121269.fb2
Dwaj jeźdźcy wyłuskali z tłumu pierwszego chłopa. W słabym świetle pochodni Opanas rozpoznał Czornowoła. Pancerni pognali go pod krzyż, gdzie czekał szlachcic na wspaniałym siwym koniu. Wierzchowiec, okryty pozłocistym rzędem nabijanym turkusami, z napierśnikiem ozdobionym fręzlami i perłami, unosił dumnie głowę, potrząsając forgą ze strusich piór. Opanas przeniósł wzrok na jeźdźca. W świetle księżyca dojrzał młodego szlachcica przybranego w rysi kołpak ze szkofią, pękiem czaplich piór i karmazynowy żupan z pętlicami.
– Panie poruczniku! – rzekł młodzieniec do towarzysza. – Spytaj, gdzie buntownicy!
Jeździec w posrebrzanym bechterze, o twarzy ozdobionej siwymi, opadającymi w dół wąsiskami, podjechał do Czornowoła.
– Gdzie rezuny? – huknął z góry. – Gdzie Chmielnicki?! Gadaj, chamie!
– Ja ne znaju, pane – jęknął Czornowoł. Bulba wiedział, że mówił prawdę. Nie wiedzieli, gdzie szukać Kozaków. – Pomyłujtie, na swiatuju pereczystuju...
Młody szlachcic uniósł dłoń. Dał znak. Czornowoł nie czekał. Padł na kolana, chwytając za wysadzane jaspisami strzemię i podkuty safianowy but szlachcica – chciał ucałować pańskie nogi. Nie zdążył! Ze świstem i błyskiem opadły w dół szable pancernych! Odrąbane ramiona Czornowoła upadły na stepową trawę. Rezun przewrócił się, dławiąc rykiem. Wył i tarzał się w strugach krwi, czarnej w blasku księżyca. Zanim znieruchomiał, żołnierze wyciągnęli z tłumu kolejnego chłopa.
– Gdzie Chmielnicki?! – spytał posiwiały szlachcic obojętnym tonem. – Mów, chamie, theatrum nam oszczędzisz! A sobie męczarni.
– Przez mękę Bożą, pomyłuj pane – jęknął chłop. – Ja ne znaju... Ja ne...
Młody szlachcic dał znać ręką. Rezun nawet nie jęknął. Bulba dostrzegł krótki błysk, a potem głowa potoczyła się na ziemię. Korpus zachwiał się, postąpił trzy kroki, padł przed kapliczką i bezrękim Chrystusem...
Pancerni skoczyli w tłum, szukając następnej ofiary. Nie musieli tego czynić. Taras z bandurą na ramieniu sam wystąpił z szeregów czerni.
– Pomiłujcie, miłościwy pane. Chłopi Chmielnickiego na oczy nie widzieli. Nic nie wiedzą. A jeśli im odpuścicie, to wam nowinę dobrą powiem...
– Na kolana, chamie! – krzyknął siwy porucznik. – Jak śmiesz nie pytany przemawiać?!
Żołnierze skoczyli w stronę bandurzysty... Dwa zakrwawione ostrza wzniosły się nad bladym, drżącym Kozakiem!
Weresaj porwał za bandurę. I zagrał...
W niedzielę świętą to nie orły siwe zakrzyczały,
A to biedni niewolnicy w niewoli ciężkiej zapłakali,
Ręce ku górze wznosili, kajdanami zadzwonili,
Pana miłosiernego prosili i błagali...
Stali na wprost siebie przez długą chwilę. Panowie polscy w karmazynach, szkarłatach, w srebrze i złocie; na koniach okrytych pozłocistymi rzędami i on – prosty, Kozak bandurzysta w szarej świcie, drżący, przerażony.
I stał się cud. Pułkownik nie opuścił ręki. Wstrzymał egzekucję!
– Co chcesz mi przekazać? Gadaj zaraz!
– Jeno najpierw wasza miłość da słowo, że nie każe chłopów stracić.
Pancerni ryknęli śmiechem. Nawet konie zaczęły parskać. Młody pułkownik spojrzał prosto w oczy bandurzysty. Młodzieniec zadrżał tak, że aż dzwoniły mu zęby.
– Ja wszystko powiem. Jeno wa... wasza miłość przysięgnie...
Pancerni zarechotali jeszcze głośniej.
– Daję nobile verbum, że jeśli nowina, którą mi przekażesz, będzie wielkiej wagi, odstąpię od wymierzenia kary! – rzekł pułkownik.
– Pan pysar Wyhowski i starszyzna wysyłają pyśmo do jego miłości pana hetmana, z zapytaniem azaliż nie zawarłby rozejmu i ugody z wojskiem zaporoskim.
Żołnierze drgnęli. Stary porucznik i młody szlachcic spojrzeli po sobie niepewnie.
– Jeśli to prawda, tedy przed hetmanem staniesz – rzekł w końcu pułkownik. – Na konia go! – rozkazał. – Strzec jak oka w głowie!
– Co z rezunami, wasza miłość?!
– Puścić wolno!
Żołnierze popatrzyli na siebie niepewnie. Rzadko słyszeli takie rozkazy. Jednak posłusznie odstąpili jeńców. Ze stukotem kopyt, z brzękiem zbroic, z szumem piór jeźdźcy poczęli znikać w lesie i chaszczach.
Pokrwawieni chłopi zostali sami na rozstajach. Nikt nie wierzył w słowo pułkownika. Nikt się nie poruszył. Wszyscy czekali, aż Lachy powrócą znowu, aż z gęstwiny zaświszczą strzały i kule.
W końcu Bulba na dygocących nogach podszedł do krzyża i padł na kolana. Za nim poszedł kolejny chłop i jeszcze jeden. Tłum rzucił się do krzyża. Chłopi składali trzęsące się ręce do modlitwy, żegnali złączonymi trzema palcami. Pod niebo popłynęły słowa modlitwy:
– Dostojno jest’ jako woistinu błażiti Tia Bohorodicu, Prisnobłażennuju i Prenieporocznuju i Matier’ Boha naszeho...
* * *
Księżyc świecił jasnym blaskiem, gdy znaleźli się na błoniu przed polskim obozem. Tabor stał na górze mającej ponad milę szerokości. Dokoła w trupim świetle miesiąca bielały skały, jary i przepaście nad Bohem. Boków obozowiska broniły skaliste urwiska, od czoła step opadał ku rzece, a z tyłu wznosił się stromo aż ku mrocznym lasom na wzgórzach majaczących hen, za jarami i skalnymi progami. Od błonia tabor osłaniały ostróżki i blokhauzy, na których czuwała piechota polska. Na tyłach przy blasku pochodni sypano szańce i lunety. Za nimi czerniały reduty obsadzone piechotą niemiecką oraz działami. Pomimo nocy wszędzie wrzała praca – wśród namiotów płonęły pochodnie, uwijała się czeladź i hajducy. Ostrzono pale, sypano wały, przetaczano ciężkie wozy taborowe.
– Powierzam waszmości posła, panie Czapliński – rzekł pułkownik do starego wojaka, gdy dojechali przed kwatery. – Hej, Taras, co ty?
Młody Kozaczek z rozdziawioną gębą gapił się na otwarte wejście do namiotu, przed którym stali. Wpatrywał się jak urzeczony w proporzec. Była na nim Janina, stary polski herb przedstawiający pole w polu, to jest jedną tarczę w drugiej.
– Spasi Chryste. Prawdu kazał Ołeś... – wyszeptał Taras. – Oto wypełnia się Twoja wola... Pany jasne – spytał błagalnie – a czyj to znak?
– Mój – odparł pułkownik. – Jestem Marek Sobieski herbu Janina, starosta krasnostawski. A ty lepiej módl się, miast gębę wyszczerzać. Hetman Kalinowski okrutnie zawzięty na Kozaków. Ja go udobrucham, ale jeśli łżesz, na gałąź pójdziesz.
Pułkownik zawrócił konia i puścił się rysią. Kwaterę hetmana odnalazł bez trudu. Ogromny namiot był rzęsiście oświetlony, iluminowany setkami świec i latarni. Wejścia strzegli dragoni w karmazynowych barwach, z muszkietami w pogotowiu i zapalonymi lontami, a w środku ogromny stół uginał się pod półmiskami pełnymi pasztetów ozdobionych figurami jeleni, dzików i łabędzi; pieczonych gęsi zaprawianych szafranem i korzeniami, mis z kapustą, polewką i krupami. Wino, małmazja, lipiec, alikant i rywuł lały się strumieniami do garnców, pucharów, roztruchanów i bernardynów.
Za stołem zasiadała cała wojskowa starszyzna armii koronnej. Był generał artylerii Zygmunt Przyjemski, posiwiały mąż w granatowym wamsie, artylerzysta i oberszter wojsk cudzoziemskiego autoramentu, weteran wojen szwedzkich, cesarskich, duńskich i Bóg wie jakich jeszcze... Obok zasiadał jednooki Krzysztof Grodzicki, gubernator Kudaku, zwany Cyklopem, który prawie rok wytrzymywał oblężenie Kozaków i po kapitulacji wykupiony został z niewoli. Pili na umór dowódcy jazdy narodowego autoramentu – Krzysztof Korycki i Stanisław Druszkiewicz. Za nimi Sobieski widział poznaczone bliznami oblicze Jana Odrzywolskiego. Dalej bawił się Ludwik Aleksander Niezabitowski, warchoł i hulaka, ale i zawołany żołnierz. A obok hetmana zasiadał młody, blady szlachcic w czarnym wamsie obszytym koronkami i galonami.
– Witam, panie pułkowniku!
Marek Sobieski, starosta krasnostawski, skłonił się przed hetmanem.
– Są jakieś wieści o Kozakach?
– Schwytaliśmy Zaporożca, który rzekł, że Chmielnicki już wyruszył z Czehrynia.
– Tedy rad go powitam pod Batohem. Daj Bóg, jeszcze niedziela i będzie pokój na Ukrainie. Zniesiemy Chmiela i pójdziemy nad Dniepr. Prawda, panie Dantez?!
Sobieski zamarł. Ten głos... To oblicze. Gdzieś je już widział. Gdzieś słyszał ten głos... Tylko, do czarta, gdzie?!