121269.fb2
Taras spojrzał na dzieci, na ich rany, blizny, kikuty rąk i nóg obwiązane gałganami, na pobladłe twarzyczki. Przeniósł wzrok na zakonnika.
Zamarł...
Wróciło tamto...
Kozaczek zadygotał, opadł na kolana i na chwilę ukrył twarz w dłoniach. To... To nie mogło być prawdą! Zobaczył... Znowu, tak jak przed rokiem, dostrzegał... Widział tę straszną rzecz.
Zakonnik popatrzył mu prosto w oczy. Spasi Chryste... Czyżby wiedział o widzeniach Kozaka?! Czyżby coś przeczuwał?
– Taras, nie lękaj się – wyszeptał brat Michał. – Mnie śmierć pisana, lecz nie trwóż się. Ojciec niebieski przyjmie mnie do swej chwały. Nic to, że zginę, jeśli dzieci ocaleją.
– Ty wiesz – wydyszał bandurzysta. – Ty znajesz... Co mi się stało wtedy...
– Wiem, co widzisz – wyszeptał starzec. – To samo, co ujrzałeś pod Beresteczkiem, kiedy ostatniego dnia bitwy Chmielnicki uderzał na królewskie wojska. Znów masz to przed oczyma. Módl się za mnie, Kozacze.
– Skąd wiesz? Ojcze... ja...
– Ja to samo ujrzałem. Straszne miałem widzenia, póki nie zrzuciłem zbroi husarskiej i nie przywdziałem habitu. I nie ofiarowałem się Panu Bogu. Ja wiem, co czujesz...
– Ja... nie chcę! – jęknął Taras. – Nie zniosę już tego dłużej.
– I powiedział Pan: kto nie bierze swojego krzyża i idzie do mnie, nie jest mnie godzien. Tak oto synu otrzymałeś dar od Boga, ufaj więc w jego siłę i moc, a on uczyni z niego najlepszy pożytek.
– Dlaczego to przytrafiło się właśnie mnie?!
– Ufaj w moc i opiekę Bogurodzicy. Idź za jej głosem i daj się prowadzić. Być może ty właśnie zaprowadzisz pokój Boży na Ukrainie. I zakończysz wojnę...
Taras milczał. Dygotał z przerażenia, nie mógł patrzeć na zakonnika.
Wtedy to Kozacy wpadli do świetlicy z brzękiem szabel, z łoskotem podkutych butów.
– Nie ma dukatów! – krzyknął Morozowicki.
– Nie ma złota! – zawtórowali mu jak jeden mąż Horyłkowie.
Ołeś spojrzał na Sysuna złowrogim wzrokiem.
– Gdzie dukaty i talary? Gdzie orty i szóstaki? Gdzie złotogłowie i aksamity, czapraki, delie? Gdzie materie tureckie, coś nam je obiecywał?!
– Nie masz ich tutaj! – huknął młodszy z Horyłków.
– Łgałeś, psi synu!
Sysun rozejrzał się dokoła ze złością. Być może nie wiedział, czy od razu porwać za szablę, czy też odwrócić jakoś uwagę rozwścieczonych kompanów. I wtedy jego bystre oczy dostrzegły coś za plecami mołojców.
– Tam Lach złoto schował! – zawołał, wskazując figurę Bogurodzicy. – Bierzcie! Matka Boska talarów nie potrzebuje.
Wytrzeszczyli oczy. Pod posągiem Marii leżał chudy trzos.
Zakonnik zerwał się na nogi.
– To są ostatnie grosze nasze, oddane pod opiekę Najświętszej Panny!
Ołeś skoczył ku figurze, wyciągając rękę po sakiewkę. Bernardyn zagrodził mu drogę, lecz Kozak pchnął starca. Bez skutku. W zamian za to zakonnik chwycił jego dłoń i zatrzymał bez wysiłku; uwięził ramię, niby w kowalskich kleszczach. Ołeś szarpnął się wściekle.
– Puskaj! – krzyknął. – Do dytka!
Kozacy skoczyli mu na pomoc, roztrącając dzieci. Izba wypełniła się łoskotem, krzykiem i brzękiem. Lecz nim Zaporożcy dopadli do posępnej postaci zakonnika, Lach odepchnął Ołesia z takim rozmachem, że Kozak padł w tył, walnął podgolonym łbem w ławę, niemal nakrył się nogami. Zanim jego kompani przypadli do bernardyna, zakonnik chwycił cienki trzos i z całej siły przycisnął do piersi.
– Przez mękę Zbawiciela naszego, pomiłujcie! – zakrzyknął. – To dla dzieci...
Horyłkowie i Sysun chwycili starca za ręce, chcąc wyrwać mu mizerną zdobycz. Rozdarli habit, ale nie byli w stanie wydrzeć sakiewki.
– Taras! – zacharczał Sysun. – Taras, chodź tu!
Bandurzysta nie ruszył się. Kozacy stęknęli, szarpnęli zakonnika za ramiona, w których ukrywał sakiewkę, ale nic nie wskórali.
– Z kurwy synu! – wycedził przez zaciśnięte zęby Ołeś i jednym szybkim ruchem zdzielił bernardyna czekanem w łeb. Zakonnik krzyknął, padł na kolana, lecz nie wypuścił sakiewki. Krew polała się na podłogę, ściekła na zmurszałe deski.
– Oddaj dukaty! – ryknął Sysun. – Dawaj złoto, dytczy synu!
Chwycili zakonnika za ramiona. Sapali, klęli, warczeli, ale jego uchwyt był silniejszy niźli kuta stal.
Ołeś porwał za szablę i zadał cios. Sysun wyprowadził drugi. Młodszy Horyłko uderzył trzeci, a Morozowicki jako czwarty...
– Stać! – Taras rzucił się między mołojców. – Zostawcie go!
Starszy Horyłko wbił Weresajowi łokieć pod żebra, młodszy poprawił pięścią w skroń. Taras zgiął się, runął pod ławę, skulił na podłodze, trzymając za żywot.
– Brać złoto! – zawył Sysun.
– To dla dzieci! – jęknął zakonnik. – Zlitujcie... Oszczędźcie...
Ostatkiem sił Horyłko oderwał prawą rękę bernardyna od ciała, chwycił za przedramię, przytrzymał. Lecz nie był w stanie rozewrzeć mu palców.
– Oddawaj! – krzyknął Sysun.
– Dla dziatek – powtórzył mnich zakrwawionymi ustami. – Dla...
Sysun ciął jednym ruchem kurczowo zaciśniętą dłoń. Zakonnik jęknął. Sakwa upadła na podłogę razem z odciętymi palcami.
Sysun zawył. Chciał rzucić się po sakiewkę, ale bernardyn był szybszy. Nim Kozak schylił się po mieszek, chwycił go lewą ręką, przycisnął do pokrwawionego ciała.
– Ulitujcie – wybełkotał. – Ja...
Ciosy szabel i czekanów spadły na niego ze wszystkich stron, raz za razem. Bernardyn jęczał; ostatkiem sił pełzł ku posągowi Maryi, nie wypuszczając z ręki sakiewki.