121269.fb2
Jednym ruchem Kalinowski wyszarpnął mu kindżał z pochwy, a potem pchnął prosto w serce. Dragon szarpnął się, zacharczał, ale ręka hetmana przytrzymała go w miejscu. Kalinowski wypuścił bezwładne ciało strażnika, pozwolił, by cicho opadło na ziemię, a potem wyszedł z namiotu. Obóz spowity był dymem i oparami po wystrzałach. Z namiotów i lazaretu dobiegały jęki rannych. Ulicami pędzili dragoni na koniach, do redut prowadzono wozy i jaszcze z prochami i kulami.
– Koniec – wyszeptał hetman. Omijał rannych, namioty i wozy, przemykał obozowymi ulicami niby duch – blady, dygoczący z nienawiści, spoglądający na wszystkich strasznym, rozgorączkowanym spojrzeniem.
Zatrzymał się przy taborze. Dostrzegł uszykowane sterty suchego siana... A obok otwarte, niepilnowane wozy oraz jaszcze amunicyjne pełne baryłek z prochem.
Roześmiał się strasznym, charkotliwym śmiechem. A potem sięgnął po tlącą się maźnicę ze smołą.
– Do piekła – wyszeptał. – Czas do piekła, panie Przyjemski!
Jakby uderzył grom, gdy z przerażającym hukiem i błyskiem eksplodowały wozy z prochem i jaszcze z granatami. Ogromny snop ognia strzelił wysoko w górę, zadygotał, opadł, a wówczas wiatr poniósł nad obozem snopy iskier i płomienie. Szybko zajęły się ogniem kolasy, namioty i drewniane blokhauzy. Ogromna ściana ognia wzniosła się pomiędzy redutami i lunetami obsadzonymi przez niemiecką piechotę, a stanowiskami jazdy, rozdarła jakoby na pół armię polską. W obozie wstał zamęt, podniósł się krzyk, z płomieni wypadały oszalałe konie ciągnące płonące wozy, wybiegali na oślep poparzeni, wrzeszczący ludzie.
Bohun zatrzymał się, zdyszany, poraniony, pokryty krwią i potem. Uśmiech tryumfu wykrzywił jego twarz.
– Oto jest znak od Boga! Oto nadzieja na zwycięstwo! Bracia! Na obóz! Bij Lachów!
* * *
Przyjemski zamarł, widząc, co wydarzyło się w taborze. Stojąc na wale reduty, spoglądał na płonący obóz, na uciekającą czeladź, na wybuchające wozy z prochem, płonące namioty, sterty siana i słomy. Płomienie odcięły ich od jazdy Sobieskiego i Odrzy wolskiego, sięgały coraz bliżej, już lizały skarpy redut. Pomiędzy piechotą niemiecką i szkocką wstał szmer, potem krzyk przerażenia.
Kozacy szli na nich ze wszystkich stron. Nadciągali od jarów, wynurzali się z lasów. Parli przed siebie jak niepowstrzymana fala, która samą swą wielkością zalać miała umocnienia, szańce i ostrogi.
– Staaaaać! – zakomenderował Przyjemski. – Do dział!
Puszkarze i lontownicy pod wodzą Krzysztofa Grodzickiego rzucili się do armat, szybko i sprawnie podtoczyli je na artyleryjskie ławy, zapalili lonty, pochodnie i kwacze. Przyjemski podszedł wolno do największej armaty. Czterdziestoośmiofuntowa kolubryna Smok, lana w warszawskiej ludwisarni Ludwika Tyma, zdobiona gmerkiem Orła i Pogoni, czekała już na niego. Generał wziął od puszkarza lontownik, poklepał pieszczotliwie spiżową lufę działa. Obejrzał się na swoich ludzi.
– Gotuj broń!
Niemieckie i szkockie regimenty wystąpiły na wały z nabitymi muszkietami i arkebuzami. Żołnierze jak jeden mąż złożyli lufy na forkietach. Z głuchym trzaskiem opuścili kurki na panewki, bez zwłoki wsunęli do nich lonty.
Kozacy wyszli już na pochyłość wiodącą do polskich stanowisk, a potem puścili się biegiem. Od nadciągających szeregów zaporoskiej piechoty nadszedł okrzyk, ryk zwycięstwa dobywany z tysięcy gardzieli.
Przyjemski przyłożył lont do zapału. Smok ryknął ogniem, jęknął spiżowym basem i szarpnął się w tył od odrzutu. Ognista kula wpadła w szeregi zaporoskiej piechoty, rozrywając ludzi na sztuki, masakrując, siejąc dokoła skrwawionymi szczątkami. Zrykoszetowała na kamiennym podłożu, przemknęła ponad głowami nacierających i ścięła drzewce wielkiej, malinowej chorągwi zaporoskiej z archaniołem.
Armaty ryknęły ogniem jak jeden mąż. Kule uderzyły w zbitą masę czerni, robiąc w niej wyrwy, wyrzucając w powietrze martwe ciała, zbryzgując krwią ziemię i mołojeckie świty. Kozaków to nie wstrzymało. Popędzili ku szańcom z łomotem tysięcy stóp, dławiąc się krzykiem i dzikim wyciem. A kiedy wyszli już na ostatni kawałek równiny, w oczy spojrzało im tysiące czarnych luf muszkietów.
– Feuer! – zakomenderowali oberszterzy.
Muszkiety i arkebuzy zagrzmiały równą salwą. Błysk ognia przeleciał wzdłuż ściśniętej linii niemieckiej i szkockiej piechoty. Ołów przeorał szeregi zaporoskie; pułki wstrzymały się w biegu na chwilę, gdy setki, tysiące ciał w jednej chwili padły na ziemię.
Kozacy odpowiedzieli godnie. Wystrzelili dwa razy, poprzez prochowe dymy i opary. A potem rzucili się pędem ku wałom. W jednej chwili setki drabin opadły na nie z rozmachem, a tysiące mołojców poczęło wspinać się na koronę szańców.
Niemcy i Szkoci chwycili za pałasze, szable i rapiery. A potem spadła na nich zaporoska nawała. Walczyli wręcz na wałach, bili się z Kozakami na życie i na śmierć, lecz Zaporożcy odpychali ich coraz dalej od umocnień. Jedynie straszni Szkoci nie ustępowali pola, choć krew zalewała im oczy, choć wzdłuż ławy wałowej utworzył się wkrótce cały stos martwych ciał i jęczących rannych, z zaciekłością wyrąbywali sobie drogę claymorami. Ręce omdlewały im od morderczej pracy. Bili się jednak z wściekłością, walczyli w szale, spychając Kozaków z wałów, odrąbując ręce chwytające za krawędzie palisady.
Fala zaporoskiej piechoty pokryła wały doszczętnie. Mołojcy wdzierali się po drabinach, wdrapywali na górę, krzycząc, gryząc, tnąc szablami, strzelając z przyłożenia z arkebuzów i rusznic. I wygrywali. Powoli ich przewaga zwiększała się.
– Do redut! – krzyknął Przyjemski. – Cofać się do redut!
Bitwa była przegrana. Za plecami mieli straszną ścianę ognia i dymu, a przed sobą morze kozackich głów, które wdzierało się coraz dalej i dalej w głąb wałów.
Szkoci i Niemcy wycofywali się, wyrębując drogę pałaszami. Co najmniej połowa muszkieterów legła pokotem na pobojowisku przy wałach, a reszta z trudem torowała sobie drogę odwrotu.
Ćwierćkartauny i oktawy z redut wystrzeliły prosto w kłębiący się tłum przeciwników. Szkoci i Niemcy dopadli do umocnień, wbiegli do środka, zamknęli bramy. I to był koniec. Skrwawione zaporoskie pułki otoczyły ich ciasnym pierścieniem. Ryk zwycięstwa dobył się ze wszystkich kozackich gardeł.
– To koniec! – krzyknął Przyjemski do Krzysztofa Grodzickiego. – Uciekaj, waść! Za ciurę się przebierz!
– Wszyscy tu umrzemy! – rzekł ponuro Cyklop. – Wszystkich nas jednaki koniec czeka. Bywaj, panie Przyjemski. A jeślim grzechy miał względem ciebie, tedy mi odpuść!
– Jako w niebie, tak i na ziemi.
Szkoci i Niemcy wbili w ziemię pałasze. Przez krótką chwilę żołnierze padali sobie w objęcia, wybaczali krzywdy, dzielili się ostatnimi bukłakami wody i gorzałki, po raz ostatni ściskali sobie dłonie.
A potem zagrzmiały działa, wystrzeliły w górę płomienie. Kozacy ruszyli do szturmu.
* * *
Sobieski wiedział, że wszystko stracone. Cały obóz stał w ogniu, płomienie odgradzały jazdę polską od broniącej redut i szańców piechoty Przyjemskiego. Poprzez dym widział, że trwała tam walka, a Niemcy i Szkoci bili się u wałów wręcz, odpierając szturmy kozackiej piechoty. Widać było, że reduty nie utrzymają się długo bez pomocy. Lecz odsiecz nie miała jak do nich dojść!
Przyszły król Rzeczypospolitej siedział na Złotogrzywym, z buławą w ręku pośród towarzyszy husarskich, wśród stających dęba z przerażenia koni, huku wystrzałów, rżenia wierzchowców, jęku umierających, krzyków żołnierzy tratowanych przez końskie kopyta.
Kozackie pułki szły do ataku. Lecz tym razem Zaporożcy posuwali się w stronę polskiego obozu pod osłoną dwóch taborów. Mołojcy nieśli ogromne kobylice i drewniane kozły, kryli się za hulajgorodami, wiedli taborowe wozy z gnojem i piaskiem, połączone w rzędy, skrępowane linami i łańcuchami. Za tymi osłonami kryli się strzelcy prowadzący nieustanny, bezlitosny ogień. Kule z rusznic i arkebuzów zabijały konie, wbijały się w szczeliny zbroic, krzesały iskry na husarskich napierśnikach, przebijały kolczugi pancernej jazdy. Trzykrotnie chorągwie polskie dopadały do ruchomych stanowisk kozackich. Trzykrotnie uderzały z szablami na kobylice i wozy. I za każdym razem odstępowały, pozostawiając stosy trupów. Aby złamać szyk zaporoski, Sobieski potrzebował piechoty. A Niemcy Houvaldta i Szkoci Butlera zostali odcięci za ścianą płomieni.
– Nie strzymamy! – krzyknął Odrzywolski do Sobieskiego. – Ratuj się, miłościwy panie!
– Nie będę uciekał! – rzekł Sobieski. – Miło mi przy was umierać!
– Kozacy zwierają szyki. – Odrzywolski wskazał buławą zasnute dymem wystrzałów błonie. – Jeszcze jest czas na ucieczkę.
– A ty, panie bracie?
– Ja już raz uciekłem spod Cecory. Natenczas dałem sobie słowo, że nigdy więcej!
– Miłościwy panie. – Pokryty krwią, zbryzgany błotem Dantez uchylił kapelusza przed Sobieskim. – Tam na lewo jest przerwa. Weź husarię! Przebijaj się!
– Dantez? Ty jeszcze żyjesz?
– Pan Bóg pozwolił. Wasza miłość, zaufaj mi, ja poprowadzę!
– Nie będę uciekał!
– Panie Marku, twoim obowiązkiem jest donieść szlachcie o tym, co tu się stało. Jan Kazimierz nas zdradził, wydał na śmierć! Musisz o tym opowiedzieć! I samemu zostać... królem!
Sobieski rozejrzał się dokoła, spojrzał na pole usiane trupami, na pokrytych kurzem i krwią towarzyszy, na leżących pokotem skrzydlatych rycerzy. Wsparł się pod boki i stał tak, jak ostatni władca zniszczonej, skrwawionej wojnami Rzeczypospolitej, tuż obok buńczuka i królewskiej chorągwi koronnej.
– Dobrze – rzekł. – Wrócę tu i pomszczę was!
Zdziesiątkowana chorągwiew husarska zerwała się do lotu. Ziemia zadudniła, gdy wpadli w prochowe dymy wystrzałów. Kozacy dostrzegli ich od razu, wzięli na cel. Grad kul posypał się na rotę, ale husaria szła już jak wicher, obalając wszystko po drodze. Dopadli tak do zaporoskich wozów, za którymi ukrywali się strzelby. Dantez miał rację! Z tej strony nie było kobylic, ani hulajgorodów, tylko zwykłe, nienakryte pałubami kolasy.