121343.fb2
Edith Fellowes przygładziła służbowy uniform — jak zwykle przed otwarciem drzwi zamkniętych na skomplikowane zamki i przed przekroczeniem niewidzialnej linii oddzielającej to, co jest, od tego, czego nie ma. Miała przy sobie notes i długopis, chociaż teraz notatki robiła tylko wtedy, kiedy wydawało jej się, że sporządzenie sprawozdania jest rzeczą absolutnie konieczną.
Tym razem niosła też walizkę („To gry dla chłopca” — powiedziała, uśmiechając się do wartownika, któremu od dawna nie przychodziło nawet do głowy, żeby ją o cokolwiek pytać, i który machnął wesoło ręką, dając jej znak, żeby przekroczyła barierę bezpieczeństwa.)
A brzydki mały chłopiec, jak zwykle, wiedząc, że weszła do jego odciętego od świata królestwa, przybiegł do niej, wołając ją cicho i niewyraźnie.
— Panno Fellowes, panno Fellowes…
— Timmie — powiedziała, przeciągając czule ręką po jego kudłatej, ciemnej głowie o dziwnym kształcie. — Co się stało?
— Gdzie jest Jerry? — zapytał. — Czy przyjdzie dzisiaj i pobawi się ze mną?
— Nie. Dzisiaj nie.
— Przykro mi, że to się stało.
— Wiem, że ci przykro, Timmie.
— A Jerry…?
— Nie myśl teraz o Jerrym. Czy dlatego płakałeś? Dlatego, że tęsknisz za Jerrym?
Chłopiec odwrócił wzrok.
— Nie tylko dlatego, panno Fellowes. Miałem znowu sen.
— Ten sam?
Panna Fellowes zacisnęła usta. Oczywiście, ta historia z Jerrym musiała ponownie wywołać ten sen. Chłopiec kiwnął głową.
— Ten sam. Tak.
— Czy i tym razem był okropny?
— Tak… straszny. Byłem… na zewnątrz. Na zewnątrz były też dzieci. Mnóstwo dzieci. Jerry także. Wszyscy patrzyli na mnie. Niektórzy się śmiali, niektórzy wytykali mnie palcami i wykrzywiali się. Ale inni byli dla mnie mili. „Dalej, Timmie”, mówili, „dalej, uda ci się to. Stawiaj tylko pojedyncze kroki. Po prostu idź, a będziesz wolny”. Zrobiłem tak. Poszedłem po prostu i wyszedłem stąd na zewnątrz. I powiedziałem: „Chodźcie i bawcie się ze mną”. Ale oni wszyscy zaczęli się wahać i już ich nie widziałem, zacząłem się zsuwać w tył i znalazłem się znowu tutaj. Nie mogłem się zatrzymać. Zsunąłem się do środka i naokoło mnie wyrosła czarna ściana. Nie mogłem się ruszyć, byłem uwięziony, byłem…
— To straszne. Tak mi przykro, Timmie. Wiesz, że mi przykro.
Timmie spróbował się uśmiechnąć, pokazując swoje zbyt duże zęby. Jego wargi rozciągnęły się szeroko, a usta zrobiły się jeszcze bardziej wypukłe.
— Kiedy będę duży? Tak duży, żebym mógł wyjść, panno Fellowes? Kiedy będę mógł wyjść na zewnątrz? Ale tak naprawdę, nie tylko we śnie?
— Niedługo — powiedziała miękko, czując, że serce jej się kraje. — Niedługo.
Pozwoliła mu wziąć się za rękę. Uwielbiała czuć dotknięcie grubej, suchej skóry jego dłoni. Chłopiec pociągnął ją za sobą do środka, prowadząc przez trzy pokoje, z których składała się cala Sekcja Pierwsza. Były wygodne, musiała to przyznać. Ale dla brzydkiego małego chłopca mającego zaledwie siedem lat (zresztą kto wie, ile on naprawdę mógł mieć?) stanowiły wieczne więzienie.
Chłopiec poprowadził pannę Fellowes do tego okna, które wychodziło na porośnięty krzewami skrawek świata (teraz okrytego mrokiem nocy). Znajdował się tam płot i rzucające się w oczy ogłoszenie zawieszone na tablicy. Nakazywało wszystkim bez wyjątku trzymać się z daleka pod rygorem jakiejś okropnej kary.
Timmie przycisnął nos do szyby.
— Panno Fellowes, niech mi pani jeszcze raz powie, co tam jest.
— Miejsca lepsze niż to. I przyjemniejsze — powiedziała smutno.
Po raz nie wiadomo który w ciągu ostatnich trzech lat ukradkiem przyglądała się biedakowi. Kątem oka patrzyła na tę twarz małego więźnia o profilu rysującym się na tle okna. Jego czoło było cofnięte, a gęste, szorstkie włosy leżały na nim płasko, tworząc kępki, których nie mogła nigdy rozczesać. Tył czaszki wystawał dziwnie, co nadawało głowie wygląd nadmiernie ciężki i powodowało, że przechylała się w przód, a całe jego ciało garbiło się. Mocne już, wystające kości zaczynały tworzyć wały nad oczami. Szerokie usta wysunięte były do przodu o wiele bardziej niż przypłaszczony nos. Nie miał właściwie podbródka, a kość szczękowa była łagodnie zaokrąglona i cofnięta. Chłopiec, mały jak na swój wiek, był prawie karzełkiem, mimo że budowę miał już silną. Jego krótkie i grube nogi były pałąkowate. Kości twarzy miał grube, a na jednym jego policzku widniało gniewne, czerwone znamię, które wszystkim patrzącym przypominało zygzakowatą błyskawicę.
Był niezmiernie brzydkim małym chłopcem, lecz Edith Fellowes kochała go bardziej niż kogokolwiek na świecie.
Stała teraz tak, że chłopiec nie mógł widzieć jej twarzy, i dlatego pozwoliła sobie na pewien luksus: dopuściła do tego, by wargi jej zadrżały.
Chcieli go zabić. Tak, do tego się to sprowadzało. On był tylko dzieckiem, i to wyjątkowo bezradnym, a oni chcieli posłać go na pewną śmierć.
Ale im się to nie uda. Bo ona zrobi wszystko, żeby temu zapobiec. Tak, wszystko. Przeszkodzenie im w realizacji ich planów będzie poważnym naruszeniem obowiązków. Wiedziała o tym. Przez całe życie nie zrobiła niczego, co można by zinterpretować jako sprzeniewierzenie się obowiązkom, jednak teraz myśl o tym nie miała dla niej żadnego znaczenia. Miała obowiązki wobec nich, tak, bez wątpienia, ale miała je też wobec Timmie’ego, nie mówiąc o sobie samej. I nie miała żadnych wątpliwości, której z tych trzech kategorii powinna dać pierwszeństwo, którą umieścić na drugim miejscu, a którą na trzecim.
Otworzyła walizkę.
Wyjęła z niej płaszcz, wełnianą czapkę z nausznikami i całą resztę.
Timmie odwrócił się i zaczaj jej się przyglądać. Jego oczy były takie ogromne, takie jasne i błyszczące i takie poważne.
— Co to jest, panno Fellowes?
— To jest ubranie — odrzekła. — Ubranie, w którym wychodzi się na zewnątrz.
Skinęła na niego ręką.
— Chodź tu, Timmie — powiedziała.
Była trzecią ubiegającą się o tę posadę osobą, z którą Hoskins przeprowadzał rozmowę, przy czym dwie pozostałe miały poparcie Działu Kadr. Jednak Gerald Hoskins należał do takich szefów, którzy woleli sami trzymać rękę na pulsie i nie zdawali się bezkrytycznie na opinię podwładnych. Pewni ludzie w firmie uważali to za jego największą wadę. Czasami nawet się z nimi zgadzał. Mimo to jednak uparł się, żeby osobiście porozmawiać ze wszystkimi trzema kobietami.
Pierwsza uzyskała trzy gwiazdki od Sama Aickmana, który był szefem Działu Kadr Instytutu Badań nad Polem Statycznym. Już sam fakt takiego zdecydowanego poparcia z jego strony wzbudził pewne podejrzenia Hoskinsa, gdyż Aickman miał ewidentną skłonność do twardych pedantycznych profesjonalistów. Taka postawa była słuszna, kiedy szukało się specjalisty od obudów bezpieczeństwa pola izolacji albo kogoś, kto miałby zająć się rojem niesfornych antyelektronów. Jednak Hoskins nie miał przekonania, że jedna z owych twardych, sprawnych profesjonalistek okazałaby się właściwą kandydatką na obecnie wakującą posadę.
Nazywała się Mariannę Leyien i była prawdziwą tygrysicą. Miała gdzieś pod czterdziestkę, była szczupła, wymuskana, wystrojona. Nie była właściwie piękna. Słowo „piękna” nie określało adekwatnie jej typu urody. Ale rzucała się w oczy. Tak, zdecydowanie przyciągała spojrzenie.
Miała wspaniale zarysowane kości policzkowe i kruczoczarne włosy ściągnięte gładko do tyłu. Spojrzenie jej chłodnych, błyszczących oczu rejestrowało wszystko. Ubrana była w szykowny kostium w kolorze ciepłego brązu ze złotymi lamówkami, który mogła kupić zaledwie przedwczoraj w Paryżu lub w San Francisco. A pod szyją błyszczała jej broszka ze złotych beleczek zakończonych perłami. Według Hoskinsa takiej biżuterii nie wkładało się na rozmowy w sprawie pracy, zwłaszcza takiej pracy. Ta kobieta wyglądała jak przebojowa młoda przedstawicielka kadr kierowniczych, której celem było wejście do zarządu firmy, a nie jak pielęgniarka.
Jednak była pielęgniarką, tak, była nią w zasadzie, mimo że słowo „pielęgniarka” zdawało się zbyt skromne na określenie jej zawodowych kwalifikacji i osiągnięć. Jej życiorys zawodowy porażał. Miała dwa doktoraty: z pedagogiki heurystycznej i z technik rehabilitacji. Była asystentką szefa Działu Usług Spegalnych w Klinice Chorób Dziecięcych w Houston. Była konsultantką Komisji Katzina — federalnego oddziału specjalnego do spraw edukacji zapobiegawczej. Miała sześcioletnie doświadczenie w zakresie pracy z dziećmi autystycznymi z zastosowaniem sztucznej inteligencji. Jej bibliografia software’owa ciągnęła się na kilometry.
Dokładnie tego wymagano od kandydatki na tę posadę.
Tak w każdym razie myślał chyba Sam Aickman.
— Zdaje sobie pani sprawę — powiedział Hoskins — że będziemy chcieli, żeby pani zrezygnowała z wszelkich prac poza instytutem. Z pracy w Waszyngtonie, w Houston, z konsultacji wymagających podróżowania. Będzie pani zatrudniona tutaj na pełnym etacie przez kilka lat i będzie pani wykonywała jedno jedyne zadanie o wysokim stopniu wyspecjalizowania.
Twarz kobiety nawet nie drgnęła.
— Zdaję sobie z tego sprawę.
— Widzę, że w ciągu ostatnich osiemnastu miesięcy brała pani udział w konferencjach w Sao Paulo, Winnipeg, Melbourne, San Diego i Baltimore i że w innych pięciu miejscach, w których nie mogła się pani pojawić osobiście, odczytano pani referaty.
— To prawda.
— Mimo to jest pani przekonana, że będzie pani w stanie przejść od bardzo aktywnego życia zawodowego, które pani opisała, do życia w izolacji, jakie czeka panią u nas?
W jej oczach pojawił się zimny, zdecydowany błysk.
— Nie tylko jestem o tym przekonana. Jestem gotowa to zrobić z wielkim zapałem.
Hoskinsowi wydało się, że w tym, co ona mówi, coś jest nie tak.
— Czy mogłaby pani powiedzieć mi o tym coś bliższego? Być może nie zrozumiała pani, jak bardzo nasze życie tutaj przypomina życie w klasztorze. I jak wielką przyjmie pani na siebie odpowiedzialność.
— Myślę, że to rozumiem, panie doktorze.
— I mimo to jest pani gotowa to zrobić z wielkim zapałem?
— Być może nie mam już takiego zapału jak kiedyś do podróżowania z Winnipeg do Melbourne, z Melbourne do Sao Paul o i tak dalej.
— Czy to znaczy, że jest już pani trochę znużona?
Na jej ustach pojawił się cień uśmiechu. Była to pierwsza oznaka ludzkiego ciepła, jaką Hoskins u niej zauważył od czasu, gdy weszła do jego gabinetu. Jednak ten uśmiech zniknął prawie tak szybko, jak się pojawił.
— Mógłby pan to tak określić.
— A pani? Czy pani też tak by to określiła? Wyglądała na nieco zaskoczoną tym nieoczekiwanym atakiem. Zaraz jednak odetchnęła głęboko i bez widocznego wysiłku wróciła do swej poprzedniej postawy niezmąconego spokoju.
— „Znużona” to może zbyt mocne słowo na określenie mojego obecnego stanu. Powiem raczej, że interesuje mnie przemieszczenie wydatkowania własnej energii, które, jak pan widzi, było dość intensywne, w kierunku skoncentrowania go na pojedynczym celu.
— Ach tak. Rozumiem.
Hoskins patrzył na nią z podziwem i przerażeniem. Jej głos był doskonale ustawionym kontraltem, jej brwi absolutnie symetryczne. Trzymała się idealnie prosto. Osoba pod każdym względem niezwykła. Ale jemu wydawała się nierealna.
— A co — powiedział po krótkiej przerwie — skłoniło panią do starania się o tę pracę? Co poza faktem, że koncentrowałaby się w niej pani na pojedynczym celu?
— Charakter tego eksperymentu. Ten eksperyment mnie fascynuje.
— Aha. Proszę powiedzieć o tym coś więcej.
— Jak wiedzą wszyscy autorzy dobrej literatury dziecięcej, świat dziecka różni się bardzo od świata dorosłych. Jest to w istocie inny świat, świat, którego realia, założenia i wartości są zupełnie odmienne od naszych. Z czasem większość z nas przechodzi z tamtego świata do tego. Przejście jest tak całkowite, że zapominamy, jaki jest charakter świata, który opuściliśmy. Pracując z dziećmi, usiłowałam wniknąć w ich sposób myślenia i zrozumieć ich odmienność na tyle, na ile pozwalały mi moje ograniczenia wynikające z tego, że byłam dorosła.
— Uważa więc pani, że dzieci to istoty z innego świata? — zapytał Hoskins, usiłując ukryć zdziwienie.
— W sensie metaforycznym tak. Ale oczywiście nie dosłownie.
— Oczywiście.
Przejrzał jej podanie, marszcząc brwi.
— Pani nigdy nie była mężatką?
— Nie, nigdy — odpowiedziała chłodno.
— I domyślam się, że nie zdecydowała się pani na rolę samotnej matki?
— Kilka lat temu rozważałam tę możliwość. Jednak moja praca była czymś w rodzaju zastępczego macierzyństwa. Nie zdecydowałam się więc.
— No tak. Przypuszczam, że tak było. Ale mówiła pani przed chwilą, iż uważa pani świat dziecka za świat istoty nam obcej. Jak to się ma do mojego pytania o przyczynę skłaniającą panią do starania się o tę pracę?
— Z tego godnego uwagi opisu pańskiego eksperymentu, jaki otrzymałam, wynika, że miałabym zajmować się dzieckiem, które w sensie dosłownym pochodzi z innego świata. Ze świata obcego nam nie dlatego, by znajdował się gdzieś w kosmosie, lecz dlatego, iż należy do innego czasu, co przecież nie zmienia faktu, że jest światem innym. Z wielką chęcią zajmę się badaniem fundamentalnych różnic istniejących między takim dzieckiem a nami, uzyskując przy tym pewne przesuniecie paralaktyczne, które mogłoby być źródłem dodatkowych danych dla moich własnych badań.
Hoskins patrzył na nią szeroko otwartymi oczami.
Nie, pomyślał. Ona nie jest prawdziwa. To sprytnie skonstruowany android. Pielęgniarka-robot. Chociaż nie, był pewien, że robotów tej jakości jeszcze nie skonstruowano. A więc ona musi być istotą ludzką z krwi i kości. Nie zachowuje się jednak jak człowiek.
— Może się okazać, że to nie takie proste. Mogą wystąpić trudności z porozumiewaniem się. Dziecko najprawdopodobniej będzie miało wadę mowy. Może się nawet okazać, że w ogóle nie będzie umiało mówić.
— Ono?
— Może to on, a może ona. Na razie jeszcze nie wiemy, jakiej będzie płci. Zdaje sobie pani oczywiście sprawę, że pojawi się tu dopiero za jakieś trzy tygodnie. Dopóki nie dotrze tutaj, nie będziemy właściwie nic o nim wiedzieli.
Wydawało się, że nie zrobiło to na niej wrażenia.
— Zdaję sobie sprawę z ryzyka. Dziecko może okazać się drastycznie upośledzone, jeżeli chodzi o zdolność mówienia… fizycznie i być może umysłowo.
— Tak. Może się okazać, że będzie pani musiała zastosować metody działania stosowane wobec dzieci znacznie opóźnionych w rozwoju. Nie wiemy jeszcze, czy tak nie będzie. Oddamy w pani ręce całkowitą niewiadomą.
— Jestem na to przygotowana. Sprostam takiemu wyzwaniu — powiedziała. — Podobnie jak każdemu innemu. Interesują mnie wszelkie wyzwania, panie doktorze.
Hoskins jej wierzył. Fakt, że opis przyszłej pracy zawierał wiele niewiadomych, nie wywołał żadnej reakcji z jej strony. Wyglądało na to, iż jest gotowa zmierzyć się z wszelkimi wyzwaniami, nie pytając o nic.
Nietrudno zgadnąć, dlaczego Sam Aickman był tak nią zachwycony.
Hoskins milczał przez chwilę, dając jej okazję do przejęcia inicjatywy. Mariannę Levien skorzystała z niej bez wahania.
Sięgnęła do walizki na dokumenty i wyjęła mieszczący się w dłoni komputer, nie większy niż duża moneta.
— Przyniosłam ze sobą — powiedziała — program, nad którym pracowałam od czasu, gdy pocztą komputerową przyszła wiadomość o tym wakacie. Jest to wariacja na temat mojej pracy z dziećmi z uszkodzeniami mózgu, którą parę lat temu prowadziłam w Peru. Mam tu sześć algorytmów określających i modyfikujących przepływ komunikacyjny. W zasadzie te dzieci omijają normalne werbalne kanały komunikowania się i…
— Dziękuję — powiedział Hoskins uprzejmie, wpatrując się w malutkie urządzenie leżące na jej wyciągniętej dłoni, jakby było bombą. — Istnieją niestety pewne przepisy prawne zabraniające mi zapoznawania się z tymi materiałami, dopóki nie zostanie pani naszą pracownicą. Kiedy podpisze pani umowę, będę rad, mogąc omówić pani poprzednie badania, jednak do tego czasu…
Jej nieskazitelne policzki oblał rumieniec. No tak, popełniła błąd taktyczny. Okazała się zbyt gorliwa, a nawet natrętna. Hoskins obserwował ją i widział, że zdała sobie z, tego sprawę.
— No tak — powiedziała. — Głupio zrobiłam, usiłując ominąć formalności. Ale mam nadzieję, że pan zrozumie, panie doktorze, iż mimo że na to nie wyglądam, jestem właściwie naukowcem, badaczem i cechuje mnie entuzjazm świeżo upieczonego doktoranta zabierającego się za odkrywanie tajemnic wszechświata, więc czasami, nie patrząc na to, co wypada, a co nie, usiłuję ominąć zwyczajowe procedury powodowana gorączkowym pragnieniem dotarcia do sedna…
Hoskins uśmiechnął się. Hoskins kiwnął głową. Hoskins powiedział:
— Oczywiście, pani doktor. To nie grzech popełniać błędy z nadmiaru entuzjazmu. Uważam naszą rozmowę za bardzo cenne doświadczenie. Skontaktujemy się z panią natychmiast po podjęciu decyzji.
Spojrzała na niego z ukosa, jakby zaskoczona tym, że nie zaangażował jej od razu. Miała jednak tyle rozsądku, by powiedzieć tylko:
— Dziękuję bardzo. Do widzenia.
Już przy drzwiach zatrzymała się, odwróciła i posłała mu ostatni porażający uśmiech. A potem zniknęła, pozostawiając w umyśle Hoskinsa porażający obraz własnej osoby.
O Boże, pomyślał Hoskins.
Wyciągnął chusteczkę do nosa i otarł sobie czoło.
Druga kandydatka różniła się od Mariannę Levien niemal pod każdym względem. Po pierwsze była od niej o dwadzieścia lat starsza, a po drugie nie było w niej nic eleganckiego, chłodnego, onieśmielającego, porażającego ani androidalnego. Nazywała się Dorothy Newcombe. Pulchna, stateczna, o kształtach niemal nadmiernie obfitych. Nie nosiła biżuterii, a jej ubiór był prosty, wręcz niedbały. Zachowanie cechowała łagodność, a twarz miała miły, pogodny wyraz.
Spowijała ją złocista aura macierzyńskiego ciepła. Wyglądała jak dziecięce wyobrażenie idealnej babci. Sprawiała wrażenie kobiety tak prostej i mało skrupulatnej, że trudno było uwierzyć iż ma wymagane wykształcenie w zakresie pediatrii, fizjologu i chemii klinicznej. Jednak z podania wynikało, że je posiada, a także że ukończyła medycynę antropologiczną. Mimo całego postępu cywilizacji dwudziestego pierwszego wieku na Ziemi istniały jeszcze gdzieniegdzie obszary kultur prymitywnych i Dorothy Newcombe pracowała na sześciu czy siedmiu takich obszarach: w Afryce, w Południowej Ameryce, w Polinezji i w Południowo-Wschodniej Azji. Nic więc dziwnego, że popierał ją Sam Aickman. Była bowiem kobietą, która mogłaby służyć jako model do posągu bogini macierzyńskiej miłości i która równocześnie miała doświadczenie w obchodzeniu się z dziećmi pochodzącymi z zacofanych społeczeństw.
Hoskinsowi wydało się, że ta kobieta pod każdym względem nadaje się na oferowane stanowisko. Po przytłaczającej swoją pełną blichtru doskonałością, przerażającej Mariannę Levien, podziałała na niego tak kojąco, że musiał zwalczyć silny impuls, który skłaniał go do zaoferowania jej pracy od razu, bez przeprowadzania wstępnej rozmowy. Nie byłby to pierwszy w jego karierze przypadek zatrudnienia kogoś pod wpływem spontanicznego odruchu.
Jednak tym razem Hoskinsowi udało się opanować ten odruch.
A potem, ku jego zdumieniu i przerażeniu, Dorothy Newcombe zdyskwalifikowała się przed upływem pięciu minut.
Wszystko szło świetnie aż do fatalnego momentu. Dorothy była ciepła i miła. Oczywiście kochała dzieci; miała troje własnych, a przedtem, jako najstarsza w dużej rodzinie i mając chorą matkę, zajmowała się rodzeństwem od wczesnych lat swego życia, opiekowała się braćmi i siostrami, jak daleko sięgała pamięcią. Miała też właściwe doświadczenia zawodowe. Szpitale i kliniki, w których pracowała, zaopatrzyły ją w jak najlepsze rekomendacje; bez trudu dawała sobie radę w najdziwniejszych i najtrudniejszych warunkach w dalekich rejonach zamieszkanych przez prymitywne plemiona; z radością pracowała z różnymi upośledzonymi dziećmi i z ogromną niecierpliwością czekała na to, że będzie miała okazję zmagać się z problemami, jakie postawi przed nią projekt Instytutu Badań nad Polem Statycznym.
W pewnej jednak chwili rozmowa zeszła na przyczynę, dla której Dorothy Newcombe chciała porzucić swoją dotychczasową posadę — dającą satysfakcję i dobrze płatną posadę głównej pielęgniarki w pewnej klinice dziecięcej w jednym z południowych stanów — i zamknąć się w zakonspirowanych, dobrze strzeżonych murach Instytutu Badań nad Polem Statycznym.
— Wiem, że przychodząc tutaj, będę musiała zrezygnować z wielu rzeczy — powiedziała, aby uzasadnić swoją decyzję. — Ale wiem też, że wiele zyskam. Nie tylko będę miała szansę wykonywać swoje ulubione zajęcie, pracując w dziedzinie, w której dotychczas nikt nie pracował, ale również pozbędę się w końcu tego przeklętego Bruce’a Mannheima, który siedzi mi na karku.
Hoskins poczuł, że robi mu się zimno.
— Bruce’a Mannheima? Tego, który zajmuje się „dziećmi w stanie kryzysu”?
— A jest jakiś inny?
Hoskins wziął głęboki wdech i zatrzymał powietrze w płucach. Mannheim! Ten krzykacz! Ten rozrabiaka! Jak, na miłość boską, Dorothy Newcombe z nim zadarła? Była to dla Hoskinsa absolutna niespodzianka, i to nieprzyjemna. Po chwili milczenia odezwał się ostrożnie:
— Czy chce pani powiedzieć, że ma pani jakiś kłopot z Bruce’em Mannheimem?
Dorothy roześmiała się.
— Kłopot? — zapytała. — Można by to tak nazwać. On pozwał do sądu nasz szpital. To znaczy, powinnam powiedzieć: „pozwał mnie”. Jestem jedną z wymienionych imiennie pozwanych. Przez ostatnie pół roku mieliśmy z tym okropne zawracanie głowy.
Hoskinsa tak ścisnęło w żołądku, że aż zrobiło mu się mdło. Przekładał papiery na biurku, starając się odzyskać równowagę.
— Nie ma o tym wzmianki w sprawozdaniu z rozmowy z panią w Dziale Kadr.
— Nikt mnie o to nie pytał. Nie próbuję niczego ukryć. W przeciwnym razie nic bym panu o tym nie powiedziała. Po prostu tak się złożyło, że dotąd nie było okazji, żeby o tym wspomnieć.
— No więc dobrze. Pytam panią teraz. O co w tym wszystkim chodzi?
— Wie pan, jakim krzykaczem jest Mannheim. Wie pan przecież, że szuka dziury w całym, żeby pokazać, jak bardzo troszczy się o dobro dziecka.
Wygłaszanie takich opinii nie było rzeczą mądrą. Zwłaszcza gdy chodziło o Bruce’a Mannheima.
— Wiem, że są ludzie, którzy tak o nim mówią — powiedział Hoskins ostrożnie.
— Pan to ujmuje tak dyplomatycznie, panie doktorze. Czy uważa pan, że ma on swój podsłuch w pańskim gabinecie?
— Raczej nie. Nie podzielam jednak pani oczywistej niechęci do Mannheima i jego pomysłów. Właściwie to nie mam wyrobionego zdania na jego temat. Nie śledziłem jego poczynań.
Było to oczywiste kłamstwo i Hoskins źle się czuł, wypowiadając je. W jednym z najwcześniejszych szkicowych opracowań, w których opisywano plany obecnego przedsięwzięcia, zostało napisane: „Należy zrobić wszystko, aby powstrzymać takie zarazy jak Bruce Mannheim od czepiania się nas”. Jednak to Hoskins przeprowadzał rozmowę kwalifikacyjną z Dorothy Newcombe, a nie na odwrót. Nie musiał więc mówić jej więcej, niż należało.
Pochylił się.
— Wiem tylko tyle, że jest on bardzo hałaśliwym działaczem i że ma jasno sformułowane poglądy na temat tego, jak należy wychowywać dzieci znajdujące się w placówkach opiekuńczych. Nie mam kwalifikacji wystarczających do tego, żeby oceniać, czyjego poglądy są słuszne, czy nie. A co do tego procesu, proszę pani…
— Przygarnęliśmy pewną liczbę małych dzieci z ulicy. Większość jest w trzecim, a nawet w czwartym pokoleniu narkomanami, narkomanię mają wrodzoną. To najsmutniejsza rzecz, jaką można sobie wyobrazić: dzieci, które urodziły się uzależnione. Myślę, że zna pan ogólnie przyjętą teorię, mówiącą, że uzależnienie od narkotyków, jak większość uzależnień fizjologicznych, bardzo często jest spowodowane genetycznymi predyspozycjami w tym kierunku?
— Oczywiście.
— No więc prowadzimy badania genetyczne na tych dzieciach. A także na ich rodzicach i dziadkach… na tych, których udało nam się odnaleźć. Usiłujemy umiejscowić i wyizolować gen narkopozytywny, jeżeli taki istnieje, mając nadzieję, że pewnego dnia uda nam się go pozbyć.
— Dla mnie to brzmi rozsądnie — powiedział Hoskins.
— Wszyscy tak uważają z wyjątkiem Bruce’a Mannheima. Mannheim rzucił się na nas jak na kogoś, kto dokonuje u tych dzieci prawdziwej ingerencji w strukturę genetyczną. A my przecież grzebiemy tylko trochę w ich chromosomach, chcąc się dowiedzieć, co tam jest. Jest to praca czysto badawcza, nie dokonujemy żadnych modyfikacji genetycznych. Ale on obstawił nas szesnastoma zakazami sądowymi. Związał nam zupełnie ręce. Wściec się można. Usiłowaliśmy mu wszystko wyjaśnić, ale on nie słucha. Przekręca nasze oświadczenia i na podstawie ich zniekształconych wersji wytacza nam nowe sprawy. Sam pan wie, jak sądy reagują na oskarżenia o to, że dzieci są wykorzystywane do eksperymentów.
— Chyba wiem — powiedział Hoskins posępnie. — Tak więc pani szpital marnuje energię i pieniądze na prowadzenie obrony, zamiast zajmować się…
— Nie tylko szpital. On wymienił różne osoby po nazwisku. Ja jestem jedną z nich. Jedną z tych osób, które on oskarża o maltretowanie dzieci, dosłownie o maltretowanie. Jest to wynik jego dotychczasowych studiów nad naszą pracą. — W głosie była gorycz, ale także nuta rozbawienia. Jej oczy zabłysły. Roześmiała się tak, że zatrzęsły się ciężkie piersi. — Może pan to sobie wyobrazić? Maltretowanie dzieci! Ja i maltretowanie!
Hoskins pokręcił głową współczująco.
— Rzeczywiście to się wydaje niemożliwe.
Był zrozpaczony. Nie miał wątpliwości, że ta kobieta jest idealną kandydatką na wakującą posadę. A jednak jak mógł zatrudnić kogoś, kto popadł w konflikt z tym postrachem wychowawców i opiekunów dzieci — Bruce’em Mannheimem? Ich przedsięwzięcie i tak będzie przedmiotem różnych sporów. Mannheim bez wątpienia i tak zacznie wkrótce wtykać nos w ich sprawy, bez względu na to, jakie środki ostrożności przedsięwezmą. A jednak wciągnięcie Dorothy Newcombe na listę pracowników jest równoznaczne z dobrowolnym pakowaniem się w okropne kłopoty. Hoskins już sobie wyobrażał tę konferencję prasową, którą Mannheim na pewno by zorganizował. Już sobie wyobrażał, jak Mannheim obwieszcza wszem i wobec, że Instytut Badań nad Polem Statycznym zatrudnił kobietę, która jest oskarżona o maltretowanie dzieci w innej placówce naukowej i że ta kobieta ma być pielęgniarką i opiekunką nieszczęsnego dziecka będącego żałosną ofiarą nowej, nie znanej dotychczas formy porwania…
Nie. Nie. W żadnym wypadku nie może jej zatrudnić.
Hoskins zmusił się do tego, żeby przez dalsze pięć minut prowadzić rozmowę z Dorothy Newcombe. Z pozoru wszystko odbywało się uprzejmie i w miłej atmosferze. A jednak była to jedynie pusta forma. Hoskins wiedział, że Dorothy zdaje sobie z tego sprawę. Podziękował jej za jej szczerość, wyraził uznanie dla wysokich kwalifikacji i zapewnił, jak każdą ze starających się o tę pracę, że wkrótce się z nią skontaktuje, a ona uśmiechnęła się i powiedziała, że bardzo miło było z nim rozmawiać. Lecz Hoskins nie miał jednak wątpliwości, że ona zdaje sobie sprawę z tego, iż nie dostanie tej posady.
Zaraz po jej wyjściu zadzwonił do Sama Aickmana.
— Na litość boską, Sam, dlaczego mi nie powiedziałeś, że Dorothy Newcombe jest oskarżona przez Bruce’a Mannheima w jakimś bzdurnym procesie?
Na widocznej na ekranie twarzy Aickmana pojawił się wyraz bezgranicznego zdumienia.
— A jest?
— Tak mi przed chwilą powiedziała. Została oskarżona o maltretowanie dzieci, wynikające z charakteru jej pracy.
— A niech to. A niech to — powiedział speszony Aickman. Wyglądał teraz raczej na zawstydzonego niż zdumionego. — Do diabła, Jerry, nie miałem pojęcia, że jest zamieszana w jakąś historię z tym koszmarnym facetem.
A przepytywaliśmy ją bardzo dokładnie, naprawdę. Chociaż nie wystarczająco dokładnie.
— Tylko tego nam brakowało, żebyśmy zatrudnili kogoś, kto już jest na liście ofiar Mannheima.
— Ale ona jest wspaniała, prawda? Jest uosobieniem macierzyństwa…
— Tak, rzeczywiście. Ale zatrudniając ją, mielibyśmy absolutną gwarancję, że sępy Mannheima rzucą się na nas z pazurami, kiedy tylko się zorientują, że ona u nas jest. Zgodzisz się chyba z tym, Sam?
— A więc wygląda na to, że zatrudnisz Mariannę Levien, tak?
— Nie skończyłem jeszcze przeprowadzać rozmów — odrzekł Hoskins. — Jednak Levien jest chyba dobra.
— Prawda? — powiedział Aickman, uśmiechając się szeroko.
Edith Fellowes nie mogła wiedzieć, że jest zaledwie Kandydatką Numer Trzy. Ale gdyby się o tym dowiedziała, nie byłaby zdziwiona. Zdążyła przyzwyczaić się do tego, że jej nie doceniano. Nie było w niej nic rzucającego się w oczy, nic dramatycznego, nic, co na pierwszy rzut oka kazałoby ją oceniać jako osobę mającą najwyższe kwalifikacje w jakiejkolwiek dziedzinie. Edith Fellowes nie była ani oszałamiająco piękna, ani fascynująco brzydka, nie manifestowała ani zbytniej uczuciowości, ani budzącej zainteresowanie rezerwy, nie wykazywała śmiałej przenikliwości, ani nie olśniewała pracowitością i geniuszem. Przez całe życie ludzie traktowali ją raczej jak kogoś przeciętnego. Była doskonale zrównoważoną kobietą, świetnie znającą własną wartość i, ogólnie mówiąc, wiodła satysfakcjonujące życie. Ogólnie mówiąc.
Przypominający kampus uniwersytecki teren Instytutu Badań nad Polem Statycznym był w jej oczach miejscem tajemniczym. Jego nie rzucające się w oczy szare budynki, nagie i proste, wyrastały z ładnych zielonych trawników, na których gdzieniegdzie rosły drzewa. Był to instytut badawczy podobny do tysięcy innych. Ale wewnątrz jego pomieszczeń — Edith Fellowes wiedziała o tym — działy się dziwne rzeczy, rzeczy, których ona nie była w stanie pojąć, rzeczy, w które właściwie nie potrafiłaby uwierzyć. Myśl, że naprawdę mogłaby pracować w jednym z tych budynków, zadziwiała ją.
Jak większość ludzi, miała niejasne pojęcie o tym, czym był instytut, i o tym, w jaki sposób jego pracownicy dokonali tych zadziwiających rzeczy, których dokonali. Słyszała oczywiście o małym dinozaurze, którego sprowadzili z przeszłości. Przezwyciężywszy sceptycyzm, który ją z początku ogarnął, doszła do wniosku, że było to coś w rodzaju cudu. W telewizji wyjaśniono, w jaki sposób Instytut Badań nad Polem Statycznym sięgnął w przeszłość w celu przeniesienia wymarłego gada w dwudziesty pierwszy wiek, jednak dla niej te wyjaśnienia okazały się niezrozumiałe. A później wyprawa na księżyce Jowisza zepchnęła instytut i dinozaura na ostatnie strony gazet i Edith zapomniała kompletnie i o instytucie, i o dinozaurze. Gad był po prostu kolejnym cudem, o którym pamiętano zaledwie przez dziewięć dni, jednym z wielu cudów stających się w wieku, który okazywał się wiekiem cudów.
Ale teraz pracownicy instytutu postanowili sprowadzić z przeszłości dziecko, ludzkie dziecko, prehistoryczne ludzkie dziecko. I potrzebny był im ktoś, kto się tym dzieckiem będzie opiekował.
Edith mogła to zrobić.
Edith chciała to zrobić.
Edith prawdopodobnie potrafiła to zrobić lepiej niż ktokolwiek inny. Oczywiście będzie to robiła bardzo, naprawdę bardzo dobrze.
Mówiono jej, że ta praca to wyzwanie, że będzie niezwykła, że będzie bardzo trudna. Edith się tym nie martwiła. Bo przez całe życie unikała prac zwykłych i prostych, prac, które nie były wyzwaniem.
W ogłoszeniu pisano, że potrzebna jest kobieta znająca się na fizjologii i chemii klinicznej i kochająca dzieci. Edith Fellowes odpowiadała tym wymaganiom.
Miłość do dzieci to coś wrodzonego. Któż normalny nie kocha dzieci? Zwłaszcza jeżeli jest kobietą?
Znajomość fizjologii wchodziła w zakres jej podstawowego pielęgniarskiego wykształcenia. Z chemią kliniczną zapoznała się później, kiedy przyszło jej do głowy, że pracując z chorowitymi dziećmi, wśród których są wcześniaki i dzieci zaczynające życie z jakimś upośledzeniem, dobrze by było wiedzieć, w jaki sposób ich małym schorowanym ciałkom można pomóc funkcjonować bardziej sprawnie.
Praca będąca wyzwaniem, praca trudna, z niezwykłym dzieckiem — tak, to było to, co lubiła. Przy tym oferowano fenomenalną pensję. Już to zwróciłoby jej uwagę, chociaż Edith nigdy nie stawiała sobie za życiowy cel pogoni za pieniędzmi. Poza tym była gotowa podjąć nowe wyzwanie. Rutynowa praca w szpitalu dziecięcym zaczynała ją już nudzić, a nawet odrzucało ją od niej. To okropne, myślała, kiedy człowieka odrzuca od własnej pracy, a zwłaszcza takiej pracy, jaką ja wykonuje. Być może potrzebna mi odmiana.
Opiekować się prehistorycznym dzieckiem…
Tak. Tak.
— Doktor Hoskins prosi — powiedziała sekretarka.
Elektronicznie uruchamiane drzwi rozsunęły się. Panna Fellowes weszła do zaskakująco niepozornego gabinetu, w którym stało zwykłe biurko i zwykły monitor komputera i w którym znajdował się najzwyczajniej wyglądający mężczyzna koło pięćdziesiątki o rzednących blond włosach, o policzkach, które zaczynały robić się obwisłe. Kąciki ust opadały, nadając jego twarzy wyraz bardziej posępny niż należało. Plakietka na biurku informowała:
Pannie Fellowes to nie zaimponowało. Rozbawiło ją raczej. Czy firma naprawdę jest tak duża, że dyrektor generalny musi przypominać ludziom za pośrednictwem plakietki stojącej przed nim w jego własnym gabinecie, jak się nazywa? I dlaczego uważa, że musi chwalić się swoim doktoratem? Przecież wszyscy tutaj mają stopnie naukowe, w jednej dziedzinie bądź dwóch. Czy ten człowiek chce w ten sposób oświadczyć, że nie jest tylko urzędnikiem, że jest także uczonym? Spodziewała się, że dyrektor takiej wyspecjalizowanej placówki musi być uczonym. Wcale nie musiał jej tego w ten sposób wbijać do głowy.
Ale to nic. Istnieją większe wady niż takie zamiłowanie do podkreślania własnej ważności.
Hoskins miał przed sobą na biurku stos wydruków. Było tam, jak przypuszczała, między innymi jej podanie, a także sprawozdanie z rozmowy wstępnej w kadrach. Hoskins podniósł na nią wzrok znad tych wydruków, potem spojrzał jeszcze raz na papier, a później znowu na nią. Oceniał ją. Robił to szczerze i nieco zbyt bezpośrednio. Panna Fellowes zesztywniała. Poczuła, że się rumieni i że w policzku drga jej mięsień.
On uważa, że mam za grube brwi i trochę krzywy nos, pomyślała.
Ale zaraz potem zganiła się, mówiąc sobie, że jest śmieszna, bo tego człowieka jej brwi i jej nos obchodzą tyle co firma, z której pochodzą jej buty. Jednak to, że jakiś mężczyzna patrzy na nią tak uważnie, było zaskakujące i trochę zbijające z tropu. Pielęgniarka w uniformie to zazwyczaj osoba niewidzialna, w każdym razie nie interesująca większości mężczyzn. Panna Fellowes nie miała teraz na sobie uniformu, ale uważała, że z biegiem lat wypracowała sobie sposób na to, żeby być niewidzialną dla mężczyzn nawet w ubraniu, w którym wychodziła na ulicę, i przypuszczała, że był to sposób skuteczny. To, że w tej chwili ten człowiek tak jej się przyglądał, zbijało ją z tropu bardziej, niż się mogła spodziewać.
— Pani kwalifikacje, panno Fellowes, są bardzo wysokie — powiedział Hoskins.
Panna Fellowes uśmiechnęła się, ale milczała. Bo co miała powiedzieć? Zgodzić się z nim? Czy nie zgodzić?
— A ponadto pani przełożeni bardzo panią chwalą. Czynią to, używając prawie identycznych słów. Czy wie pani o tym? Pracowitość i poświęcenie, spełnianie obowiązków z głębokim oddaniem, wielka zaradność w krytycznych chwilach, doskonałe umiejętności techniczne…
— Jestem pracowita, panie doktorze, i przeważnie wiem, co robię. Myślę, że te wszystkie pochwały mówią o tych dwóch rzeczach, tylko w wyszukany sposób.
— Przypuszczam, że tak.
Jego oczy wpatrzyły się w jej oczy i panna Fellowes poczuła nagle, że ten człowiek jest bardzo silny i prostolinijny, i że z wielką zawziętością i determinacją dąży do doprowadzenia swoich dzieł do końca. U administratora były to dobre cechy. Ale cechy te mogły oznaczać, że ci, co z nim pracują, mają bardzo ciężkie życie. Czas pokaże, pomyślała. Spojrzała mu prosto w oczy. Patrzyła w nie bez mrugnięcia.
— Nie widzę potrzeby pytania pani o pani doświadczenia zawodowe — powiedział w końcu Hoskins. — Rozmawiano już o tym z panią szczegółowo i wyszła pani z tego zwycięsko. Ja mam tylko dwa pytania.
Panna Fellowes czekała na dalszy ciąg.
— Po pierwsze — powiedział — muszę wiedzieć, czy była pani kiedykolwiek zamieszana w sprawy, które można by określić jako politycznie kontrowersyjne.
— Ja nie mam nic wspólnego z polityką, panie doktorze. Chodzę na wybory. Wtedy, kiedy znajdzie się ktoś, na kogo warto głosować, co nie zdarza się zbyt często. Ale nie podpisuję żadnych petycji ani nie biorę udziału w demonstracjach, jeżeli o to panu chodzi.
— Niezupełnie. Mówię raczej o zawodowych sporach o tych, które związane są z poglądami na to, jak należy i jak nie należy traktować dzieci.
— Znam tylko jeden sposób, w jaki należy traktować dzieci. Człowiek powinien robić wszystko, co się da, aby zaspokoić potrzeby dziecka, tak jak on sam te potrzeby rozumie. Jeżeli to brzmi zbyt prosto, to przykro mi, ale…
Hoskins uśmiechnął się.
— Także nie to miałem na myśli. Myślałem o… — Przerwał i zwilżył wargi. — Myślałem o tym, o czym mówi Bruce Mannheim. Myślałem o debacie dotyczącej metod traktowania pewnych dzieci w placówkach opiekuńczych. Rozumie pani, o co mi chodzi?
— Panie doktorze, ja zajmowałam się przeważnie dziećmi słabymi i upośledzonymi. Usiłowałam utrzymać je przy życiu i pomóc im się wzmocnić. W takiej pracy nie ma właściwie o czym debatować, prawda?
— Więc nigdy nie miała pani do czynienia na płaszczyźnie zawodowej z tak zwanymi orędownikami praw dzieci w rodzaju Bruce’a Mannheima?
— Nigdy. Czytałam trochę o panu Mannheimie w gazetach. Ale nigdy się z nim nie zetknęłam. Ani z nim, ani z nikim do niego podobnym. Gdybym wpadła na niego na ulicy, nie poznałabym go. Nie mam też wyrobionego zdania na temat tego, co on głosi. Nie jestem ani za tym, ani przeciwko temu. Hoskins najwyraźniej doznał ulgi.
— Ja nie chcę twierdzić, że jestem przeciwnikiem Bruce’a Mannheima — powiedział — ani że nie zgadzam się z jego stanowiskiem. Jednak nie chcę też, żeby nasza praca stała się celem wrogiej propagandy. Bardzo by to nam skomplikowało życie.
— Oczywiście. Jest to ostatnia rzecz, której i ja bym pragnęła.
— A więc w porządku. Możemy iść dalej. Moje następne pytanie wiąże się z tym, czego będziemy tu od pani wymagali. Panno Fellowes, czy uważa pani, że potrafi pani kochać trudne, dziwne, być może niesforne, a nawet w wysokim stopniu odrażające dziecko?
— Kochać? Nie tylko opiekować się nim?
— Kochać. Zastępować mu rodziców. Być mniej więcej jego matką, panno Fellowes. Raczej więcej niż mniej. Będzie to najbardziej samotne dziecko w całej historii świata. Nie będzie mu potrzebna jedynie opiekunka. Będzie mu potrzebna matka. Czy jest pani przygotowana na podjęcie takich obowiązków? Czy chce pani je podjąć?
Wpatrywał się w nią znowu, jak gdyby zamierzał przejrzeć ją na wylot. I jeszcze raz ona przyjęła to skupione spojrzenie z niezachwianą mocą.
— Mówi pan, że on będzie dzieckiem trudnym i dziwnym i… Jak pan to powiedział? W wysokim stopniu odrażającym. Co pan ma na myśli?
— Mówimy o dziecku prehistorycznym. To pani wie. On… albo ona, jeszcze nie znamy płci, może okazać się dzikusem, większym dzikusem niż członek jakiegokolwiek współczesnego dzikiego plemienia. Zachowanie tego dziecka może być zachowaniem wprost zwierzęcym. Może okazać się nawet zachowaniem dzikiego zwierzęcia. To mam na myśli, mówiąc, że to dziecko może być trudne.
— Panie doktorze, ja pracowałam nie tylko z wcześniakami. Miałam też do czynienia z dziećmi emocjonalnie zaburzonymi. Zajmowałam się naprawdę kłopotliwymi małymi klientami.
— Być może nie tak kłopotliwymi jak ten.
— Zobaczymy.
— Będzie on najprawdopodobniej dziki, nieszczęśliwy i wściekły. Będzie obcy w tym świecie, do którego nie należy. I przestraszony. Zostanie wyrwany ze wszystkiego, co znał, i postawiony w sytuacji prawie kompletnej izolacji. Będzie prawdziwym dipisem. Zna pani to określenie, panno Fellowes? Pochodzi z połowy zeszłego wieku, z czasów drugiej wojny światowej, podczas której ludzie wyrwani ze swego środowiska wędrowali po całej Europie i…
— Teraz na świecie panuje pokój, panie doktorze.
— Oczywiście. Ale to dziecko nie zazna spokoju. Będzie cierpiało z powodu całkowitego zniszczenia własnego życia, będzie dipisem odczuwającym najdotkliwsze cierpienia. Na dodatek bardzo małym.
— Ile będzie miało lat?
— Obecnie nie potrafimy przenieść z przeszłości za jednym zaczerpnięciem masy większej niż czterdzieści kilogramów. W tej masie mieści się nie tylko żywy osobnik, ale i jego nieożywiona otoczka izolacyjna. A więc mówimy o małym, o bardzo małym dziecku.
— O niemowlęciu?
— Tego nie możemy być pewni. Mamy nadzieję, że przeniesiemy dziecko sześcio- lub siedmioletnie. Ale może znacznie młodsze.
— Nie wiecie, jakie to będzie dziecko? Macie zamiar sięgnąć na oślep?
Hoskins wyglądał na niezadowolonego.
— Pomówmy o miłości, panno Fellowes. O kochaniu tego dziecka. Gwarantuję pani, że to nie będzie łatwe. Pani naprawdę kocha dzieci, czyż nie? Nie chcę powiedzieć, że kocha je pani miłością banalną. I nie mówię teraz o właściwym wykonywaniu zawodowych obowiązków. Chcę dociec, co to słowo naprawdę znaczy, co znaczy miłość, co naprawdę znaczy macierzyństwo, czym jest bezwarunkowa miłość macierzyńska.
— Myślę, że wiem, czym ona jest.
— Z pani życiorysu wynika, że była pani raz zamężna i że od wielu lat żyje pani w samotności.
Panna Fellowes poczuła, że twarz jej płonie.
— Byłam kiedyś mężatką, to prawda. Przez krótki okres, dawno temu.
— Nie miała pani dzieci.
— Małżeństwo się rozpadło — wyjaśniła — przede wszystkim z tego powodu, że się okazało, że nie mogę mieć dziecka.
— Rozumiem — powiedział Hoskins nieco zakłopotany.
— Oczywiście ten problem można było rozwiązać. Żyjemy przecież w dwudziestym pierwszym wieku. Można było zastosować pozamaciczną komorę płodową, można było skorzystać z usług zastępczej matki, i tak dalej. Jednak mój mąż nie mógł się pogodzić z tym, że trzeba będzie uciec się do którejkolwiek z tych metod. Żadna, mu nie odpowiadała. Dla niego istniała tylko stara, tradycyjna metoda przekazywania genów. Miało to być naprawdę nasze dziecko, jego i moje. I ja miałam je nosić przez przepisowy okres dziewięciu miesięcy. Tylko że ja nie mogłam tego zrobić. A on nie mógł zmusić się do zaakceptowania jakiejś metody alternatywnej. I rozstaliśmy się.
— Przykro mi… Nie wyszła pani ponownie za mąż?
— Pierwsza próba była wystarczająco bolesna — odrzekła, starając się mówić spokojnym, pozbawionym emocji tonem. — Nie miałam pewności, czy następnym razem nie zostanę zraniona jeszcze głębiej, i nie byłam w stanie podjąć ryzyka. Ale, panie doktorze, to nie oznacza, że nie umiem kochać dzieci. Nie muszę chyba dodawać, że dokonany przeze mnie wybór zawodu ma prawdopodobnie coś wspólnego z wielką pustką, jaką odczuwałam po rozwodzie. I tak, zamiast kochać jedno czy dwoje dzieci, kochałam ich dziesiątki. Setki. Kochałam je jak własne.
— Nie wszystkie były miłe?
— Nie, nie wszystkie.
— Nie były to jedynie rozkosznie szczebioczące słodkie istotki z noskami jak guziczki? A pani brała je takimi, jakimi były, traktowała je pani jednakowo, bez względu na to, czy były ładne, czy brzydkie, spokojne czy niesforne? Kochała je pani bez stawiania warunków?
— Bez stawiania warunków — powiedziała panna Fellowes. — Dzieci są dziećmi, panie doktorze. Może się zdarzyć, że te, które nie są ładne i grzeczne, najbardziej potrzebują pomocy. A pomoc zaczyna się od miłości.
Hoskins przez chwilę zastanawiał się w milczeniu. Panna Fellowes czuła, że narasta w niej poczucie zawodu. Przybyła tutaj przygotowana na to, że będzie musiała mówić o swoich doświadczeniach zawodowych, o badaniach nad brakiem równowagi elektrolitycznej, nad neuroreceptorami czy o badaniach w zakresie fizjologii. Ale Hoskins nie pytał o te rzeczy. Skupił się na pytaniu, czy ona jest zdolna kochać jakieś nieszczęśliwe, niesforne dziecko, czy potrafi kochać jakiekolwiek dziecko — jak gdyby o to tu w istocie chodziło. A także na kwestii jeszcze bardziej błahej — na pytaniu, czy ona zrobiła kiedyś coś, co mogło wywołać jakiś niepokój społeczny. Nie był natomiast ciekaw, jakie są jej prawdziwe kwalifikacje. Stało się dla niej oczywiste, że on chce zatrudnić jakąś inną kandydatkę, a ją grzecznie spławi, i to zaraz, kiedy tylko zastanowi się, jak to zrobić w sposób taktowny. Tymczasem on po dłuższej chwili powiedział:
— Jak szybko może pani złożyć wymówienie w swoim obecnym miejscu pracy?
Podekscytowana panna Fellowes spojrzała na niego z otwartymi ustami.
— To znaczy, że mnie pan zatrudni? Tak od razu? Hoskins uśmiechnął się. Przez chwilę na jego szerokiej twarzy widniał jakiś taki czarujący wyraz roztargnienia.
— A po co prosiłbym panią o złożenie wymówienia?
— Czy nie musi się na ten temat wypowiedzieć najpierw jakaś komisja?
— Panno Fellowes, komisja to ja. Ja jestem tą komisją, która podejmuje ostateczną decyzję. I mam zwyczaj robić to szybko. Wiem, jakiego rodzaju osoby poszukuję i wydaje mi się, że pani spełnia moje kryteria. Oczywiście mogę się mylić…
— A jeżeli pan się myli?
— Potrafię zmienić decyzję równie szybko, jak ją podjąłem, proszę mi wierzyć. W tym przedsięwzięciu nie ma miejsca na błędy. W grę wchodzi życie, życie człowieka, życie dziecka. Chcąc zaspokoić czysto naukową ciekawość, mamy zamiar zrobić temu dziecku coś, co niektórzy z pewnością nazwą potwornością. Nie mam co do tego złudzeń. Ale nie uważam, że jesteśmy potworami i nikt w instytucie tak nie uważa. Nie mam też skrupułów w związku z tym, co robimy, i wierzę, że na dłuższą metę to dziecko, które jest przedmiotem naszego eksperymentu, tylko na tym skorzysta. Jednak zdaję sobie jasno sprawę z tego, że inni zdecydowanie się ze mną nie zgadzają.
Dlatego chcemy, żeby to dziecko podczas pobytu w naszej epoce miało jak najlepszą opiekę. Jeżeli się okaże, że pani nie jest w stanie tej opieki mu zapewnić, zwolnimy panią bez wahania i zatrudnimy kogoś innego. Nie potrafię tego sformułować delikatnie. My tutaj nie jesteśmy sentymentalni i nie chcemy podejmować żadnego ryzyka w sprawach, nad którymi jesteśmy zdolni zapanować. Tak więc obecnie jest pani przyjęta do pracy warunkowo. Chcemy, żeby pani odcięła się całkowicie od dotychczasowej egzystencji, a równocześnie nie gwarantujemy, że u nas popracuje pani dłużej niż tydzień albo nawet jeden dzień. Czy chce pani podjąć takie ryzyko?
— Przedstawia pan sprawę bez ogródek, panie doktorze.
— Rzeczywiście. No więc, panno Fellowes? Co pani na to?
— Ja także nie lubię podejmować ryzyka. Jego twarz spochmurniała.
— Czy to znaczy, że pani odmawia?
— Nie, panie doktorze, przyjmuję pańską propozycję. Gdybym choć przez chwilę wątpiła w to, że nadaję się do tej pracy, nie przyszłabym tutaj. Jestem w stanie podołać temu zadaniu. I podołam mu. A pan nie będzie miał powodu żałować swojej decyzji, zapewniam pana. Od kiedy mam zacząć?
— Właśnie doprowadzamy pole statyczne do poziomu krytycznego. Spodziewamy się, że dokonamy zaczerpnięcia od dzisiaj za dwa tygodnie, piętnastego, dokładnie o wpół do ósmej wieczorem. Chcemy, żeby pani tu była w chwili przybycia dziecka gotowa natychmiast je przejąć. Do tego czasu będzie pani musiała zakończyć swoją działalność poza instytutem. Rozumie pani oczywiście, że będzie pani przez cały czas mieszkała na terenie instytutu? Mówiąc „przez cały czas” mam na myśli dwadzieścia cztery godziny na dobę. Tak w każdym razie będzie musiało być w fazie początkowej. Zwróciła pani na to uwagę, czytając informację o warunkach pracy?
— Tak.
— No to rozumiemy się doskonale.
Nie, pomyślała. Nie rozumiemy się wcale. Ale to nie jest ważne. Jeżeli pojawią się problemy, jakoś sobie z nimi poradzimy. Ważne jest dziecko. Wszystko inne ma drugorzędne znaczenie. Wszystko.