121778.fb2
To były bardzo ciężkie dwa tygodnie dla pana Baynesa. Ze swojego pokoju hotelowego codziennie w południe telefonował do Misji Handlowej, żeby spytać, czy stary pan się zjawił. Odpowiedź była niezmiennie przecząca. Głos pana Tagomi z dnia na dzień stawał się chłodniejszy i bardziej oficjalny. Przygotowując się do szesnastego z kolei telefonu, pan Baynes pomyślał: Prędzej czy później powiedzą mi, że pan Tagomi wyszedł. Że nie przyjmuje już moich telefonów i koniec.
Co się stało? Gdzie jest pan Yatabe?
Domyślał się z grubsza. Śmierć Martina Bormanna wywołała konsternację w Tokio. Pan Yatabe niewątpliwie znajdował się w drodze do San Francisco, kiedy dotarły do niego nowe instrukcje: wrócić do kraju celem dalszych konsultacji.
Pech, uświadomił sobie pan Baynes. Może nawet tragedia.
Musiał jednakże pozostać na miejscu, w San Francisco, starając się nadal zorganizować spotkanie, dla którego tu przybył. Czterdzieści pięć minut rakietą Lufthansy z Berlina, a teraz to. W dziwnych czasach żyjemy. Możemy podróżować wszędzie, gdzie zechcemy, nawet na inne planety. I po co? Żeby siedzieć dzień za dniem, tracąc ducha i nadzieję. Popadając w prostrację. A tymczasem inni nie próżnują. Nie siedzą w bezradnym oczekiwaniu.
Pan Baynes rozwinął południowe wydanie „Nippon Times” i jeszcze raz przejrzał nagłówki.
DOKTOR GOEBBELS MIANOWANY KANCLERZEM RZESZY
Zaskakujące rozwiązanie problemu przywództwa przez komisję partyjną. Przemówienie radiowe decydującym czynnikiem. Berliński tłum wiwatuje. Oczekuje się deklaracji. Pogłoski o mianowaniu Göringa szefem policji na miejsce Heydricha.
Przeczytał ponownie cały artykuł. Potem znów odłożył gazetę, podniósł słuchawkę telefonu i podał numer Misji Handlowej.
— Tu pan Baynes. Czy mogę prosić pana Tagomi?
— W tej chwili, proszę pana.
Bardzo długa chwila.
— Pan Tagomi przy telefonie.
Pan Baynes głęboko zaczerpnął powietrza.
— Proszę wybaczyć, ta sytuacja jest przykra dla nas obu…
— A, pan Baynes.
— Pańska gościnność jest niezrównana. Wiem, że któregoś dnia pozna pan powody, zmuszające mnie do odkładania naszej konferencji do czasu przyjazdu starego pana…
— Niestety, jeszcze nie przybył.
Pan Baynes zamknął oczy.
— Myślałem, że może od wczoraj…
— Niestety nie. — Ton na granicy grzeczności. — Proszę wybaczyć, panie Baynes. Pilne sprawy.
— Do widzenia panu.
Telefon szczęknął. Pan Tagomi odłożył dziś słuchawkę bez pożegnania. Pan Baynes powoli odwiesił słuchawkę.
Muszę przystąpić do działania. Nie mogę dłużej czekać.
Przełożeni dali mu bardzo jasno do zrozumienia, że w żadnym wypadku nie wolno mu kontaktować się z Abwehrą. Miał po prostu czekać, aż uda mu się nawiązać łączność z przedstawicielem armii japońskiej, miał odbyć konferencję z Japończykiem i wracać do Berlina. Ale nikt nie przewidział, że Bormann umrze w takiej właśnie chwili. Zatem…
Rozkazy należy obejść. Kierować się zdrowym rozsądkiem. Swoim własnym, gdyż nie ma nikogo, z kim mógłby się skonsultować.
W PSA działało przynajmniej dziesięciu przedstawicieli Abwehry, ale niektórzy z nich, a możliwe, że wszyscy, znani byli miejscowej SD i jej wytrawnemu regionalnemu szefowi nazwiskiem Bruno Kreuz vom Meere. Przed laty spotkał go przelotnie na zjeździe partii. Bruno cieszył się swego rodzaju złą sławą w kręgach policyjnych, ponieważ to on w 1943 roku odkrył angielsko-czeski spisek na życie Heydricha i uratował oprawcę przed śmiercią. W każdym razie Bruno Kreuz vom Meere już wtedy robił karierę w SD. Nie był to zwykły policyjny biurokrata.
Był, prawdę mówiąc, niebezpiecznym człowiekiem.
Istniała nawet możliwość, że przy wszystkich środkach ostrożności podjętych przez Abwehrę w Berlinie i Tokkoka w Tokio SD dowiedziało się o zamierzonym spotkaniu w San Francisco, w biurze Misji Handlowej. Niemniej był to jednak kraj pod administracją japońską. SD nie miało oficjalnie prawa do interwencji. Mogło się tylko postarać, żeby przedstawiciel strony niemieckiej, w tym przypadku on, został aresztowany, w chwili gdy postawi nogę na terytorium Rzeszy; nie mogło jednak podjąć żadnych kroków w stosunku do przedstawiciela Japonii ani zapobiec samemu spotkaniu.
Przynajmniej taką miał nadzieję.
Czy było możliwe, że SD udało się zatrzymać starego pana gdzieś na trasie? Z Tokio do San Francisco jest daleka droga, zwłaszcza dla kogoś starego i osłabionego, kto nie może latać.
Muszę się dowiedzieć od przełożonych, uznał pan Baynes, czy pan Yatabe ma przyjechać. Będą wiedzieli. Jeżeli SD przechwyciło go albo władze tokijskie go odwołały, będą o tym wiedzieć.
A jeżeli udało im się dobrać do starego pana, uświadomił sobie, to na pewno dobiorą się i do mnie.
Jednak nawet wówczas sytuacja nie była beznadziejna. Wyczekując całymi dniami w pokoju hotelu Abhirati pan Baynes wpadł na pewien pomysł.
Lepiej będzie przekazać moją informację panu Tagomi, niż wracać do Berlina z pustymi rękami. W ten sposób przynajmniej będzie szansa, choćby nikła, że wiadomość w końcu dotrze do odpowiednich osób. Ale pan Tagomi, mógł tylko słuchać; to była słaba strona tego pomysłu. W najlepszym razie mógł usłyszeć, zapamiętać i możliwie szybko udać się w podróż służbową na Wyspy. Podczas gdy pan Yatabe miał prawo decyzji. Mógł nie tylko słuchać, ale i mówić.
Mimo wszystko lepsze to niż nic. Czas naglił. Zaczynać wszystko od nowa, ponownie całymi miesiącami organizować starannie, z ostrożnością delikatny kontakt pomiędzy grupą w Niemczech i grupą w Japonii…
Pan Tagomi byłby niewątpliwie zaskoczony, pomyślał zjadliwie. Nagle poczuć na barkach ciężar takiej wiedzy. To nie to, co informacje o matrycach wtryskowych…
Może nawet załamać się psychicznie. Wygadać się przed kimś albo zamknąć się w sobie; udawać nawet przed samym sobą, że nic nie słyszał. Po prostu nie chcieć mi uwierzyć. Wstać, skłonić się i wyjść z pokoju, gdy tylko zacznę.
Brak dyskrecji. Może spojrzeć na sprawę w ten sposób. Nie powinien słyszeć o takich rzeczach.
Bardzo łatwe, pomyślał pan Baynes. Pan Tagomi ma takie proste, oczywiste wyjście. Jakże mu zazdroszczę!
A jednak w ostatecznym rachunku pan Tagomi też nie ma wyjścia. Nie różnimy się od siebie. Może zamknąć uszy na wiadomość pochodzącą ode mnie, w formie słów. Ale potem, gdy to już nie będzie kwestia słów… Jeżeli tylko potrafię mu to wytłumaczyć. Albo temu, z kim będę ostatecznie rozmawiać…
Pan Baynes wyszedł z pokoju i zjechał windą do hallu. Kazał portierowi przywołać rikszę i wkrótce energicznie pedałujący chińczak wiózł go po Market Street.
— Tutaj — powiedział do rikszarza, kiedy dostrzegł znak, którego wypatrywał. — Zjedź na bok.
Riksza zatrzymała się przy hydrancie. Pan Baynes zapłacił i zwolnił rikszarza. Chyba nikt go nie śledził. Pan Baynes poszedł dalej pieszo. Wkrótce wraz z wieloma innymi przechodniami skręcił do wielkiego śródmiejskiego domu towarowego Fuga.
Wszędzie było pełno kupujących. Przy każdej ladzie. Sprzedawczynie przeważnie białe, tu i ówdzie japońscy kierownicy działów. Panował okropny hałas.
Po chwili dezorientacji pan Baynes odnalazł dział odzieży męskiej. Zatrzymał się przy stojaku ze spodniami i zaczął je przeglądać. Zaraz podszedł do niego młody biały ekspedient.
— Wróciłem po te ciemnobrązowe wełniane spodnie, które oglądałem wczoraj — powiedział pan Baynes. Napotkawszy wzrok ekspedienta, dodał: — To nie z panem rozmawiałem. Tamten był wyższy. Rude wąsy. Raczej szczupły. Na marynarce miał imię Larry.
— Wyszedł na obiad, ale wkrótce wróci — odparł sprzedawca.
— Pójdę do kabiny przymierzyć tę parę — powiedział pan Baynes, biorąc spodnie ze stojaka.
— Bardzo proszę. — Ekspedient wskazał wolną przymierzalnię i poszedł obsługiwać następnego klienta.
Pan Baynes wszedł do kabiny, zamknął drzwi, usiadł na jednym z dwóch krzeseł i czekał.
Po kilku minutach usłyszał pukanie. Drzwi kabiny otworzyły się i wszedł niski Japończyk w średnim wieku.
— Pan jest zza granicy? — zwrócił się do pana Baynesa. — Chciałbym potwierdzić pański kredyt. Czy mogę zobaczyć pańskie dokumenty? — Zamknął za sobą drzwi.
Pan Baynes wyjął portfel. Japończyk usiadł, wziął portfel i zaczął przeglądać jego zawartość. Zatrzymał się przy fotografii dziewczyny.
— Bardzo piękna — powiedział.
— Moja córka, Martha.
— Ja też mam córkę imieniem Martha — powiedział Japończyk. — Studiuje teraz pianistykę w Chicago.
— Moja córka wkrótce wychodzi za mąż.
Japończyk zwrócił panu Baynesowi portfel i czekał.
— Jestem tutaj od dwóch tygodni — powiedział pan Baynes — a pan Yatabe się nie zgłosił. Chcę się dowiedzieć, czy on w ogóle przyjedzie. A jeżeli nie, to co mam robić.
— Proszę przyjść jutro po południu — odparł Japończyk. Wstał i pan Baynes podniósł się także. — Do widzenia.
— Do widzenia — powiedział pan Baynes. Wyszedł z kabiny, odwiesił spodnie na stojak i opuścił dom towarowy Fuga.
Nie zajęło to zbyt wiele czasu, pomyślał idąc śródmiejskim chodnikiem w tłumie przechodniów. Czy on rzeczywiście może zdobyć informacje do tego czasu? Skontaktować się z Berlinem, przekazać moje pytania, każdą rzecz zaszyfrować i odszyfrować?
Widocznie tak.
Teraz żałuję, że nie zwróciłem się do naszego agenta wcześniej. Zaoszczędziłbym sobie dużo zmartwień i nerwów. I jak widać nie wiązało się to z wielkim ryzykiem; chyba wszystko poszło gładko. Faktycznie zajęło nie więcej niż pięć-sześć minut.
Pan Baynes szedł przed siebie, oglądając wystawy. Czuł się teraz znacznie lepiej. Wreszcie znalazł się przed witryną podrzędnego kabaretu z wypłowiałymi, upstrzonymi przez muchy zdjęciami całkowicie nagich białych kobiet, których piersi zwisały jak na wpół nadmuchane piłki. Rozbawiło go to i gapił się przez chwilę potrącany przez przechodniów śpieszących do swoich zajęć.
Nareszcie coś zrobił, nareszcie.
Co za ulga!
Juliana czytała oparta wygodnie o drzwiczki samochodu. Joe prowadził jedną ręką spoczywającą swobodnie na kierownicy, z łokciem wystawionym za okno i papierosem przyklejonym do dolnej wargi; był dobrym kierowcą i pokonali już niemałą część drogi z Canon City.
Z radia rozlegała się ckliwa ludowa muzyczka piwiarni, zespół akordeonistów grał taniec szkocki albo jedną z nielicznych polek; Juliana nigdy nie potrafiła ich rozróżnić.
— Licz — powiedział Joe, kiedy muzyka ucichła. — Wiesz, ja się znam na muzyce. Powiem ci, kto był wielkim dyrygentem. Pewnie go nie pamiętasz. Arturo Toscanini.
— Nie znam — odparła, nie przestając czytać.
— Był Włochem. Ale hitlerowcy nie dali mu po wojnie dyrygować ze względu na jego poglądy polityczne. Już nie żyje. Nie lubię tego von Karajana, stałego dyrygenta Filharmonii Nowojorskiej. Musieliśmy chodzić na jego koncerty całym hotelem robotniczym. A co ja, jako Włoch, lubię, chyba wiesz. — Spojrzał na nią. — Podoba ci się ta książka?
— Bardzo wciąga.
— Lubię Verdiego i Pucciniego. A w Nowym Jorku mamy wciąż tylko bombastycznego niemieckiego Wagnera albo Orffa i musimy co tydzień chodzić na te głupie przedstawienia Amerykańskiej Partii Nazistowskiej w Madison Square Garden, ze sztandarami, bębnami, trąbami i płonącymi zniczami. Historia plemion germańskich albo inne oświatowe bzdury, które deklamują zamiast zwyczajnie mówić, żeby móc to nazwać sztuką. Byłaś kiedyś w Nowym Jorku przed wojną?
— Byłam — odpowiedziała, usiłując czytać.
— Mieli wtedy fajne teatry, prawda? Tak słyszałem. Teraz jest to samo, co z przemysłem filmowym. Wszystko jeden kartel w Berlinie. Jestem w Nowym Jorku trzynaście lat i nie wystawili przez ten czas ani jednej dobrej sztuki czy musicalu, tylko wciąż te…
— Daj mi czytać — powiedziała Juliana.
— I to samo z książkami — ciągnął Joe jakby nigdy nic. — Jeden kartel z centralą w Monachium. W Nowym Jorku tylko drukują, po prostu wielkie drukarnie. A przed wojną Nowy Jork był centrum światowego przemysłu wydawniczego, tak w każdym razie mówią.
Zatkawszy palcami uszy, Juliana skupiała się na książce, którą trzymała na kolanach. Doszła do miejsca opisującego fantastyczną telewizję i była oczarowana; zwłaszcza fragment o tanich małych odbiornikach dla zacofanych regionów Afryki i Azji.
…Jedynie jankeska zmyślność i system masowej produkcji (magiczne słowa: Detroit, Chicago, Cleveland!) mogły dokonać tej sztuki, wysyłać ten nieprzerwany i prawie obłędnie szlachetny strumień tanich, jednodolarowych (mowa o chińskim dolarze) zestawów do odbiorników telewizyjnych do każdej wioski, do najbardziej zapadłej dziury Wschodu. A kiedy odbiornik został złożony przez jakiegoś wychudzonego wioskowego zapaleńca, który nie dojadał, żeby zdobyć to, co proponowali szczodrzy Amerykanie, mały aparat z wbudowanym miniaturowym źródłem energii zaczynał odbierać. I co odbierał? Przykucnięta przed ekranem młodzież wioski, a często i starsi, widzieli słowa. Wskazówki. Najpierw, jak czytać. Potem reszta. Jak wykopać głębszą studnię. Zaorać głębszą bruzdę. Jak oczyszczać wodę i leczyć chorych. W górze krążył amerykański sztuczny księżyc, nadając sygnał, wysyłając go wszędzie… do spragnionych, wyczekujących mas Wschodu.
— Czytasz wszystko jak leci — spytał Joe — czy tylko przeglądasz?
— To wspaniałe — odparła. — U niego wysyłamy żywność i oświatę do milionów Azjatów.
— Pomoc społeczna na skalę światową.
— Tak. Nowy Ład prezydenta Tugwella, podniesienie poziomu mas. Posłuchaj — i zaczęła czytać na głos.
— …Czym były Chiny? Jednym wielkim spragnionym organizmem spoglądającym z nadzieją ku Zachodowi, z wielkim demokratycznym prezydentem Czang Kaj-szekiem, który prowadził naród chiński przez lata wojny i teraz w lata pokoju, Dekadę Odbudowy. Ale dla Chin nie była to odbudowa, gdyż ten niemal nienaturalnie rozległy, płaski kraj wciąż jeszcze spoczywał pogrążony w wiekowym śnie. Przebudzenie; tak, ta istota, ten olbrzym musiał wreszcie odzyskać pełnię świadomości, ocknąć się do życia w nowoczesnym świecie z jego odrzutowcami, energią atomową, autostradami, fabrykami i lekarstwami. A skąd rozlegnie się grom, który zbudzi olbrzyma? Czang wiedział jeszcze podczas walk o wyzwolenie z Japończykami. To przyjdzie ze Stanów Zjednoczonych. I do roku 1950 amerykańscy technicy i inżynierowie, nauczyciele, lekarze, agronomowie zaroili się niczym jakiś nowy rodzaj istot w każdej prowincji, w każdym…
— Wiesz, co on robi? — przerwał jej Joe. — Bierze to, co najlepsze z nazizmu, jego socjalistyczną część, Organizację Todta i postęp gospodarczy, który zawdzięczamy Speerowi. I komu przyznaje zasługi? Nowemu Ładowi. A wszystko złe opuszcza, SS, eksterminację i segregację rasową. Toż to utopia! Czy wyobrażasz sobie, że gdyby alianci wygrali, Nowy Ład potrafiłby ożywić gospodarkę i dokonać tych wszystkich socjalistycznych przeobrażeń społecznych, o których on pisze? Diabła tam! Opisuje formę państwowego syndykalizmu, państwo korporacyjne, jakie stworzył Duce. Obiecuje same dobre strony bez…
— Pozwól mi czytać — powiedziała ze złością.
Wzruszył ramionami, ale przestał gadać. Juliana czytała dalej, już po cichu.
…Nowe rynki, niezliczone miliony Chińczyków napędzały fabryki w Detroit i Chicago; olbrzymiej paszczy nie można było zaspokoić, ci ludzie nawet za sto lat nie będą mieć dość ciężarówek, cegieł, stali, ubrań, maszyn do pisania, konserw, zegarków, radioodbiorników i kropel do nosa. Amerykański robotnik miał w roku 1960 najwyższą na świecie stopę życiową, a wszystko dzięki temu, co oględnie nazywano „klauzulą największego uprzywilejowania” we wszystkich transakcjach handlowych ze Wschodem. USA nie okupowały już Japonii i nigdy nie okupowały Chin, a jednak fakt pozostawał faktem: Kanton, Tokio i Szanghaj nie kupowały u Anglików, tylko u Amerykanów. A każda transakcja oznaczała wzrost zamożności robotnika w Baltimore, Los Angeles czy Atlancie.
Ludziom patrzącym w przyszłość, planistom z Białego Domu, wydawało się, że już prawie osiągnęli swój cel. Wkrótce rakietowe statki zaczną ostrożnie badać kosmos wokół świata, który nareszcie przestały trapić odwieczne biedy: głód, choroby, wojna, ciemnota. W Imperium Brytyjskim podobne kroki w kierunku społecznego i gospodarczego postępu przyniosły podobną ulgę masom w Indiach, Burmie, Afryce i na Bliskim Wschodzie. Fabryki Ruhry, Manchesteru, Saary, ropa naftowa Baku, wszystko płynęło i splatało się w skomplikowanej, ale skutecznej harmonii; narody Europy cieszyły się czymś, co przypominało…
— Myślę, że oni powinni rządzić — powiedziała Juliana, przerwawszy lekturę. — Zawsze byli w tym najlepsi. Myślę o Anglikach.
Joe nic na to nie odpowiedział, choć czekała. Po chwili wróciła do książki.
…realizację napoleońskiej wizji: racjonalna jedność różnorodnych grup etnicznych, które gryzły się między sobą i bałkanizowały Europę od upadku Rzymu. Wizja przyświecająca też Karolowi Wielkiemu: zjednoczone chrześcijaństwo całkowicie pogodzone nie tylko wewnętrznie, lecz także ze zrównoważonym światem. Wciąż jednak pozostawało jedno chore miejsce. Singapur.
Państwa malajskie zamieszkiwała liczna mniejszość chińska składająca się głównie z kupców i przedsiębiorców, i ta prężna, ruchliwa burżuazja uważała, że amerykańska administracja w Chinach reprezentuje bardziej sprawiedliwe podejście do tak zwanych „krajowców”. Pod władzą brytyjską przedstawiciele ciemniejszych ras nie mieli wstępu do eleganckich klubów i hoteli, do lepszych restauracji; jak w dawnych czasach mieli wydzielone miejsca w pociągach i autobusach i, co najgorsze, byli ograniczeni w wyborze miejsca zamieszkania w obrębie miast. Ci „krajowcy” spostrzegli i odnotowali (zarówno w rozmowach prywatnych, jak i w swoich publikacjach) fakt, że koło roku 1950 problem kolorowych został w Stanach Zjednoczonych rozwiązany. Biali i czarni mieszkali, pracowali i jedli razem nawet na głębokim Południu; druga wojna światowa położyła kres dyskryminacji…
— Czy będą kłopoty? — spytała Juliana Joe.
Stęknął tylko, nie odrywając oczu od drogi.
— Powiedz mi, co jest dalej — prosiła. — Nie doczytam do końca, zaraz będziemy w Denver. Czy wybuchnie wojna angielsko-amerykańska i zwycięzca będzie rządził światem?
Po chwili Joe powiedział:
— Pod pewnym względem to nie jest zła książka. Ma wypracowane szczegóły. Amerykanie mają Pacyfik, trochę podobnie jak obecny Pacyficzny Sojusz dla Dobrobytu. Rosję podzielono. Wszystko działa przez jakieś dziesięć lat. Potem oczywiście zaczynają się konflikty.
— Dlaczego oczywiście?
— Natura ludzka — dodał Joe. — Natura państw. Podejrzliwość, strach, chciwość. Churchill myśli, że Stany Zjednoczone podważają brytyjskie panowanie w Azji Południowej, wykorzystując w tym celu chińskie mniejszości, które dzięki Czang Kaj-szekowi są oczywiście proamerykańskie. Anglicy zaczynają organizować — Joe wyszczerzył zęby w uśmiechu — coś, co nazywają „chronionymi rezerwatami”. Innymi słowy, obozy koncentracyjne. Dla tysięcy potencjalnie nielojalnych Chińczyków. Oskarża się ich o sabotaż i propagandę. Churchill jest tak…
— To znaczy, że on wciąż jeszcze rządzi? Miałby chyba pod dziewięćdziesiątkę?
— Na tym właśnie polega przewaga systemu angielskiego nad amerykańskim — powiedział Joe. — Stany co osiem lat wykopują swoich przywódców, choćby mieli najwyższe kwalifikacje, a Churchill pozostaje. Ameryka po Tugwellu nie ma podobnych przywódców. Same zera. A on, to znaczy Churchill, im jest starszy, tym większym staje się autokratą, coraz sztywniejszy, aż gdzieś koło 1960 zaczyna przypominać starego wodza z Azji Środkowej, którego nikt nie może już wywieść w pole. Utrzymuje się przy władzy od dwudziestu lat.
— Dobry Boże — powiedziała, przerzucając końcową część książki i szukając potwierdzenia słów Joe.
— Co do tego się zgadzam — mówił Joe. — Churchill był jedynym dobrym przywódcą, jakiego Anglicy mieli podczas wojny. Gdyby go zachowali, wyszliby na tym lepiej. Powiadam ci, jaki przywódca, takie państwo. Zasada wodzostwa, Fuhrerprinzip, jak mówią naziści. I mają rację. Nawet ten Abendsen musi to przyznać. Pewnie, że Stany rozwijają się gospodarczo po wygranej wojnie z Japonią, bo mają olbrzymi azjatycki rynek, który wydarły Japonii. Ale to nie wystarczy, brak im ducha. Co nie znaczy, że Anglicy go mają. Jedni i drudzy to plutokracje rządzone przez bogaczy. Gdyby wygrali, myśleliby tylko o tym, jak zarobić więcej pieniędzy. Abendsen się myli, nie byłoby reform społecznych, żadnych socjalnych projektów, robót publicznych. Anglosascy plutokraci nigdy by na to nie pozwolili.
Mówi, jak prawowierny faszysta, pomyślała Juliana.
Joe widocznie zrozumiał z wyrazu jej twarzy, co myśli, bo zwolnił i zwrócił się ku niej, jednym okiem patrząc na nią, drugim na szosę.
— Słuchaj, nie jestem intelektualistą, faszyzm tego nie potrzebuje. Ważny jest czyn. Teoria rodzi się z działania. Nasze korporacyjne państwo żąda od nas zrozumienia sił społecznych, zrozumienia historii. Tak jest, wiem to na pewno, Juliano. — Jego ton był szczery, prawie błagalny. — Te stare, zgniłe, oparte na pieniądzu imperia, Anglia, Francja, USA, to ostatnie jakby odmieniec z nieprawego łoża, ale też podporządkowane pieniądzom. Wszystkie one nie mają ducha i dlatego też nie mają przyszłości. Bez perspektyw. Naziści to banda ulicznych opryszków, zgadzam się. Ty się zgadzasz? Mam rację?
Musiała się uśmiechnąć. W tej próbie jednoczesnego prowadzenia samochodu i perorowania ujawnił się cały jego włoski charakter.
— Abendsen pisze tak, jakby to było strasznie ważne, czy ostatecznie zwyciężą Stany Zjednoczone, czy Anglia. Guzik prawda! Nie ma w tym sensu, nie ma historii. Czytałaś kiedyś Duce? Natchnione. Wspaniały człowiek, wspaniałe słowa. Wyjaśnia rzeczywiste podłoże każdego zdarzenia. To, o co rzeczywiście w tej wojnie szło, to była walka nowego ze starym. Pieniądze (to dlatego naziści błędnie wyciągali sprawę żydowską) przeciwko zjednoczonej woli mas, temu, co Niemcy nazywają Gemeinschaft, idea narodowa.
— Bandytyzm nazistów to tragedia — ciągnął Joe podniecony, mijając wolną ciężarówkę. — Ale zmiana jest zawsze bolesna dla przegrywającego. Nic nowego. Weź poprzednie rewolucje, takie jak francuska albo Cromwellowska. W niemieckim charakterze jest za dużo filozofii. I za dużo teatru. Te wszystkie zjazdy. Prawdziwy faszysta nie gada, tylko działa, tak jak ja.
Juliana roześmiała się.
— Boże, przecież gadasz jak nakręcony.
— Wyjaśniałem faszystowską teorię działania! — krzyknął podniecony.
Nie mogła odpowiedzieć, to było zbyt śmieszne.
Ale siedzący obok niej mężczyzna nie uważał, że to było śmieszne; zmierzył ją wściekłym spojrzeniem, twarz miał czerwoną. Żyły nabrzmiały mu na czole i znów zaczął się trząść. I znów przejechał palcami po czaszce w przód i w tył, bez słowa, wlepiając w nią tylko wzrok.
Przez chwilę myślała, że ją uderzy; cofnął ramię… ale on stęknął i wyciągnął rękę, żeby włączyć radio.
Jechali dalej. Marszowa muzyka z radia, szum zakłóceń. Juliana po raz któryś spróbowała skupić się na książce.
— Masz rację — odezwał się Joe po dłuższej przerwie.
— W jakiej sprawie?
— Tandetne imperium. Błazen wodzem. Nic dziwnego, że nic nie zyskaliśmy w tej wojnie.
Poklepała go po ręce.
— Wszystko jest ciemnością, Juliano — powiedział Joe. — Nie ma nic pewnego ani prawdziwego. Czy nie tak?
— Możliwe — zgodziła się mechanicznie, nadal usiłując czytać.
— Anglia wygrywa — powiedział Joe, wskazując książkę. — Zaoszczędzę ci trudu. Ameryka traci na znaczeniu, Anglia intryguje, naciska i rozrasta się, utrzymuje inicjatywę. Możesz więc to odłożyć.
— Mam nadzieję, że w Denver się zabawimy — powiedziała Juliana, zamykając książkę. — Powinieneś się odprężyć. Chcę, żebyś się odprężył. — Jeżeli nie, pomyślała, to rozsypiesz się na milion kawałeczków. Jak pęknięta sprężyna. A co wtedy będzie ze mną? Jak wrócę? I… czy mam cię zwyczajnie zostawić?
Chcę się zabawić, tak jak mi obiecałeś, myślała. Nie chcę być oszukana. Byłam w życiu oszukiwana zbyt często przez zbyt wielu ludzi.
— Zabawimy się — powiedział Joe. — Posłuchaj. — Przyglądał się jej badawczo z dziwnym wyrazem twarzy. — Bardzo sobie wzięłaś tę książkę do serca. Zastanawiam się, czy myślisz, że człowiek, który napisał bestseller, pisarz taki, jak ten Abendsen, dostaje dużo listów. Założę się, że dużo ludzi pisze do niego listy z gratulacjami, może nawet przyjeżdża do niego.
Zrozumiała od razu.
— Joe, to tylko sto mil dalej!
Oczy mu zabłysły, uśmiechnął się do niej. Znikło przygnębienie i napięcie, był znów wesoły.
— Moglibyśmy tam podjechać! — zawołała. — Ty tak dobrze prowadzisz, dla ciebie to nic.
— Cóż — powiedział Joe powoli — wątpię, czy sławny człowiek przyjmuje odwiedzających. Pewnie jest ich zbyt wielu.
— Dlaczego nie spróbować? Joe — chwyciła go za ramię i ścisnęła w podnieceniu. — Najwyżej nas odeśle. Proszę cię.
Po długim namyśle Joe powiedział:
— Jak zrobimy zakupy i będziemy w nowych ubraniach, wystrojeni… to bardzo ważne, żeby wywrzeć dobre wrażenie. Może nawet wynajmiemy nowy samochód w Cheyenne. Chyba możesz to zrobić?
— Mogę. A ty musisz pójść do fryzjera. I pozwól, że wybiorę dla ciebie ubranie, bardzo cię proszę. Kiedyś wybierałam ubrania dla Franka. Mężczyzna nigdy nie potrafi sam się ubrać.
— Masz dobry gust w strojach — powiedział Joe, kierując wzrok z powrotem na szosę, patrząc przed siebie ponuro. — W innych sprawach też. Lepiej, jeżeli ty do niego zadzwonisz. I umówisz się.
— Pójdę do fryzjera — dodała.
— Dobrze.
— Nie boję się przyjść i zadzwonić do drzwi. Co tam, raz kozie śmierć. Nie dajmy się zastraszyć. Jest tylko człowiekiem, jak i my. Na pewno z przyjemnością dowiedziałby się, że ktoś jechał tak daleko po to tylko, żeby mu powiedzieć, jak wielkie wrażenie zrobiła na nim jego książka. Możemy go poprosić o autograf, tak jak się to robi. Kupmy lepiej nowy egzemplarz, ten jest cały zasmarowany. Nie wyglądałoby to dobrze.
— Wszystko, co chcesz — powiedział Joe. — Pozostawiam ci decyzję co do szczegółów. Wiem, że zrobisz to dobrze. Ładna dziewczyna działa na każdego. Jak zobaczy taką bombę, otworzy drzwi natychmiast. Tylko bez kawałów.
— O co ci chodzi?
— Powiesz, że jesteśmy małżeństwem. Nie chcę, żeby się coś między wami zaczęło. To byłoby okropne. Wszyscy mielibyśmy zrujnowane życie. Niezła nagroda dla niego za wpuszczanie nieznajomych, niezła ironia. Więc uważaj na siebie.
— A ty możesz z nim podyskutować — powiedziała Juliana. — O tym kawałku, gdzie zdrada Włoch decyduje o wojnie. Powiedz mu to, co mnie powiedziałeś.
Joe kiwnął głową.
— Słusznie. Możemy przedyskutować całą sprawę.
Nadal mknęli po szosie.
O godzinie siódmej następnego ranka czasu pacyficznego pan Nobusuke Tagomi wstał z łóżka i ruszył w stronę łazienki, ale rozmyślił się i poszedł prosto do wyroczni.
Siedząc ze skrzyżowanymi nogami na podłodze w saloniku, zaczął manipulować czterdziestoma dziewięcioma łodygami krwawnika. Dręczyło go poczucie, że sprawa jest pilna, i działając w gorączkowym tempie, wkrótce miał wszystkie sześć linii przed sobą.
Szok! Heksagram pięćdziesiąty pierwszy!
Bóg ukazuje się w znaku Wzrastania. Grom i błyskawica. Dźwięki, mimo woli zatkał palcami uszy. Ha-ha! Ho-ho! Wielkie eksplozje, od których krzywił się i mrugał. Gad się skrada, tygrys ryczy i pojawia się Bóg we własnej osobie!
Co to ma znaczyć? Rozejrzał się po swoim saloniku. Przybycie, ale czego? Zerwał się na równe nogi i stał, ciężko dysząc w oczekiwaniu.
Nic. Serce wali. Oddychanie i wszystkie procesy fizjologiczne włącznie z różnorodnymi autonomicznymi reakcjami na zagrożenie: adrenalina, puls, działalność gruczołów, skurcz krtani, wytrzeszcz oczu, rozluźnienie stolca itd. Żołądek poruszony, instynkt płciowy stłumiony.
A tymczasem nic nie widać; ciało nie wie, co robić. Uciekać? Pełna mobilizacja do panicznej ucieczki. Ale dokąd i przed czym, zadawał sobie pytanie pan Tagomi. Najmniejszej wskazówki. A zatem niemożliwe. Dylemat człowieka cywilizowanego; ciało gotowe, ale niebezpieczeństwo niesprecyzowane.
Poszedł do łazienki i namydlił twarz do golenia.
Telefon.
— Szok — powiedział na głos, odkładając brzytwę. — Bądź w pogotowiu. — Szybkim krokiem wyszedł z łazienki z powrotem do saloniku. — Jestem gotów — powiedział i podniósł słuchawkę. — Tu Tagomi. — Musiał odchrząknąć, bo głos mu skrzypiał.
Chwila ciszy. A potem słaby, szeleszczący głos, prawie jak suche liście.
— Mówi Shinjiro Yatabe. Przybyłem do San Francisco.
— Witam w imieniu Misji Handlowej — odpowiedział pan Tagomi. — Ogromnie się cieszę. Czy jest pan w dobrym zdrowiu i nastroju?
— Tak, panie Tagomi. Kiedy możemy się spotkać?
— Bardzo szybko. Za pół godziny. — Pan Tagomi zerknął na zegar w sypialni usiłując odczytać godzinę. — Trzeci uczestnik, pan Baynes. Muszę się z nim skontaktować. Możliwe opóźnienie, ale…
— Powiedzmy za dwie godziny? — przerwał mu pan Yatabe.
— Tak jest — powiedział z ukłonem pan Tagomi.
— W pańskim biurze w budynku Nippon Times.
Pan Tagomi skłonił się ponownie.
Trzask. Pan Yatabe odłożył słuchawkę.
Radość pana Baynesa, pomyślał pan Tagomi. Ucieszył się, jak kot, któremu rzucono kawałek łososia, piękny, tłusty ogon na przykład. Przycisnął widełki i pośpiesznie wybrał numer hotelu Abhirati.
— Męka skończona — powiedział, kiedy dobiegł go zaspany głos pana Baynesa.
Głos natychmiast przestał być zaspany.
— On tu jest?
— U mnie w biurze. Dziesiąta dwadzieścia. Do widzenia. — Pan Tagomi odłożył słuchawkę i pośpieszył do łazienki dokończyć golenia. Nie ma czasu na śniadanie; po przyjściu do biura pogonić w tej sprawie pana Ramseya. Może wszyscy trzej mogliby zaspokajać głód jednocześnie; goląc się planował wytworne śniadanie na trzy osoby.
Pan Baynes stał w piżamie przy telefonie, pocierając czoło i myśląc. Jaka szkoda, że nie wytrzymałem i nawiązałem kontakt z agentem. Gdybym zaczekał tylko o jeden dzień dłużej.
Ale może nie stało się nic złego. Miał dzisiaj ponownie udać się do domu towarowego. A gdybym się tam nie pokazał? Mogłoby to wywołać reakcję łańcuchową; pomyślą, że zostałem zamordowany albo coś takiego, i zaczną mnie szukać.
Wszystko nieważne. Grunt, że on tu jest. Nareszcie. Skończyło się wyczekiwanie.
Pan Baynes pośpieszył do łazienki i przystąpił do golenia.
Nie wątpię, że pan Tagomi rozpozna go, gdy tylko go zobaczy, pomyślał. Możemy teraz zrezygnować z maski „pana Yatabe”. Właściwie możemy odrzucić wszystkie maski, wszelkie udawanie. Ogoliwszy się, pan Baynes wskoczył pod natrysk. Wśród szumu wody śpiewał na cały głos:
Zapewne jest już za późno, żeby SD mogło coś zrobić, pomyślał. Nawet, gdyby się dowiedzieli. Chyba więc mogę zapomnieć o strachu; w każdym razie o tym mniej ważnym. O małym, prywatnym strachu o własną skórę.
A co do reszty, tu możemy dopiero zacząć.