121351.fb2
— Co to ma być? — spytał Gregor.
— To jest pryka — odparła łódź. — Podstawowe pożywienie wszystkich Dromów. Potrafię ją przyrządzić na szesnaście różnych sposobów.
Gregor ostrożnie skosztował ciemnej mazi. Smakowała dokładnie jak glina zmieszana pół na pół z olejem maszynowym.
— Tego nie da się jeść! — zaprotestował.
— Oczywiście, że się da — powiedziała łódź tonem łagodnej perswazji. — Dorosły Drom spożywa pięć i trzy dziesiąte funta pryki dziennie i woła o jeszcze.
Taca przesunęła się w ich kierunku. Gregor i Arnold cofnęli się o krok.
— Chwileczkę — powiedział Arnold. — Posłuchaj. My nie jesteśmy Dromami. Masz przed sobą ludzi, przedstawicieli zupełnie innego gatunku. Wojna, w której wydaje ci się, że bierzesz udział, zakończyła się pięćset lat temu. My nie możemy jeść pryki. Nasza żywność znajduje się na wyspie.
— Panowie, spróbujcie zrozumieć sytuację. Złudzenie, któremu ulegacie, jest u żołnierzy czymś zupełnie powszechnym. To zwykły przypadek ucieczki w krainę wyobraźni, uchylenia się od percepcji sytuacji, której nie można znieść. Panowie, błagam was na wszystko — spójrzcie w oczy rzeczywistości!
— To ty spójrz w oczy rzeczywistości! — zawołał Gregor. — Albo każę cię rozebrać na śrubki i trzpienie!
— Groźby nie mogą mnie wytrącić z równowagi — nadała pogodnie łódź. — Wiem, przez co przeszliście. Istnieje nawet możliwość, że kontakt z trującymi wyziewami wody spowodował u was trwałe uszkodzenie mózgu.
— Trującymi… — szepnął Gregor, czując, że coś go chwyta za gardło.
— Według kryteriów Dromów — przypomniał mu Arnold.
— Jeśli okaże się to absolutnie nieodzowne — ciągnęła łódź — to mam pełne wyposażenie do przeprowadzenia chirurgicznej operacji mózgu. To środek bardzo drastyczny, ale w czasach wojny nie można się zbytnio pieścić.
W tym momencie odskoczyła jakaś klapa i oczom wspólników ukazał się rząd połyskujących ostrzy chirurgicznych.
— Czujemy się już znacznie lepiej — powiedział pośpiesznie Gregor. — Ta partia pryki wygląda rzeczywiście wspaniale, nie uważasz, Arnold?
— Bardzo smakowicie — powiedział Arnold, krzywiąc się niemiłosiernie.
— Swego czasu wygrałam ogólnoplanetarny konkurs kulinarny — wyznała telepatycznie łódź ze zrozumiałą dumą. — Nie ma takiej rzeczy, której nie zrobiłabym dla naszych chłopców w mundurach. Bardzo proszę, próbujcie.
Gregor wziął z tacy garść pryki, rozsmarował sobie trochę na wargach i dyskretnie upuścił resztę na podłogę. — Pycha — powiedział, mając nadzieję, że wewnętrzne czujniki łodzi są nieco mniej sprawne niż jej sensory zewnętrzne.
Najwyraźniej były.
— To świetnie — powiedziała łódź. — Kieruję się w tej chwili na wyspę. Aha, obiecuję wam także, że już za chwilę warunki staną się dla was znacznie bardziej znośne.
— Jakie warunki? — spytał Arnold.
— Panująca tu temperatura jest zabójczo wysoka. Zdumiewa mnie, że do tej pory nie zapadliście w letarg. Każdy inny Drom już by to zrobił. Wytrzymajcie proszę jeszcze chwilę. Już wkrótce obniżę ją do normalnych dla Dromy dwudziestu stopni poniżej zera. A teraz, dla podtrzymania waszego morale, zagram wam nasz hymn narodowy.
Powietrze wypełnił upiorny, miarowy skrzek. Z zewnątrz dobiegał stłumiony plusk fal, bijących o kadłub rozpędzonej łodzi. Już w kilka chwil później w kajucie zrobiło się wyraźnie zimniej.
Gregor zamknął ze znużenia oczy, próbując ignorować chłód pełznący wzdłuż rąk i nóg. Zaczynał być śpiący. Takie już moje szczęście, pomyślał, że dam się zamrozić na śmierć wewnątrz jakiejś chorej umysłowo łodzi. Oto skutki kupowania paternalistycznych gadgetów, przeczulonych, humanistycznych kalkulatorów, przewrażliwionych, emocjonalnych maszyn.
Zapadając w półsen zaczął się zastanawiać, do czego to wszystko doprowadzi. Przed oczyma stanął mu ogromny szpital dla maszyn. Dwóch robotów-lekarzy pchało długim, białym korytarzem leżącą na łóżku kosiarkę. Naczelny robot-lekarz spytał:
— Cóż to dolega temu chłopcu?
— Zupełnie zbzikował — odparł asystent. — Myśli, że jest śmigłowcem.
— Aha! — powiedział naczelny uczenie. — Deluzja psychomotoryczna! Szkoda. Taki sympatyczny facet.
Asystent skinął głową.
— To wszystko z przepracowania — stwierdził stanowczo. — Serce mu pękło na kępie sitowia.
Kosiarka poruszyła się niespokojnie.
— A teraz jestem trzepaczką do jajek! — zachichotała. — Trach, trach, trach!
— Obudź się — powtórzył Arnold, szczękając zębami, i jeszcze raz potrząsnął Gregorem. — Musimy coś zrobić.
— Poproś ją, żeby włączyła ogrzewanie — zaproponował Gregor słabo.
— Nie da rady. Dromowie żyją w temperaturze minus dwadzieścia; my jesteśmy Dromami; minus dwadzieścia jest dla nas w sam raz i nie ma co pyskować.
Biegnące w poprzek całej łodzi przewody aparatury chłodzącej pokryła gruba warstwa szronu. Ściany zaczynały robić się białe, a na szyby iluminatora wypełzł mróz.
— Mam pewien pomysł — odezwał się ostrożnie Arnold. Rzucił okiem na tablicę kontrolną, po czym szepnął coś Gregorowi do ucha.
— Możemy spróbować — odparł Gregor. Podniósł z podłogi manierkę z wodą, po czym obaj wspólnicy wstali i odeszli w najdalszy kąt kajuty.
— Co tam robicie? — spytała ostro łódź.
— Mamy zamiar trochę poćwiczyć — wyjaśnił Gregor. — Żołnierze Dromy muszą dbać o zachowanie sprawności fizycznej, sama o tym wiesz.
— To prawda — potwierdziła niepewnie łódź. Gregor rzucił manierkę do Arnolda.
Arnold zachichotał i odrzucił manierkę Gregorowi.
— Tylko ostrożnie z tym pojemnikiem — ostrzegła łódź. — Jest napełniony śmiertelną trucizną.
— Będziemy uważać — odparł Gregor. — Zabieramy ją ze sobą do kwatery głównej. — Rzucił manierkę do Arnolda.
— Dowództwo naczelne może kazać ją rozpylić nad armią H’genów — dodał Arnold.
— Naprawdę? — zaciekawiła się łódź. — To interesujące. Nowe zastosowanie tej…
Nagle Gregor rzucił manierkę w przewody chłodzące. Rura pękła i wypełniająca ją ciecz zaczęła spływać na podłogę.
— Fatalny rzut, staruszku — powiedział Arnold.
— Ależ ze mnie niezdara! — zawołał Gregor.