywolski, Świrski i reszta towarzystwa byli nieokrzesanymi starymi żołnierzami, którzy dzień w dzień zaglądali śmierci w oczy, broniąc Lechistanu, to ten człowiek zdawał się przy nich wilkiem. A jeśli oni byli wilkami, to Baranowski wyglądał przy nich jak wcielony diabeł.
– Czy ja źle słyszałem, proszę waszmości – rzekł niskim, chrapliwym głosem – czy pan Świrski gadał coś o układach z Kozakami?
Zapadła cisza. Pułkownicy spojrzeli po sobie.
– Nie gadałem o żadnych nowych układach – rzekł Samuel. – Podpisaliśmy z nimi ugodę białocerkiewską.
I tyle wystarczy.
– Sejm jej nie zatwierdził. Całkiem słusznie! Dalibóg, waszmościowie, patrzcie, co na Zadnieprzu się dzieje. Hultajstwo znowu po miastach się kupi. Rezuny pana Wojniłłowicza do Sybryi i Drohiczyniec nie puścili, pana Siemaszki chorągiew znieśli, w Romnach się zawarli. Pod Lipowym i Rabuchami biją się. Jeszcze tydzień, dwa i Chmielnicki przyjdzie tu po nasze głowy. Znowu będzie jak sobaka krew szlachecką chłeptał. Taka krew to wyborny likwor dla Kozaków – zarechotał. – A nasze szczyny po tym, co tu pijemy, to dla rezunów czysta okowita.
– Wiemy – mruknął cicho Leszczyński. – Jeno niedokładnie tak jak mówisz, panie stolniku, sprawy stoją. Srogie pan Wojniłłowicz i Machowski stacje wybierają. Kozaków i mieszczan męczą, ścinają.
Baranowski spojrzał na Leszczyńskiego okrutnym wzrokiem.
– To są pułki z panów braci z Zadnieprza. Tam każdy towarzysz, namiestnik czy pocztowy kogoś na wojnie stracił. Każdy, podobnież jak ja, ma porachunki z czernią i rezunami. Waszmość z Wielkiej Polski jesteś, tedy nie masz experiencyi, o co Wojniłłowiczowi idzie. Tyś, panie bracie, czerń i Kozaków jeno na jasełkach oglądał w Poznaniu. A do mnie, do dworu z siekierami przyszli, z kiścieniami. Zaprawdę powiadam ci – inaczej wtedy wyglądali niźli maszkary w szopce krakowskiej!
– A jednak przesadzają panowie ukrainni w okrucieństwie – w sukurs Leszczyńskiemu przyszedł Mazur. – Toż mamy żyć razem dalej w Rzeczypospolitej, a nie do gardeł sobie skakać. Dość już tych rzezi. Pax, mości panowie.
Podchmielony Przedwojeński z trudem wytrzymał krzywe spojrzenie Baranowskiego.
– Lepiej żeby na Zadnieprzu chrusta i pokrzywy rosły, niźli hultaje i zdrajcy kozaccy na szkodę Rzeczypospolitej i Jego Królewskiej Mości mnożyć się mogli. Cóż mam wam rzec, waszmościowie? Dostał się nasz naród szlachecki między kamienie młyńskie, to jest czerń kozacką, Tatarów, Moskwę i Szwecję. Albo zmielony będzie, albo sam się kamieniem stanie, aby tamte na proch zetrzeć. Lepiej nie żyć, niż szlachcicem nie być. Lepiej szlachcicem nie być, niż pozwolić, aby nam swawoleństwo w Rzeczypospolitej panować miało.
– Bunt trzeba stłumić, ale z umiarem, aby następne nie wybuchły – rzekł Leszczyński.
Baranowski zaśmiał się cicho. Na przekór obyczajom siadł na stole, sięgnął lewą ręką po kielich, nalał sobie wina i pociągnął solidny łyk, nie robiąc sobie nic z Wielkopolanina. Leszczyński zacisnął pięści, jego oblicze pociemniało z gniewu.
– Gdyby nie tyrańska niewola i krzywda, jaką wy, panowie ukrainni, Kozakom czyniliście, nie byłoby tego buntu! A razem z nim i Korsunia, Piławiec, Zborowa.
Baranowski zarechotał znowu, a jego śmiech był lodowaty.
– Co prawda to prawda – mruknął Przedwojeński. – Okrutnie poczynali sobie królewięta ukrainne z Kozakami. Cerkwie zamykali, posługi wymuszali, Kozaków jako w chłopy obrócone pospólstwo traktowali. Kiedy chciał Kozak gorzałkę pędzić, tedy mu kotły poniszczyli. Kiedy miał futor, to mu zabierali. Kiedy chciał sprawiedliwości dochodzić, tedy nie miał gdzie, bo każdy starosta w kieszeni u magnata siedział!
– A ja to waszmościom wspomnę – rzekł Leszczyński – że Chmielnicki, póki buntu nie podniósł, wiernym był obywatelem Rzeczypospolitej, co pod Cecorą stawał i w niewolę się dostał. O czym tu obecny pan Odrzywolski zaświadczyć może.
Stary pułkownik pokiwał głową. Leszczyński nie dodał na szczęście, że koleje losu Odrzywolskiego i Chmielnickiego okazały się zgoła inne. Ten pierwszy uszedł bowiem z taboru hetmana Żółkiewskiego ku granicom Rzeczypospolitej, podczas gdy przyszły kozacki wódz stracił tam ojca, a potem spędził lata, jęcząc w pohańskiej niewoli na Krymie.
– A ja wam powiem – zahuczał pan Przedwojeński – że gdyby nie we włościach Wiśniowieckich i Potockich Kozacy mieszkali, jeno na Mazowszu, albo w Małej Polsce, tedy nigdy nie byłoby buntu kozackiego, bo by im nikt z panów braci krzywd nie czynił. Kto temu wszystkiemu winny? Królewięta ukrainne, których na zachodzie Korony nie masz.
– Śmiać mi się chce – rzekł z pogardą Baranowski – kiedy słucham tak was, Mazurów, panów braci z Wielkiej i Małej Polski, z Podlasia, z lubelskiego województwa. Co wy wiecie? Azaliż broniliście się kiedyś przed Tatarem? Azaliż doświadczyliście na własnej skórze buntu kozackiego? Spalił wam kiedyś rezun folwark albo dwór? I to taki wart dwadzieścia waszych parszywych, mazowieckich zaścianków? Kiedy cię, panie Przedwojeński, słucham, tedy wiesz co słyszę?
– Nie wiem.
– Płacz moich dziatek, kiedy im czerń kosami głowy obcinała – powiedział Baranowski takim głosem, że rozmowy przy stole zamarły. – Krzyki żony, gdy jej dziesięciu Kozaków po kolei gwałt zadawało. Od Bracławia po Czernihów, od Kijowa po Korsuń biła nas czerń ukrainna i Kozacy strasznie. Mordowali czym popadnie. Zabijali siekierami, ośnikami, kiścieniami, sierpami gardła podrzynali, świdrami oczy wyjmowali, bili hołoblami, sztachetami z płotów. Kosami rozcinali usta od ucha do ucha, mówiąc: „Chciałeś mieć, Lachu, Koronę od morza do morza, to masz teraz Rzeczpospolitą od ucha do ucha”. Ja widziałem, jak gwałcili panny. Jak obcinali ręce i nogi. Jak ozdabiali szlachetnie urodzonymi dziećmi drzewa i krzyże. Jak za łyk gorzałki w plen ordzie dziatki nasze oddawali. Jak niewiastom przy nadziei rozpruwali brzuchy, a płody piekli na spisach; jak zaszywali im kota dzikiego w żywocie w miejsce dziecka. Jak mego druha, pana Teodora Jelca, chorążego kijowskiego żywcem we dworze spalili. Jak pana Aleksandra Niemirycza na śmierć hołoblami zatłukli. Jak Polehenko w Kijowie topił księży i zakonników w Dnieprze. Jak kniaziowi Czetwertyńskiemu własny młynarz piłą głowę urżnął, a wcześniej na jego oczach żonę i córki pohańbiono. Jak dobywała czerń trupy z grobów, kładła ciała niewiast na mężów i mówiła: „Mnóżcie się, Lachy, i zaludniajcie ziemię polską”, jak paliła dwory i wioski...
Baranowski nie siedział już. Krążył wokół stołu, zaglądając w oczy szlachcicom.
– Jeśli tedy za to wszystko wy, szlachta Polski i Rusi, nie pomścicie waszych braci herbowych z Ukrainy, jeśli będziecie tu o pokoju mówić, karki giąć przez chamstwem zbuntowanym, tedy wiedzcie, że nie mam was za szlachetnie urodzonych. Tedy gnój wam na pole wozić. Tedy wam naszyć sobie na szarawary klapki z tyłu, jako sodomici we Francyjej czynią. Tedy wam baby swadźbić, za psiarczyka u Moskala służyć. Tedy wy nie koronni synowie, ale psy i z kurwy synowie... I to wam powiem, że pies was jebał!
Odrzywolski chwycił rotmistrza za rękę, przycisnął do stołu, poderwał się na nogi.
– Dość!
Baranowski zamilkł. Był ostatni czas ku temu. Już panowie bracia zerwali się od stołu, w rękach szlachty zabłysły szable, czekany i obuszki.
– Ja zemsty dokonałem – zakończył pan Baranowski. – Ale to ciągle mało. Ot, dwie niedziele temu, zanim mnie jego mość pan hetman do Glinian wezwał, dopadłem w stepach nad Bohem pięciu Kozaków. Mołojcy z nich byli wielcy, rycerze prawosławni, co zarąbali starego bernardyna, który ukrywał się w opuszczonym dworze. Wierzajcie, kiedy mnie obaczyły one woje zaporoskie, na kolana padli i jęli prosić o litość. Zacnie do snu mi krzyczeli, wielce pociesznie na palikach skakali. A kiedy z nich skórę darłem i oczy świdrami wierciłem, tedy takie krotochwile prawili, żem się łzami ze śmiechu zalewał. Imaginujcie sobie, że jeden z nich przepowiedział, iż koronę królewską trzy czarne orły podziobią, podniesie ją jednak i włoży na głowę rycerz polski, który mieć będzie tarczę na tarczy i tenże rycerz Ukrainę uspokoi. Dalejże, może to któryś z waszmościów. Cóż waszmość na to, panie Przedwojeński? A ty, panie Leszczyński? Nie nosisz czasem dwóch tarcz przed sobą?