121269.fb2
– Dawno już winienem hetmaństwo wielkie dostać, od kiedy pijanica Potocki od gorzałki się zawinął – warknął Kalinowski. – Cóż z tego, kiedy nasz najjaśniejszy pan jeno pokojowych swych słucha, gdy wakaty rozdaje.
Pułkownicy zaśmiali się, wstali, kiedy starosta krasnostawski przepił do nich.
– Przysłał mi Chmielnicki odpowiedź przez umyślnego – warknął Kalinowski. – Pisze, abym z wojskiem odstąpił, bo inaczej do mnie w gości przyjdzie! To i ugoszczę go po królewsku, jeno że zamiast na stolcu – na paliku każę go posadzić!
– Wasza mość nie rzucaj słów na wiatr – mruknął Przyj emski.
– Pan Przyjemski inaksze ma o naszej sytuacji mniemanie – rzekł Kalinowski. – Imaginuj sobie, panie starosto, że doradzał mi, aby obóz zwinąć i w inne miejsce się przenieść. Waszmość tchórzem jesteś podszyty!
Przyjemski pobladł. Widać ciągle nie nauczył się znosić humorów Kalinowskiego.
– Kiedy wasza mość chorągwią ledwie dowodził, ja się biłem pod Kondeuszem, a potem pod Bernardem Weimarskim, który Szwedom przewodził.
– I pewnie choroba galicka umysł ci zepsowała, bo myślisz, żeś wszystkie rozumy pojadł! – rzekł Kalinowski, pokazując Przyjemskiemu figę wielką jak turban pohańca. – Póki przy mnie buława, trzymaj waść język za zębami!
Przyjemski nic nie rzekł. Był blady i wściekły.
– Okrutnie mnie Chmielnicki dopiekł tym listem – warknął hetman. – Rozkazałem tedy, aby jeśli jakiś posłaniec od Kozaków do obozu przybędzie, powiesić go na majdanie. A kto choćby jednego jeńca kozackiego zatai – ten za buntownika poczytany będzie!
„Matko Boska – pomyślał Sobieski. – Co teraz? Co z listem Tarasa? Co z posłańcem?”.
– Panie starosto krasnostawski...
Sobieski drgnął. Tajemniczy cudzoziemiec spoglądał nań przeszywającym wzrokiem.
– My się już znamy, panie pułkowniku. Jam jest Bertrand de Dantez, oberstlejtnant regimentu rajtarii księcia Bogusława Radziwiłła.
– Waszmość jesteś Francuz?
– Gaskończyk, jeśli już przy tym jesteśmy, mości panie starosto. Służyłem na dworze Marii Ludwiki, a teraz w zastępstwie księcia Janusza dowodzę jego regimentem. Waszmość nie przypominasz mnie sobie? Wszak widzieliśmy się już, choć w zgoła odmiennych okolicznościach.
Sobieski przymknął oczy. Nagle drgnął, gdy wróciła do niego tamta chwila; spotkanie w ciemnej kaplicy przemyskiego zamku. Wpatrywał się w Danteza, czując jakby ktoś zdzielił go obuchem w podgolony, szlachecki łeb.
– A więc wygrałeś życie, mości kawalerze. Cieszy mnie to. Nie wątpiłem w waszmości niewinność. Awansowałeś. Wczoraj byłeś jeno wolnym rajtarem, a dziś wodzisz w pole regimenty... Dziwna to zaiste, rzekłbym – diabelska losu odmiana.
– Fortuna, mości panie starosto, kołem się toczy. Hazard, panie pułkowniku. Szczęśliwą kartę wyciągnąłem z talii.
– Śmierć?
– Masz waszmość rację. Śmierć. Wtedy, na rynku przemyskim umarł dawny kawaler Bertrand, a narodził się pan oberstlejtnant de Dantez. Wybraniec losu i fortuny.
– Fortuna to kapryśna pani – mruknął Sobieski – jednak cieszy mnie, że waści sprzyja. Na zdrowie!
Wstali, stuknęli się kielichami. Wypili.
– Wiem, że wasza mość odwiedzałeś kraj moich przodków – rzekł Dantez. – Nie żal było porzucać wojaży po Niderlandach i Francji, wracać tu, aby uganiać się za zbuntowanym chłopstwem po stepach?
– Ja z rodu senatorskiego pochodzę, to zaś zobowiązuje – rzekł Sobieski. – Przodkowie moi Rzeczypospolitej bronili, nie biernat i zamsik krajali. Kiedy wybuchł bunt, wróciłem razem z bratem z zagranicy, aby bronić ojczyzny.
– Sacrebleu! Kawalerska w waszmości fantazja. A gdzież jest Jan, brat waszej mości?
– Został ranny w pojedynku o cześć damy – mruknął Sobieski, nie dodając, iż jego brat zwadził się z cudzoziemskim oficerem o pewną kurwę w Zamościu.
– A to szkoda, gdyż potrzeba nam ludzi, którzy wierność buławie przedkładają nad prywatę.
– Nie rozumiem.
– Nie wszyscy sprzyjają mości Kalinowskiemu – rzekł cicho Dantez. – Jest kilku rotmistrzów i namiestników, którzy gdaczą niby kury na jarmarku. Tedy pytanie mam, czy gdyby doszło do jakowegoś... tumultu, staniesz, waszmość, przy naszym boku?
– Jako żywo możesz być pewien mej wierności, kawalerze. Czyżby wojsku groziła konfederacja?
– Wy, Polacy, żadnego szacunku dla zwierzchności nie macie! U was każdy towarzysz, czy pacholik śmie własne zdanie mieć, koła zwoływać i konfederacje ustanawiać, tedy wszystkiego można się spodziewać. U nas we Francyjej...
– Wojsko Rzeczypospolitej – mruknął Sobieski – nie jest bandą najmitów, którym aby gębę zatkać talarami, a będzie i diabłu służyć. To nie są płatni zbóje, kondotierzy włoscy, czy gartende knechte, którzy łupią, palą i mordują po równi swoich i wroga. Ciężki dla chłopków i mieszczan jest żołnierz polski, jednak często bez żołdu i strawy ojczyzny broni. Toż i ja widziałem co z niemieckich krajów zostało po wojnach Unii z Ligą Katolicką i powiadam, że każdy z żołdaków niemieckich, szwedzkich czy hiszpańskich prześcignął polskiego w łupiestwie, a żaden nie dorównał mu w waleczności!
Dantez podniósł kielich, aby sługa dolał mu węgrzyna.
– Długo ja bywam w Rzeczypospolitej – powiedział pojednawczo – wszelako ciągle jednej rzeczy zrozumieć nie mogę. Jakim cudem jazda wasza odnosi wiktorie i sama ciężar walki trzyma, podczas gdy w Cesarstwie i Francyjej, siłą armii jest piechota?
– Bo rycerz polski spod chorągwi kozackich czy husarskich nie dla zasług czy godności Rzeczypospolitej broni, ale dla zachowania swojej wolności.
– A prawda, zapomniałem. Aurea Libertas. Wygląda tedy na to, że jesteście ostatnimi rycerzami w Europie.
– Dlaczego ostatnimi?
– Rycerstwo skończyło się dawno temu, panie starosto. Wyginęło pod Crecy, pod Agincourt, pod Pawią i Bannockburn, wybite przez plebs i najmitów. Być może tedy i wasz koniec się zbliża? Cóż stanie się, jeśli husarzy chłopstwo ukrainne kłonicami i kiścieniami wyreże?
– Zginiemy. I będzie koniec naszej Rzeczypospolitej. Wtedy pewnie ucieszysz się, waszmość, a razem z tobą Europa. Odetchniecie, że już nie ma nas – warchołów i pijanic; że zniknie z mapy świata dzieło unii lubelskiej.
– Ja też byłem niegdyś wam bliski – rzekł Dantez. – I nazywałem sam siebie człowiekiem honoru.
– I cóż się stało? Już nie jesteś, panie kawalerze?
– Umarłem, panie starosto – wyszeptał Dantez smutno. – Tam, pod szubienicą na rynku w Przemyślu. A potem pewni ludzie zabrali mi moją dumę; zdjęli ze mnie owo nieznośne brzemię.
– Nie może to być – uśmiechnął się Sobieski. – Honoru nie można nikomu odebrać. Nie można sprzedać go na jarmarku za garść srebrników. Honor i szlachecką fantazję możesz, waszmość, odebrać sobie jeno sam.
– Mówisz jak mój ojciec, mości pułkowniku. Dam ci jednak dobrą radę. Trzymaj się blisko jego mości hetmana Kalinowskiego, choćby nawet jego rozkazy zdały ci się diabelskimi.
– Nie rozumiem.
– W swoim czasie zrozumiesz, mości panie starosto. Jazda narodowego autoramentu przyczyniła hetmanom i naszemu Najjaśniejszemu Panu dostatecznie wielu kłopotów, aby Jego Wysokość począł zastanawiać się nad jej rozpuszczeniem.
– Co takiego?! Wielce mnie, waszmość, zadziwiasz.
– Bo wasza mość nawet nie przypuszczasz, ile się jeszcze wkrótce zmieni w Rzeczypospolitej. Zdrowie waszmości, panie pułkowniku!