121269.fb2 Bohun - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 4

Bohun - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 4

– Sługiwałem wojskowo – wyszeptał cicho. – Byłem pod Beresteczkiem. Ale po rzezi ofiarowałem się Panu Bogu. I poszedłem zbierać po traktach pacholęta. Te wszystkie chore, ranne, bez rodzicieli. Dzieci, co pozostały po przejściu ordy, Kozaków albo naszych chorągwi. Tu są wszystkie – te ze szlacheckich dworów i te z prostych chałup. Z miast i przysiółków. Z jarów i pól.

Taras spojrzał na dzieci, na ich rany, blizny, kikuty rąk i nóg obwiązane gałganami, na pobladłe twarzyczki. Przeniósł wzrok na zakonnika.

Zamarł...

Wróciło tamto...

Kozaczek zadygotał, opadł na kolana i na chwilę ukrył twarz w dłoniach. To... To nie mogło być prawdą! Zobaczył... Znowu, tak jak przed rokiem, dostrzegał... Widział tę straszną rzecz.

Zakonnik popatrzył mu prosto w oczy. Spasi Chryste... Czyżby wiedział o widzeniach Kozaka?! Czyżby coś przeczuwał?

– Taras, nie lękaj się – wyszeptał brat Michał. – Mnie śmierć pisana, lecz nie trwóż się. Ojciec niebieski przyjmie mnie do swej chwały. Nic to, że zginę, jeśli dzieci ocaleją.

– Ty wiesz – wydyszał bandurzysta. – Ty znajesz... Co mi się stało wtedy...

– Wiem, co widzisz – wyszeptał starzec. – To samo, co ujrzałeś pod Beresteczkiem, kiedy ostatniego dnia bitwy Chmielnicki uderzał na królewskie wojska. Znów masz to przed oczyma. Módl się za mnie, Kozacze.

– Skąd wiesz? Ojcze... ja...

– Ja to samo ujrzałem. Straszne miałem widzenia, póki nie zrzuciłem zbroi husarskiej i nie przywdziałem habitu. I nie ofiarowałem się Panu Bogu. Ja wiem, co czujesz...

– Ja... nie chcę! – jęknął Taras. – Nie zniosę już tego dłużej.

– I powiedział Pan: kto nie bierze swojego krzyża i idzie do mnie, nie jest mnie godzien. Tak oto synu otrzymałeś dar od Boga, ufaj więc w jego siłę i moc, a on uczyni z niego najlepszy pożytek.

– Dlaczego to przytrafiło się właśnie mnie?!

– Ufaj w moc i opiekę Bogurodzicy. Idź za jej głosem i daj się prowadzić. Być może ty właśnie zaprowadzisz pokój Boży na Ukrainie. I zakończysz wojnę...

Taras milczał. Dygotał z przerażenia, nie mógł patrzeć na zakonnika.

Wtedy to Kozacy wpadli do świetlicy z brzękiem szabel, z łoskotem podkutych butów.

– Nie ma dukatów! – krzyknął Morozowicki.

– Nie ma złota! – zawtórowali mu jak jeden mąż Horyłkowie.

Ołeś spojrzał na Sysuna złowrogim wzrokiem.

– Gdzie dukaty i talary? Gdzie orty i szóstaki? Gdzie złotogłowie i aksamity, czapraki, delie? Gdzie materie tureckie, coś nam je obiecywał?!

– Nie masz ich tutaj! – huknął młodszy z Horyłków.

– Łgałeś, psi synu!

Sysun rozejrzał się dokoła ze złością. Być może nie wiedział, czy od razu porwać za szablę, czy też odwrócić jakoś uwagę rozwścieczonych kompanów. I wtedy jego bystre oczy dostrzegły coś za plecami mołojców.

– Tam Lach złoto schował! – zawołał, wskazując figurę Bogurodzicy. – Bierzcie! Matka Boska talarów nie potrzebuje.

Wytrzeszczyli oczy. Pod posągiem Marii leżał chudy trzos.

Zakonnik zerwał się na nogi.

– To są ostatnie grosze nasze, oddane pod opiekę Najświętszej Panny!

Ołeś skoczył ku figurze, wyciągając rękę po sakiewkę. Bernardyn zagrodził mu drogę, lecz Kozak pchnął starca. Bez skutku. W zamian za to zakonnik chwycił jego dłoń i zatrzymał bez wysiłku; uwięził ramię, niby w kowalskich kleszczach. Ołeś szarpnął się wściekle.

– Puskaj! – krzyknął. – Do dytka!

Kozacy skoczyli mu na pomoc, roztrącając dzieci. Izba wypełniła się łoskotem, krzykiem i brzękiem. Lecz nim Zaporożcy dopadli do posępnej postaci zakonnika, Lach odepchnął Ołesia z takim rozmachem, że Kozak padł w tył, walnął podgolonym łbem w ławę, niemal nakrył się nogami. Zanim jego kompani przypadli do bernardyna, zakonnik chwycił cienki trzos i z całej siły przycisnął do piersi.

– Przez mękę Zbawiciela naszego, pomiłujcie! – zakrzyknął. – To dla dzieci...

Horyłkowie i Sysun chwycili starca za ręce, chcąc wyrwać mu mizerną zdobycz. Rozdarli habit, ale nie byli w stanie wydrzeć sakiewki.

– Taras! – zacharczał Sysun. – Taras, chodź tu!

Bandurzysta nie ruszył się. Kozacy stęknęli, szarpnęli zakonnika za ramiona, w których ukrywał sakiewkę, ale nic nie wskórali.

– Z kurwy synu! – wycedził przez zaciśnięte zęby Ołeś i jednym szybkim ruchem zdzielił bernardyna czekanem w łeb. Zakonnik krzyknął, padł na kolana, lecz nie wypuścił sakiewki. Krew polała się na podłogę, ściekła na zmurszałe deski.

– Oddaj dukaty! – ryknął Sysun. – Dawaj złoto, dytczy synu!

Chwycili zakonnika za ramiona. Sapali, klęli, warczeli, ale jego uchwyt był silniejszy niźli kuta stal.

Ołeś porwał za szablę i zadał cios. Sysun wyprowadził drugi. Młodszy Horyłko uderzył trzeci, a Morozowicki jako czwarty...

– Stać! – Taras rzucił się między mołojców. – Zostawcie go!

Starszy Horyłko wbił Weresajowi łokieć pod żebra, młodszy poprawił pięścią w skroń. Taras zgiął się, runął pod ławę, skulił na podłodze, trzymając za żywot.

– Brać złoto! – zawył Sysun.

– To dla dzieci! – jęknął zakonnik. – Zlitujcie... Oszczędźcie...

Ostatkiem sił Horyłko oderwał prawą rękę bernardyna od ciała, chwycił za przedramię, przytrzymał. Lecz nie był w stanie rozewrzeć mu palców.

– Oddawaj! – krzyknął Sysun.

– Dla dziatek – powtórzył mnich zakrwawionymi ustami. – Dla...

Sysun ciął jednym ruchem kurczowo zaciśniętą dłoń. Zakonnik jęknął. Sakwa upadła na podłogę razem z odciętymi palcami.

Sysun zawył. Chciał rzucić się po sakiewkę, ale bernardyn był szybszy. Nim Kozak schylił się po mieszek, chwycił go lewą ręką, przycisnął do pokrwawionego ciała.

– Ulitujcie – wybełkotał. – Ja...

Ciosy szabel i czekanów spadły na niego ze wszystkich stron, raz za razem. Bernardyn jęczał; ostatkiem sił pełzł ku posągowi Maryi, nie wypuszczając z ręki sakiewki.