121269.fb2 Bohun - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 5

Bohun - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 5

– Skaczesz, Lachu! – zakrzyknął Sysun. – Jeszcze skaczesz!

Ciął szablą ze świstem i jednym wprawnym ciosem odrąbał mu lewą rękę w łokciu.

Zakonnik zawył. Padł w drgawkach na podłogę tuż przed posągiem Maryi. Czerwona krew trysnęła na ściany, na figurę Najświętszej Maryi Panny. Bernardyn uczynił ostatni, rozpaczliwy wysiłek, chciał rzucić się całym ciałem na sakiewkę, lecz Sysun chwycił za jego długie, białe włosy, poderwał głowę ku górze, a potem ze świstem uderzył szablą!

Szloch i krzyk dzieci urwały się w jednej chwili. Cios był tak silny, że Sysun przerąbał szyję zakonnika i zarazem figurę Matki Boskiej. Głowa bernardyna padła z łoskotem na deski, przeturlała z głuchym dudnieniem, a potem zamarła w kącie. Jej powieki poruszyły się jeszcze, zatrzepotały i znieruchomiały. Krew spływała po przewróconych świecach, po różańcu, Biblii i okaleczonym, bezgłowym posągu Maryi.

Z okrzykami tryumfu Sysun i Morozowicki rzucili się ku sakiewce, chwycili ją, poczęli wyrywać sobie z rąk. Materiał pękł w jednej chwili, a z płóciennego woreczka sypnęły się monety. Lecz nie talary, dukaty, czy czerwone złote. To były zwykłe, pospolite miedziaki, połamane i oberżnięte ternary, denary, szelągi i grosze, wśród których zabłysnął czasem ort czy szóstak.

Taras patrzył przerażony, jak panowie mołojcy zgarniali unurzane we krwi miedziaki. Jak młodszy Horyłko podniósł odcięty palec zakonnika i pomagając sobie zębami zerwał zeń herbowy pierścień. Morozowicki odrywał deski z podłogi, rąbał ściany, przewracał sprzęty. Tymczasem Ołeś ściągnął z martwego ciała bernardyna jego rycerski pas.

Sysun podniósł się z kolan, schował do sakwy zakrwawione grosze, a potem rzucił okiem na odrąbaną głowę zakonnika i splunął.

– Podpalić dwór! – rozdarł się na całe gardło. – Spalcie to wilcze gniazdo!

Morozowicki porwał smolną szczapę zatkniętą przy drzwiach. Szybko podłożył ją pod obrusy i materie przy bezgłowej figurce Maryi. Płomienie buchnęły w górę, przeniosły się na ścianę.

– Podpalać! Podkładajcie ogień! – ryczał Ołeś. – Spalmy dwór do szczętu!

Dzieci już nie płakały. Stłoczone w kącie sali, wpatrywały się nieruchomymi spojrzeniami w to, co rozgrywało się na środku świetlicy – pewnie dlatego, że w czasie wojny na Ukrainie widziały gorsze rzeczy. Śmierć rodziców, braci i sióstr, tortury, rzezie, niewolę, strach, zniszczenie. Taras oprzytomniał szybko. Skoczył ku nim, objął pacholęta, popchnął w stronę drzwi wiodących do sieni.

– Uchodźcie! – zakrzyknął. – Uchodźcie ze mną!

* * *

Taras podniósł krzyż i wbił go w miękką, rozmokłą od deszczu ziemię. Spłacił dług; oddał choć drobną część tego, co winien był bratu Michałowi. Kozak ukląkł, przeżegnał się, zmówił modlitwę.

– Co wy poczniecie, detyny?

– Pomrzemy – odparł cicho jednoręki chłopiec. Wciąż tulił do siebie płaczącą dziewczynkę. – Tu, czy na gościńcu, to żadna różnica, pane.

Taras podszedł do konia, wyciągnął z juków worek sucharów i położył u stóp dzieci.

– Bierzcie – mruknął. – Starczy wam na długo. Co jeszcze mogę dla was uczynić?

Chłopiec podszedł do Tarasa. Jedyną ręką, która mu pozostała, podał mołojcowi małą, dwudziestoczterostrunową bandurę. Kozak wziął ją, pogładził. Starczyło, że dotknął strun i wiedział już, że instrument jest najprzedniejszej jakości. Jego płyta, wycięta z jednego kawałka świerkowego drewna, kończyła się smukłym, nieco wygiętym gryfem. Bandura była lekka jak stepowy wiatr, a ledwie trącił struny, rozpłakała się perlistą rosą dźwięków.

– Ja już nie zagram – rzekł chłopiec i pokazał prawy, pusty rękaw koszuli. – Ale wy ją weźcie. W strunach bandury zaklęta jest pieśń Ukrainy. Znalazłem ją pod kurhanem, gdzie leżeli rycerze, co dawno pomarli. Może wy... jak na niej zagracie, uspokoicie serca wzburzone. Ja nie zdołałem, kiedy przyszli do nas Lachy... i ukrzywdzili mnie... A gdybym obie ręce miał, zagrałbym ja na tej lirze panom, zagrałbym Lachom i jezuitom. Królewiętom, popom, chłopom i Kozakom. Zagrałbym im, aby posnęli, w sen wieczny zapadli. Bo póki oni są na Ukrainie, póty nie będzie tu Bożego pokoju. Pytałeś, co dla nas możesz zrobić. Tedy powiem ci, pane Kozak: idź i graj. Wspomnij nas i brata Michała, który był dla nas lepszy niż ojciec. Wspomnij jego grób i to, coś tutaj widział. I graj.

– Nie mogę przyjąć bandury – rzekł Kozak. – Warta jest z dziesięć złotych. Lepiej ją sprzedajcie. Na chleb będziecie mieli.

Chłopiec pokręcił głową.

– Bohorodzica kazała – wykrztusił – dać wam lirę. Weźcie ją i idźcie za głosem serca.

Taras zadrżał.

– Jeśli tak, jeśli to ona wam kazała, tedy będę grał. I pamiętał o was. Sława Bohu.

– Sława...

Taras dosiadł konia, ruszył za Sysunem i Kozakami, ale odwrócił się jeszcze, aby popatrzeć na gromadkę dzieci stojących w deszczu i szarudze nad grobem opiekuna, przy ruinach spalonego dworu.

– Nie jedź z nimi – powiedział chłopiec.

– Muszę – rzekł Taras. – Bywajcie!

* * *

Już w jarze dołączył do Sysuna, Ołesia i pozostałych Kozaków. Jechali w milczeniu. Oblicza mołojców były zasępione, poszarzałe. Chadzka, która miała przynieść sławę i bogactwo, dała im zaledwie kilka nędznych szelągów, bo we dworze, zamiast bogatego szlachcica, znaleźli samotnego księdza i gromadę okaleczonych dziatek. Sysun omylił się po raz pierwszy. A to mogło oznaczać, że odwróciła się od niego kozacka sława, która w rzeczy samej bywała wielce kapryśną panią. Czasem wiodła do buławy i dostojeństw, lecz znacznie częściej do śmierci od szabli, na palu, szubienicy lub do długiego konania w stepie. Być może zatem niepowodzenie oznaczało, że Taras winien był szukać sobie zacniejszej kompanii, w której łatwiej było o wojenne przygody i godziwe łupy.

Nagle jadący na przedzie Morozowicki zatrzymał się, a potem zeskoczył z bachmata, widząc ślady odciśnięte w rozmiękłym gruncie.

– Konie – rzekł. – Tuzin zbrojnych, albo i więcej.

Morozowicki pochylał się nad tropem, dotykał odcisków, wreszcie wyprostował się ze zmarszczonym od frasunku czołem.

– Lachy. Kopyta dobrze podkute. Lepiej jak nasze bachmaty.

– Dawno temu?

– Rano, kiedy dwór paliliśmy.

– Trastia ich mordowała!

– Pewnie dym widzieli.

– Wiedzą o nas! – jęknął Ołeś.

– Było nie palić dworu – mruknął Taras.

– Milcz! – syknął Sysun. – Zabierajmy dupy w troki!

Rozejrzeli się dokoła, ale las był cichy i spokojny.

– W konie.

Ruszyli rysią. Tajemnicze ślady odchodziły od strumienia w stronę lasu. Widać Lachy nie podążali dalej jarem, ale skręcili z traktu i skryli się wśród drzew. Sysun, chmurny i milczący, poderwał konia w skok. Wypadli na polanę porośniętą bodiakami i ostami, przecięli strumień szemrzący wśród kamieni i wjechali w las, znikli w mgłach ścielących się jak tuman dymów pomiędzy mokrymi pniami drzew.

Deszcz przestał padać. Nadciągało mokre kwietniowe popołudnie, niebo było u szczytu czyste i błękitne, jedynie na zachodzie połyskiwały białawe szczyty wielkich chmur, skłębione niby tłum pohańskich łbów w szyszakach. Ziemia parowała po niedawnym deszczu. Wilgotna mgła osadzała się na czankach, zaponach i metalowych ozdobach rzędów końskich, otulała ich zasłoną oparów, zmieniała bachmaty i podjezdki Kozaków w korowód widm i mar, zraszała kropelkami wilgoci końską sierść.

Wjechali w dębowy las, a potem, gdy wychynęli na kolejną polanę, Taras przyjrzał się swoim towarzyszom. Najpierw zamrugał, przetarł rozpalone źrenice ręką, jakby nie dowierzając temu, co widzi. Jęk wyrwał mu się z piersi.

Zobaczył...

Zobaczył to, czego spodziewał się od południa, od chwili, gdy wyruszali spod spalonego dworu. Ujrzał wizję, która po raz pierwszy nawiedziła go prawie rok temu, w czerwcu, przed dniem Ducha Świętego. W ostatnim dniu strasznej bitwy beresteckiej, kiedy Chmielnicki wiódł swe oddziały na obóz królewski, Taras ujrzał to, co miało stać się już za kilka godzin – zakrwawione, pokryte trupami pobojowisko, mołojców porozrywanych na strzępy przez armatnie kule, stosy martwych wierzchowców, Kozaków tratowanych przez kopyta husarskich koni. Ujrzał też krwawe rany na ciałach towarzyszy z kalnickiego pułku. Jednak wówczas, owym czerwcowym świtem jeszcze nie wierzył w to, co ukazało się jego oczom. Łudził się, że może to przywidzenie, że opił się za dużo gorzałki.

Serce zamarło mu w piersi, gdy wszystko sprawdziło się co do joty. Kiedy po szaleńczych walkach Tatarów, po szarży husarii i ataku cudzoziemskiej piechoty pękła i rozsypała się armia Chmielnickiego. Widzenie było okrutne, bo prawdziwe. Taras zobaczył śmierć kompanów. I dar ten pozostał już przy nim, aby objawić się znowu we dworze, kiedy przyglądał się zakonnikowi odmawiającemu modlitwy.