121526.fb2
— Zechce pan wybaczyć, profesorze — usprawiedliwiał się Feldman. — To był jednak dla nas olbrzymi wysiłek. Znajdujemy się w tej sali od tygodnia i żaden z nas w ciągu całego tego czasu nie spał dłużej niż cztery godziny. O mało nie straciliśmy pana, profesorze…
— Jest miska! Spodeczek pana profesora podany! powiedział Lupowicz. — Czego się pan napije, profesorze? Mamy whisky.
— Po prostu trochę wody — rzekł Meyer. — Czy sądzicie, że mógłbym teraz wstać?
— Jeśli pan to zrobi ostrożnie…
Lupowicz delikatnie go podniósł i postawił na ziemi. Meyer niezgrabnie zachwiał się na swych czterech łapach. Młodzi lekarze byli zachwyceni.
— Brawo!
— Myślę, że mogę od jutra zacząć trochę pracować. Oczywiście będę wyłącznie dyktował na magnetofon. Pojawi się na pewno jeszcze wiele innych problemów. Trzeba będzie podjąć różne decyzje w związku z faktem mojej metamorfozy. Nie mam jeszcze w tej chwili wyraźnych pomysłów…
— Ależ nie trzeba się spieszyć, ma pan mnóstwo czasu. — Och, przede wszystkim się nie spieszyć! Żebyśmy właśnie teraz pana nie stracili!
— Jakiego szumu narobi to w prasie!
— Sądzisz, że będzie lepiej, jeśli napiszemy wspólnie, czy też każdy napisze własną relację w ramach swej specjalności?
— Na pewno i jedno, i drugie! Oni nigdy nie będą mieli dosyć! Długo będzie się o tym mówiło…
— Czy moglibyście mi wskazać, gdzie są toalety? nieśmiało zapytał Meyer.
Mężczyźni spojrzeli po sobie zakłopotani.
— Po co?
— Zamknij się, bałwanie! Tędy, panie profesorze. Otworzę panu drzwi.
Meyer, idąc za nogą młodego człowieka, zdawał sobie sprawę z łatwości poruszania się na czterech łapach. Gdy wrócił, lekarze z ożywieniem dyskutowali na temat technicznych aspektów tego przypadku.
— …od wielu tysięcy lat…
— Nie zgadzam się z wami. To, co można było zrobić raz…
— Nie baw się w mędrca, poczciwcze. Dobrze wiesz, wszystko było dość przypadkowym połączeniem nie dających się przewidzieć czynników. Miało się szczęście, to wszystko…
— Nie masz prawa tak mówić. Niektóre z tych transformacji bioelektrycznych…
— Uwaga, oto on.
— Nie powinien jeszcze zbyt wiele chodzić…
— Nie jestem niemowlęciem — uciął profesor. — Jestem dość stary, żeby być waszym dziadkiem.
— Proszę nam wybaczyć, profesorze. Ale wydaje się, że lepiej by pan zrobił, gdyby się pan położył.
— Macie rację — przyznał profesor. — Nie czuję się jeszcze całkiem pewnie.
Kent podniósł go i położył na polowym łóżku. — O tak! Dobrze panu?
Młodzi lekarze cisnęli się wokół niego, trzymając się za ramiona. Uśmiechali się, sprawiali wrażenie bardzo z siebie zadowolonych.
— Może pan sobie czegoś życzy?
— Prosimy tylko powiedzieć, zaraz panu przyniesiemy.
— O proszę, nalałem wody do pańskiej miseczki.
— Zostawimy panu przy łóżku kilka sandwiczów.
— Niech pan dobrze wypocznie — łagodnie powiedział Cassidy.
A potem, niechcąco, jakby nieświadomie, pogłaskał długą, pokrytą jedwabistą sierścią głowę profesora Meyera. Feldman wykrzyknął coś bez związku.
— Przepraszam — usprawiedliwiał się zakłopotany Cassidy.
— Musimy na siebie uważać!
— Wiem. Jestem zmęczony… Chcę powiedzieć, że on bardzo jest podobny do psa, że zapomina się…
— Wynoście się wszyscy! — ryknął Feldman. — Jazda! Wynoście się!
Wypchnął ich z pokoju i natychmiast wrócił do łóżka profesora Meyera.
— Czy mogę coś dla pana zrobić, profesorze?
Meyer zmusił się, żeby coś powiedzieć, aby się przekonać, że wciąż jeszcze jest człowiekiem. Ale słowa uwięzły mu w gardle.
— To się już nie powtórzy, profesorze. Może mi pan wierzyć. Jest pan… jest pan zawsze profesorem Meyerem!
Feldman naciągnął koc na drżące ciało profesora.
— Wszystko będzie dobrze — powiedział, usiłując nie patrzeć na zwierzę wstrząsane dreszczami. — Liczy się tylko inteligencja! Duch!
— Z pewnością — z trudem powiedział znakomity matematyk. — Ale… jeśli nie sprawi to panu różnicy… czy… czy mógłby pan pogłaskać mnie po głowie…?