121269.fb2
– Hospody pomyłuj! Szczo ty?!
Bandurzysta trząsł się cały. Na piersi i ramionach Bohuna dostrzegł zakrwawione, osmalone rany, z których sączyła się krew. „Zabiją go – pomyślał. – Zamordują bat’kę!”. Zamknął oczy, dygocąc. Tamto powróciło. Znów widział, co miało się zdarzyć. Co miało lada dzień, lada miesiąc stać się prawdą...
– Rzekł mi, że Matka... Boża, która cudownie uchroniła mnie od śmierci, wybrała mnie, abym szedł i pokój zaniósł Lachom i Kozakom. I dumy im grał, bo pieśni moje dusze i umysły uspokoją. Inaczej opustoszeje Ukraina, opustoszeje Polska i Litwa. A was sześć kul rozedrze!
Bohun wyciągnął zdrową dłoń, chcąc chwycić Tarasa za łeb, a może odepchnąć. Ale pohamował się i wsparł dłoń na ramieniu chłopaka.
– Nie bude miru z Lachami – rzekł. – Głupiś ty, Tarasienko, bo na śmierć idziesz. Za co ty mi to robisz...? Toż sam już zostałem na świecie. Mołojców wiernych wojna wygubiła, a Burłaj pod Zbarażem poległ. Tylko tyś się ostał... A teraz ciebie stracę.
– Ja widziałem – rzekł Taras takim głosem, że Bohun zadrżał – jak koronę łycar podniesie, co ma w herbie tarczę na tarczy. I na głowę swą koronę nałoży. I was tam widziałem przy nim. A przy was była hetmańska buława. Ja muszę iść. Tak ja Bogurodzicielce przyrzekłem. Muszę spróbować... Raz maty rodyła!
A potem zagrał i zaśpiewał:
Tam na zboczu doliny, koło dwóch topoli kozackich
Kozak postrzelony, porąbany od ran śmiertelnych omdlewa
Z nieba Sędziego Najświętszego wzywa
Ojca ani matki koło siebie nie ma...
* * *
– Taras... Taras...
Ktoś wołał go. Głos był znajomy i bliski, ciepły i uspokajający. To był głos matki... Przykląkł przed nią, schylił głowę nisko. Poczuł dotknięcie jej dłoni na głowie.
– Taras, spiesz się. Wybiła ostatnia godzina. Jeśli teraz ktoś krew przeleje, nigdy pokój nie nastąpi, bo ściągnie na Ukrainę demony wojny, ognia i pożogi. I zginie Boży naród Rusi i Korony.
– Lachy mnie zabiją, matko – jęknął Taras.
– Uderz w struny, myłeńki. Tylko pieśnią powstrzymasz szable krwi chciwe. Zagraj Lachom i Kozakom do snu. Uśpij demony wojny. Spiesz się, Taras...
Otaczały go zakrwawione, niemal porąbane na sztuki trupy chłopów. Większość miała odcięte członki – potrząsali kikutami rąk i nóg, szukali własnych głów, potykali się o wyprute trzewia.
– Matko, ja nie zniosę dłużej tego widzenia... Co dzień... Co noc przyglądam się moim kompanom i szukam na ich ciałach krwawych ran. Co noc budzę się w strachu, że wszyscy, których miłuję, zginą.
– Taras, czy gotów jesteś poświęcić wszystko, aby to się skończyło?
– Jako żywo. Nie chcę oglądać tańca trupów!
– A czy jesteś w stanie poświęcić siebie? Wziąć na swe barki ciężar win Lachów i Kozaków i oddać duszę za... ugodę?
Weresaj zadrżał, a wtedy mać ujęła go za głowę i pogładziła po włosach.
– Jeśli trzeba... tedy wezmę. Ale boję się, matko.
– Jednego miałam syna... Ty drugim będziesz – wyszeptała i przytuliła go do siebie.
Koszmar rozwiał się. Zakrwawione zwłoki jęły odmieniać się, prostować, aż wreszcie zmieniły się w żywych ludzi. Weresaj ujrzał pochylone nad nim rozkudlone, przystrojone w futrzane czapy i słomiane kapelusze łby rezunów.
– Taras, szczo ty?!
– Wielka będzie wojna na Ukrainie. Widzę jak nadciąga. Słyszę, jak śmierć na koniu pędzi. A po co tak pędzi? Po wasze głowy, didki.
– Spasi Chryste – przeżegnał się Czornowoł. – Ja słyszał w Niemirowie, jak didy śpiewali, że koronę złotą czarne orły rozdziobią...
– Nie kracz – zagadał wiekowy Opanas Bulba. – Przyjdzie teper mór na paniw, bo bat’ko Chmiel gotować się do boju kazał. My już spisy wykuli.
Ospowaty Korniejczuk, zasiadający po drugiej stronie ognia, splunął na ostrze postawionej na sztorc kosy, a potem począł z chrzęstem przeciągać po nim osełką.
– Znaszli gdzie Chmiela wyglądać? Na Ukrainie? W Multanach?
– Hetman z wielką potęgą na Mołdawię idzie – odrzekł Taras. – Nie chciał dać hospodar Lupul córki za żonę synowi Chmiela, tedy Tymoszko sam ją weźmie po kozacku i w łożnicy wychędoży.
– A my weźmiem dobra – Bulba wyciągnął przed siebie nogi w porwanych, śmierdzących postołach – jako we dworze w Pomornokach.
– I Laszek dostaniem młodych – zarechotał Czornowoł, szczerząc czarne pieńki po wybitych zębach. – Kiedym jedną w Tarasińcach brał, to taka była, jako panna święta z obrazów w cerkwi. A jak prosiła, jako rączęta składała. A potem to ino jęczała, bo przeca takiego mołojca jak ja, he, he, próżno między lackimi husarami szukać!
– Cicho! – syknął Opanas. – Coś słyszałem.
Siedzieli wokół ognia, tuż przy obozowisku utworzonym z chłopskich wozów i kolas ustawionych w okrąg. Czarne kontury drzew odcinały się od rozgwieżdżonego nieba oświetlonego księżycowym światłem. Bulba postąpił do przodu. Znalazł się w ciemności, poza kręgiem blasku ogniska. Coś poruszyło się w lesie. Pod konarami dębów pojawił się zarys konia z jeźdźcem. Przesunął się powoli nad wykrotem. Ten koń... Nie był to chłopski chmyz ani tatarski bachmat. Miał smukłą szyję, gibki zad, pierś jako u łabędzia. To nie był kozacki rumak!
– Korniejczuuuuuk!
– Szczo za łycho?
– Lacha... Lacha widziałem – wystękał Bulba.
Rezun poderwał się na nogi, chwycił kosę i przypadł do Opanasa.
– Wychody jeno, Lachu! – wrzasnął. – Budem tia na pal wbyjaty!
W chwili krótszej niż mgnienie oka czarny cień wychynął zza drzew. Dopadł do Korniejczuka, przemknął obok – straszny, nieopanowany. Opanas zdążył dostrzec tylko błysk szabli, usłyszeć chrzęst przecinanego ciała, a potem już biegł, nogi same niosły go w stronę obozowiska. Głowa Korniejczuka potoczyła się w stronę ogniska, wpadła w krąg światła i zamarła, spoglądając na czerńców wyłażącymi z orbit oczyma. Chłopi jęknęli jednym głosem.
– Ludeeeee spasajtieeeeee! – rozdarł się Opanas. – Lachy iduuuuuuut!
Było już za późno. Zanim ktokolwiek zdołał krzyknąć, nim straże podniosły alarm, jeźdźcy wypadli spoza drzew. Huknęły wystrzały, zarżał koń. A potem straszliwy, nieokiełznany i krwawy orkan spadł na obozowisko!
Chłopi nawet nie próbowali stawiać oporu. Ginęli z wyciem, wrzaskiem i szlochaniem, padali obalani końskimi piersiami, tratowani kopytami. Napastnicy cięli ich po grzbietach i ramionach, odrąbywali dłonie chwytające się burt wozów, rozłupywali głowy. Bili z morderczą wprawą zawodowego żołnierza, bez tchu, bezlitośni jak wilcy, szybcy jak wiatr na stepie, straszni niby sysuny spod wiekowych kurhanów.
Opanas biegł, osłaniając dłońmi głowę. Padł na ziemię, słysząc łomot kopyt, wtulił twarz w wilgotną, zakrwawioną trawę. W chwilę później przebiegli nad nim uciekający chłopi. Jęknął, gdy dostał kopniaka, kiedy stratowały go czyjeś łyczaki. Poderwał się na nogi i skoczył w stronę wozów, prześliznął pod kolasą. Wysunął się spod wozu i...
Dostał w łeb, padł na ciało jakiejś mołodyci. Pomacał ciemię, ale nie poczuł krwi, zrozumiał, że oberwał płazem, a nie ostrzem.
Rzeź była skończona. Pognano go, nie szczędząc razów i kopniaków tam, dokąd zgarniano niedobitków z taboru. Razem z innymi chłopami znalazł się w grupie czerni. Zewsząd napierały na nich łby, piersi i boki pięknych, gibkich, polskich koni. Chłopi, ściśnięci i stłoczeni, osłaniający się od ciosów szabel, nahajów i czekanów, mogli tylko biec bez tchu przed siebie. Ten kto padł, już zostawał na ziemi, bo tratowały go kopyta, przebijał sztych szabli lub czekan rozwalał mu głowę.