121269.fb2
Taras ściągnął cugle i został nieco z tyłu. Nie wiedział, dokąd się zwrócić. Sięgnął po bukłak z gorzałką, pociągnął łyk. Nie chciał widzieć tego, co miało nastąpić. Nie miał siły, aby stać się świadkiem śmierci całej kompanii. Chryste Spasitielu, dlaczego to spotkało właśnie jego? Za jakie grzechy?!
Znienacka gdzieś z boku, pośród wykrotów i kęp wilgotnych paproci ujrzał wiotką postać kobiety. Uniosła rękę, skinęła nań w geście przyzwania.
„Ufaj, synu, w moc i opiekę Bogurodzicy – rozbrzmiał w jego duszy głos brata Michała. – Idź za jej głosem i daj się prowadzić...”
Nie namyślał się długo. Odłączył od Kozaków i skręcił w las, zanurzył w mleczne opary. Rozglądał się dokoła, ale nigdzie nie widział Bogurodzicy. Nadaremnie wytężał wzrok, chcąc przebić okiem mgliste tumany. Dostrzegł ją wreszcie na krańcu niewielkiej polany i skierował się w tamtą stronę. Jechał przez mokre krzaki i chaszcze. Wymijał stare, wiekowe dęby i brzozy, przeskakiwał nad zbutwiałymi pniami, zapadał w wykroty, przejeżdżał pod ukrytymi w półmroku konarami drzew. Oczyma szukał swej przewodniczki, oblepiony pajęczynami, blady i przemoknięty od rosy.
Znów dostrzegł ją między drzewami, skoczył raźno ku polanie, lecz wiotka postać znikła mu sprzed oczu. Taras wypadł na otwartą przestrzeń, wstrzymał rozpędzonego konia, potoczył wzrokiem po lesie, skałach i zaroślach, lecz nie dostrzegł nikogo. Był sam pośrodku mrocznego boru, w którym być może skradali się jego wrogowie. Dopiero teraz pomyślał, że to, co brał za wskazówki było zwodniczym podstępem; że Bogurodzica zamiast pomóc, wskazała mu drogę do centrum tej matni. Bił się z tą myślą, nie dopuszczał jej do kozackiego łba, a jednak wracała, niby dnieprowa fala odbijająca się na nienasyteckim porohu – coraz silniejsza i coraz bardziej straszna.
Długo błądził po uroczyskach i rozłogach. Kierował się ledwie słyszalnym szmerem strumienia. Wreszcie trafił na wąską ścieżkę wiodącą ku górze i wyjechał na szeroki step. Słońce chyliło się już ku zachodowi.
Ptaki!
Stado wron i kruków zerwało się z traw tak niespodziewanie, że koń Tarasa zarżał, stanął dęba, a Kozaczek ledwie utrzymał się w jarczaku. Gdy wierzchowiec opadł przednimi nogami na ziemię, bandurzysta przytrzymał wodze i zamarł.
Z początku myślał, że to, co sterczy przed nim, jest kępą wyschniętych drzewek. Potem – że może widzi gęstą jedlinę lub jaskółcze gniazda oblepiające wyschnięte pnie tak gęsto, że nadaje im to pozory dziwacznych, pogiętych kształtów.
Dopiero po chwili zaczęło docierać do niego, co tak naprawdę zobaczył. Kiedy koń zarżał, rzucił łbem, zaczął boczyć się i wzdragać przed przystąpieniem bliżej, Taras przejrzał na oczy, a jego wzrok powędrował wzdłuż długich, zakrwawionych żerdzi, aż do... pięciu ludzkich ciał tkwiących na szczytach świeżo zaciosanych pali.
Pięciu Kozaków z kompanii Tarasa, którzy jeszcze niedawno marzyli o hultajskiej sławie, łupach i swawolnych dziewkach, zakończyło żywot wysoko. Zdecydowanie jednak to wyniesienie pod niebiosa nie wyszło im na zdrowie. Przyszli rycerze prawosławni i stepowi zabijacy, a w swych marzeniach pułkownicy i hetmani wojska zaporoskiego skończyli jako kawały ścierwa pozostawione na żer krukom i wronom.
Byli tu wszyscy. Sysun, Morozowicki, Ołeś, obaj Horyłkowie. Taras spoglądał na nich ze zgrozą, zdjął kołpak i patrzył, otwierając szeroko błękitne oczy, nawet nie czuł strumieni łez, które spływały mu po twarzy. Dopiero wówczas doszło do niego, że Bogurodzica ukazująca się w lesie, uratowała go przed okrutnymi mękami i powolnym konaniem.
Jego kompani zginęli straszną śmiercią. Zgodnie z polskim prawem wbito ich na pale. Lecz nawet w godzinie tak okrutnej śmierci nie oszczędzono im dodatkowych męczarni. Taras widział ich wykręcone w górę ręce, obwiązane słomianymi powrósłami zmoczonymi w smole i podpalonymi. Zaglądał w dziury po wywierconych świdrami oczach, wpatrywał się w poobcinane uszy i nosy, pasy skóry zdarte z piersi i pleców, rany po ciosach kindżałem i nadziakiem, strzały sterczące z ramion i żywotów... Spalone, posieczone, okaleczone dziesiątkami najwymyślniejszych tortur ciała Kozaków niemal nie przypominały ludzkich szczątków. Sterczały sztywno, gdyż pod ciężarem obsunęły się głęboko na ostrza pali, niby potworne narośla na świeżym drewnie, wystawione na strawę dla ptaków, woniejące z daleka krwią, spalenizną i okropnym odorem ludzkiego łajna.
Taras zmusił konia, aby podszedł bliżej. Ledwie odnajdywał w zmasakrowanych obliczach podobieństwo rysów twarzy swych niedawnych towarzyszy. Młodszy Horyłko miał wbity w oczodół pierścień herbowy brata Michała – srebrny, szlachecki sygnet ukazujący rozdartą strzałę skierowaną ku niebu. W ustach Sysuna tkwił porwany, parciany mieszek, leżący przedtem pod posągiem Matki Boskiej, zrabowany staremu zakonnikowi.
Wtem Ołeś podniósł zakrwawioną głowę. Taras ujrzał dwie krwawe dziury po wyłupionych oczach.
„Spasi Chryste – przemknęło mu przez głowę. – On patrzy... Widzi mnie...”.
– Boli... – wyszeptał Ołeś. – Strasznie boli.
– Spasi Chryste – jęknął Kozak. – Dostojno jest’ jako woistinu błażiti Tia Bohorodicu, Prisnobłażennuju i Prenieporocznuju i Matier’ Boha naszeho...
Nie mógł dokończyć odmawiania modlitwy, bo Ołeś jęknął takim głosem, że Taras zadygotał.
– Posłuchajte chrestianiny... kto majet ucha! Niechaj sia prybłyżaje... prawdu Bożoju słucha, bo prybłyżajet sia sud Bożoj, ześlat Hospod’ karu mnożoj. Prychodyt hodyna, de wsiaja rodyna krowciou sia pomażet... Taras, ty słyszysz?
– Ołeś, ja... z półhaka, skrócę ci mękę.
– Taras, my przeklęci jesteśmy. Przeklęci, chodząc, jedząc, śpiąc... Przeklęci stojąc, pożywiając za to...
– Ołeś... Nie będziesz się męczył...
– ...żeśmy ubili starego Lacha we dworze i Boharodzicy głowę odcięli! Ty słuchasz? Słuchaj – szeptał półprzytomnie starszy bandurzysta. – Ja już nad grobem stoję.
– Słucham.
– Ty jesteś wybrany, Taras... Ciebie wybrała Boża Rodzicielka, jako jedynego zacnego w naszej kompanii. Jedynego, który okazał... miłosierdzie. Tyś jest wybrany, aby zaprowadzić pokój Boży na Ukrainie. Ty poniesiesz swój krzyż jak Chrystus, do obozu koronnego. Ty między Lachy pójdziesz, by im winy wybaczyć i do zgody nakłaniać.
– Ołeś, co ty gadasz? Jaki pokój Boży? Jak to?
– Będzie wielkie krwi przelanie na Ukrainie. Wsie lasem porosną, wilki w nich wyć będą, detyny małe i mołodycie pójdą w jasyr... Stratują nasze pola kopyta wrażych koni. Brat brata krwią zmoczy i ordzie przedawać będzie, a chłopi nasi i Kozacy niewolnikami będą okrutnego tyrana. Tak będzie, jeśli nie zapanuje na Ukrainie pokój Boży... Taras, słyszysz...
– Tak – jęknął Taras. – Słyszę...
– Ja widzę... Widzę, jak korona złota na ziemię upada... Czarne orły ją dziobią. Ale powstanie ze stepów rycerz przeogromny. On koronę podniesie i na swą głowę nałoży. A rycerz ten mieć będzie w herbie tarczę na tarczy. A potem stanie się wielka bitwa przy mogile Soroce przy samym Bohu. A kiedy świt po niej nastanie, zaprowadzi ten łycar pokój Boży na Ukrainie i uratuje ją... na zawsze.
– ...czestniejszuju chieruwim i sławniejszuju biez srawnienija sierafim, biez istlenija Boha Słowa rożdszuju, suszczuju Bohorodicu Tia wieliczajem – zakończył Kozaczek modlitwę.
– Taras – szeptał dalej umierający Ołeś – ja widzę jego, króla Bożego, ja czuję jak ty i Bohun koło niego w step jedziecie. Na głowie rycerza jest korona, a w Bohunowym ręku buława... I ty jesteś z nimi. Taras! Ty to wszystko sprawisz!
Taras przeżegnał się.
– Ty widziałeś, co nas czeka...? Dlatego... odjechałeś?
– Widziałem – załkał bandurzysta. – Ja... ne znaju, co to jest...
– Ty już do końca życia będziesz takie rzeczy widział. Ty będziesz oglądał, jak twoi druhowie na śmierć idą, jak orda i Lachy rezają dziatki maleńkie, jak ludzi w jasyr biorą, jak mołodycie niewolą. Ty teraz już zawsze zobaczysz, kto jaką śmiercią zginie.
– Ołeś – jęknął Taras. – Ołeś, wybaczcie mi... Ja nie chcę. Nie chcę tego widzieć. Nie mam sił!
– Jeśli nie chcesz, tedy winieneś mieć staranie około pokoju Bożego – jęknął wbity na pal Kozak. – Bo tylko wtedy zaznasz spokoju. Tak mówi Bohorodzica nasza i ty masz się jej słuchać. Młody jesteś i słaby. Lachy i Kozacy to wilki przy tobie. Ale ty masz lirę, którą dał ci pacholik we dworze. Tak ty jej strzeż jak oka w głowie. Jako źrenicy wolności kozackiej. A kiedy w opałach będziesz, zagraj na niej wrogom twoim. Jej nuta ukoi dusze rozszalałe, upiry i sysuny. Idź, Tarasie. Idź i graj.
Weresaj ledwie rozumiał słowa Ołesia.
– A teraz wróć do Bohuna i powiedz mu... rzeknij te słowa... – charczał umierający. – Że Czarna Rada będzie...
Taras słuchał, drżąc ze strachu. Nie mógł oderwać wzroku od umęczonej twarzy Ołesia i dwóch krwawiących dziur, w których miejscu jeszcze dzisiaj rano były szmaragdowe oczy Kozaka – piękne, okolone ciemnymi rzęsami. Oczy, którymi łowił uśmiechy najpiękniejszych mołodyć.
A potem usłyszał szelest i omal nie umarł z przerażenia. Tuż obok, na palu poruszył się Sysun i wypluł porwaną sakiewkę zakonnika.
– On łże... – wycharczał. – Nie słuuuuchaj go, Taras. Nie będzie Bożego pokoju... na Ukrainie.
– Uciekaj! – jęknął Ołeś.
– Zaraz... czekaj, chcę ci... coś rzec przed śmiercią, Tarasie, zbliż się!
Kozak zadygotał.
– Ot, widzisz, co z nami zrobiły Lachy – mówił Sysun. – Idź i pomścij nas, druhów swoich. Zduś za każdego z nas jedno lackie gardło. Co mówię jedno – i tuzin nie starczy... Sły... szysz... Idź, rezaj Lachów i parchów, coby ich noga nie postała na Ukrainie.
– Nie słuchaj go! Taras, miej staranie około pokoju!
– Rezaty Lachiw! – warczał Sysun. – Bij ich, jakoby wilk ze stepów, serca rozszarpuj. Nikomu nie przepuszczaj, dziatkom, żonom, niewiastom. A jak ci szabli nie stanie, za kindżał chwytaj, za topór, za ośnik, za kosę i tak ich morduj, aby wiedzieli, że giną...