121269.fb2
„Nie będę go zabijał – pomyślał Francuz. – Starczy, że weźmie w łeb, albo po boku. To da nam trochę czasu na przeprowadzenie wszystkich planów.”.
Wycofał się do głównej izby. Spojrzał na wachmistrza.
– Heinz, zróbcie miejsce na podwórzu.
– Herr Oberstlejtnant, co się stało?
– Mam sprawę z jego mości Przyjemskim. Pilnujcie, aby nikt nam nie przeszkadzał.
– Jawohl, Herr Oberster!
Dantez wyszedł pierwszy. Na zewnątrz zapadał zfnierzch, cienie drzew i starych szop za karczmą wydłużyły się. Gdzieś daleko śpiewał słowik, ale Dantezowi daleko było do rozkoszowania się pełnią wiosny. Szybko zdjął kapelusz, pendent z rapierem i oddał je wachmistrzowi. Potem chwycił znajomą rękojeść i z lekkim sykiem wyciągnął ostrze z pochwy.
– Poczynaj waść.
Przyjemski chwiał się na nogach. Był nieźle podpity, jednak pewnym ruchem wydobył broń, ujął rapier, przekładając palce wskazujący i środkowy przez jelec. Dantez zmierzył go uważnym spojrzeniem, a potem podniósł w górę ostrze, przybierając postawę.
„Pobawię się z nim chwilę – pomyślał szybko. – A kiedy się zmęczy wystarczy jedno, celne pchnięcie...”
Przyjemski skłonił się lekko. Czekał na środku podwórza. Nogi uginały się pod nim nieznacznie, jak gdyby opuszczały go siły. Dantezowi zdało się, że jego dłoń trzymająca rapier chwiała się niepewnie. Uśmiechnął się tryumfalnie, a potem zaatakował.
Starli się na środku podwórca, w pobliżu kupy nawozu i sączącej się zeń, rozlanej szeroko kałuży gnojówki. Rapiery zabrzęczały, gdy Francuz zrobił pierwsze pchnięcie z wykrokiem, Przyjemski zbił je, sam pchnął lekko, z namysłem. Dantez odskoczył, zaszedł go z boku, zakręcił ostrzem, aż świsnęło i wyprowadził podstępne, flamandzkie pchnięcie...
Jezus... Mario...
Jednym szybkim ruchem Przyjemski zbił ostrze rapiera na bok, jak dziecinną zabawkę; nie wiedzieć w jaki sposób uniknął ciosu i pchnął, szybko jak błyskawica. Płaskie ostrze jego wojskowego rapiera dźgnęło Danteza wprost w serce! Bertrand szarpnął się rozpaczliwie w bok. Za późno. Stalowe ostrze ukłuło go w pierś, poczuł ból i...
Przyjemski powstrzymał rękę w ostatniej chwili.
Dantez zamarł. Jego rajtarzy krzyknęli. Ostrze broni generała artylerii koronnej kłuło rywala wprost w miejsce, gdzie biło serce. Nie trzeba było wielkiego doświadczenia, aby wiedzieć, że gdyby Przyjemski tylko zechciał, przeszyłby Francuza jak prosię. Dantez wiedział, że tylko żelaznym nerwom przeciwnika zawdzięcza, iż z pleców nie sterczy mu piędź zakrwawionego żelaza i nie zdycha teraz przebity morderczą klingą.
– Kończ waść – wychrypiał i opuścił broń.
Jednym szybkim ruchem Przyjemski odsunął ostrze i przyskoczył bliżej. Nim Dantez zdołał się uchylić, dostał ricassem rapiera prosto między oczy. Przyjemski poprawił kopniakiem, uderzył jeszcze raz, a Francuz zwalił się z jękiem do kałuży błota, przeturlał, zamarł, gdy ostrze wroga dotknęło jego gardła.
– Posłuchaj mnie dobrze, ty dworski kundlu. Ty sodomito w rzyć chędożony! Ty kpie! Ty strachu na stare baby! Jeśli jeszcze raz zobaczę twą parszywą gębę, to klnę się, że zadławisz się własnym rożnem na śmierć, psi synu!
Generał urwał i dyszał ciężko przez chwilę.
– A swemu panu rzeknij, że nie będę się buntował. Jeśli rozkaz wyda, pójdę z nim nie tyle pod Batoh, ale choćby do samego piekła. Ja wiem, co to rozkaz. Jeno, że serca mojego nigdy nie będzie mieć przy sobie! A to – na pamiątkę.
Rapier świsnął w powietrzu, tnąc Bertranda w policzek. Francuz jęknął, a Przyjemski wsadził rapier pod pachę, kopnął Bertranda raz i drugi tak mocno, że Dantezowi świeczki stanęły w oczach. Oberstlejtnant potoczył się prawie pod podkute buty rajtarów, z trudem wstał na kolana, brudny, pokryty błotem i gnojem. Jęczał przez chwilę, próbując złapać oddech.
Generał postał jeszcze chwilę, a potem splunął, wzruszył ramionami. Odwrócił się, wziął od oniemiałego wachmistrza swój kapelusz i ruszył do karczmy. Wkrótce zamknęły się za nim drzwi. A zaraz po tym do uszu Danteza doszły chichoty ladacznic.
Dantez wsparł się na ramieniu wachmistrza i wstał z trudem. Krew ściekała mu obficie z rany na policzku, skapywała na ziemię, plamiła kosztowny, adamaszkowy wams obszyty koronkami.
– Konia! – wycharczał Francuz. – Dajcie konia, kurwe syny!
Rajtarzy unikali jego wzroku.
* * *
– Kim jest Śmierć?
– Kto taki?! – Eugenia wsparła się na łokciu, przywarła policzkiem do piersi Danteza.
– Ten, który przyjmował mnie w Krasiczynie z maską na obliczu.
– Nigdy się tego nie dowiesz.
– A zatem ty wiesz i nie chcesz mi powiedzieć?
Roześmiała się i ugryzła go lekko.
– Wiem tyle co ty, mości kawalerze. To możny pan. W łaskach u Jego Królewskiej Mości.
– Dlaczego Śmierć nie chciał spotkać się ze mną twarzą w twarz?
– Aby brzemię, które dźwigasz, nie okazało się zbyt ciężkie.
– Jakie brzemię?
– Wiem wszystko o celu twej misji.
– Powiedział ci?
– Nie pytaj o to.
– Czy pod maską ukrywa się książę Bogusław Radziwiłł? Wszak dostałem patent oberstlejtnanta w jego regimencie.
– Książę nie ma czasu na wojaczkę. Gdybyś miał indygenat, otrzymałbyś chorągiew kozacką albo nawet husarską. Musisz wszak mieć własnych ludzi, którzy wspomogą cię w tej misji.
– Dlaczego Śmierć wybrał właśnie mnie?
– Bo dobrze rzuciłeś kośćmi – rzekła przekornym tonem.
– A gdybym nie rzucił?
– Gniłbyś na cmentarzu. Było kilku kawalerów na twe miejsce.
Dantez umilkł. Leżał, wpatrując się w ciemność. Za ścianą namiotu cicho parskały konie.
– Czy ty wiesz, że to Sobieski ujął się za mną? Wymógł na staroście, aby pozwolił mi rzucić jeszcze jedną kością, w miejsce tej, która spadła z szafotu. Jemu zawdzięczam, że tu jestem i dokonuję... zdrady stanu. Co będzie, jeśli dowie się o tym król?
– Zaprzysiągłeś dochowanie tajemnicy.