121448.fb2 Cena ryzyka - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 5

Cena ryzyka - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 5

— Dostaniemy go — chełpił się Thompson.

— I jeszcze jedno — dodał cicho Terry. — Jim Reader nie jest osamotniony. Stoją za nim ludzie z całej Ameryki. Dobrzy Samarytanie ze wszystkich zakątków naszego wielkiego kraju są gotowi pomagać mu. Nieuzbrojony, bezbronny Jim Reader może liczyć tylko na pomoc i serdeczność ludzi, których jest reprezentantem. Nie bądź więc taki pewien, Claude Thompson! Za Jimem Readerem stoją przeciętni ludzie — a ludzi przeciętnych jest mnóstwo!

Reader rozmyślał o tym, leżąc bez ruchu w krzakach. Tak, ludzie pomagali mu, ale pomagali także mordercom.

Wstrząsnął nim dreszcz. Sam tego chciał, pamiętał dobrze. Sam był sobie winien. Potwierdzał to test psychologiczny.

A mimo to, jakaś część winy spadała tu na psychologów, którzy przeprowadzali z nim ten test. Na ile winien był Mike Terry, oferując biednemu człowiekowi taką sumę pieniędzy? Społeczeństwo samo zrobiło tę pętlę i założyło mu ją na szyję, a on sam się na niej powiesił, nazywając to nieprzymuszoną wolą.

Czyja to wina?

— Aha! — krzyknął ktoś.

Reader spojrzał w górę i zobaczył stojącego nad nim, tęgiego mężczyznę. Mężczyzna ubrany był w tweedowa marynarkę w krzykliwa kratę. U szyi zwisała mu lornetka, a w ręku trzymał laskę.

— Proszę pana — wyszeptał Reader — niech pan nic nie mówi!

— Hej! — Krzyknął grubas, wskazując laską na Readera. — Tutaj jest! Wariat, pomyślał Reader. Temu przeklętemu głupcowi musi się wydawać, że to zabawa w chowanego.

— O, tutaj! — wrzeszczał mężczyzna. Reader, klnąc, zerwał się na nogi i zaczął uciekać. Wybiegł z wąwozu i ujrzał w oddali biały budynek. Skręcił w tym kierunku. Za sobą słyszał ciągle okrzyki mężczyzny.

— Tamtędy, o tam. Patrzcie, głupcy, jeszcze go nie widzicie?

Bandyci znowu zaczęli strzelać. Reader biegł, potykając się o nierówności terenu. Minął troje dzieci bawiących się w szałasie.

— Tutaj jest! — rozwrzeszczały się dzieciaki. — Tutaj jest!

Reader jęknął i biegł dalej. Dopadł schodów budynku i zobaczył, że to kościół.

Gdy otwierał drzwi, pocisk trafił go w kolano.

Upadł i wczołgał się do środka. Telewizorek w jego kieszeni przemawiał głosem Mika Terry’ego:

— Co za zakończenie, proszę państwa, co za zakończenie! Reader został trafiony! Został trafiony, proszę państwa. Czołga się teraz, cierpi, ale nie rezygnuje! Nie Jim Reader!

Reader leżał w przejściu między ławkami, niedaleko ołtarza. Docierał do niego — ożywiony głos dziecka, które mówiło:

— Wszedł tutaj, Mr. Thompson. Jak się pan pospieszy, to jeszcze go pan złapie.

Czyż kościół nie był uważany za sanktuarium; zastanawiał się Reader, czyż nie gwarantował azylu?

Drzwi otworzyły się gwałtownie i Reader zdał sobie sprawę, że na ten obyczaj nikt tu nie zważa. Zebrał się w sobie i wpełzł za ołtarz, a stamtąd, przez tylne drzwi kościoła, wyczołgał się na zewnątrz.

Znalazł się na starym cmentarzu. Pełzał między krzyżami i gwiazdami, mijał marmurowe i granitowe płyty, mijał groby z kamienia i proste, drewniane tablice pamiątkowe. O nagrobek, tuż przy jego głowie, roztrzaskał się pocisk, obsypując go gradem kamiennych odprysków. Doczołgał się nad krawędź świeżo wykopanej mogiły.

Oszukali go, myślał. Wszyscy ci mili, przeciętni normalni ludzie. Czy nie mówili, że jest ich reprezentantem? Czy nie przysięgali ochraniać siebie samych? Ale nie, oni go nienawidzili. Czemu tego nie dostrzegł? Ich bohaterem był zimny, zaślepiony rewolwerowiec, Thompson, Capone, Billy Kid, Young Lochinvar, Cyd, Cuchulain, człowiek bez ludzkich pragnień i obaw. Czcili go, tego bezdusznego, nieprzejednanego robota rewolwerowca i pragnęli poczuć jego stopę na swej twarzy.

Reader spróbował się poruszyć i osunął się bezradnie do otwartego grobu. Leżał na plecach, patrząc w błękitne niebo. Niebawem, zamajaczyła nad nim czarna sylwetka, plamiąc swą obecnością czysty błękit. Szczęknął metal. Zjawa wolno brała go na cel.

I Reader na zawsze stracił wszelką nadzieję.

— STÓJ, THOMPSON! — zaryczał wzmocniony głos Mike Terryego. Rewolwer zadrżał.

— Jest sekunda po piątej! Tydzień minął! JIM READER WYGRAŁ!

Rozpętała się istna burza wiwatów wznoszonych przez publiczność zgromadzoną w studio.

Ludzie z gangu Thompsona w ponurych nastrojach zebrali się nad grobem.

— Wygrał, przyjaciele, wygrał! — krzyczał Mike Terry. — Spójrzcie państwo, spójrzcie na ekrany swoich telewizorów! Przybyła policja. Zabierają Thompsonów od ich ofiary — ofiary, której nie potrafili zabić. A wszystko dzięki wam, Dobrzy Samarytanie Ameryki. Spójrzcie państwo, opiekuńcze ręce podnoszą Jima Readera z otwartej mogiły, która stała się jego ostatnim azylem. Jest tam Dobra Samarytanka Janice Morrow. Czyżby to początek romansu? Zdaje się, że Jim zasłabł, proszę państwa. Podają mu środek pobudzający. Wygrał przecież dwieście tysięcy dolarów! Zamienimy teraz kilka słów z Jimem Readerem!

Zapadła chwila milczenia.

— To przykre — odezwał się Mike Terry. — Proszę państwa, przykro mi, ale nie możemy teraz usłyszeć Jima. Badają go lekarze. Jedną chwileczkę…

Ponownie zapadła cisza. Mike Terry otarł czoło z potu i uśmiechnął się.

— To zmęczenie, proszę państwa, straszliwe zmęczenie. Lekarz mówi mi… No tak, proszę państwa, Jim Reader chwilowo nie jest sobą. Ale to tylko chwilowo! Sieć JBC wynajmuje najlepszych psychiatrów i psychoanalityków w kraju. Zrobimy wszystko co w ludzkiej mocy dla tego dzielnego chłopca. Wszystko na nasz koszt.

Mike Terry zerknął na zegar wiszący w studio.

— No tak, proszę państwa, zbliża się pora zakończenia naszego programu. Proszę obejrzeć zapowiedź naszego następnego, wielkiego widowiska grozy. I proszę się nie martwić. Pewien jestem, że Jim Reader będzie niedługo z nami.

Mike Terry uśmiechnął się i mrugnął okiem w kierunku widowni.

— Na pewno wyzdrowieje, proszę państwa. Przecież wszyscy trzymamy za niego kciuki!