121778.fb2
— Panie Tagomi, to jest pan Yatabe — powiedział pan Ramsey, usuwając się w róg pokoju i drobny stary człowiek zrobił krok do przodu.
— Miło mi pana poznać — powiedział pan Tagomi, wyciągając rękę. Drobna, krucha, starcza dłoń wsunęła się do jego dłoni. Ujął ją nie ściskając i natychmiast wypuścił. Mam nadzieję, że nic mu nie złamałem, pomyślał. Twarz starego pana robiła dobre wrażenie. Wyraz surowego skupienia. Ani śladu osłabienia umysłu. Niewątpliwie czysta kontynuacja wszystkich trwałych, starych tradycji. Uosobienie tego, co najlepsze w starym pokoleniu… i nagle stwierdził, że stoi przed generałem Tedeki, byłym szefem cesarskiego sztabu.
Pan Tagomi skłonił się nisko.
— Panie generale — powiedział.
— Gdzie jest trzecia strona? — spytał generał Tedeki.
— Spieszy tu, co tchu. Poinformowany przeze mnie w pokoju hotelowym. — Pan Tagomi był zupełnie roztrzęsiony i cofał się w ukłonie, nie mogąc się zdecydować na wyprostowanie.
Generał usiadł. Pan Ramsey, niewątpliwie nie zdając sobie jeszcze sprawy, z kim ma do czynienia, podsunął mu krzesło, ale bez specjalnej czołobitności. Pan Tagomi z wahaniem usiadł naprzeciwko.
— Trwonimy czas — rzucił generał. — Szkoda, ale nic na to nie poradzimy.
— To prawda — przyznał pan Tagomi.
Minęło dziesięć minut. Nikt nie naruszał milczenia.
— Przepraszam pana — odezwał się pan Ramsey znudzony. — Oddalę się, jeżeli nie jestem potrzebny.
Pan Tagomi skinął głową i pan Ramsey wyszedł.
— Herbaty, panie generale? — zaproponował pan Tagomi.
— Nie, dziękuję.
— Panie generale — powiedział pan Tagomi. — Przyznaję, że czuję lęk. Przeczuwam w tym spotkaniu coś groźnego.
Generał pochylił głowę.
— Pan Baynes, którego spotkałem i przyjąłem u siebie w domu, podaje się za Szweda. Jednak wnikliwa obserwacja skłania do wniosku, że jest on w rzeczywistości jakimś wysoko postawionym Niemcem. Mówię to, ponieważ…
— Proszę mówić dalej.
— Dziękuję. Panie generale, podniecenie, z jakim pan Baynes odnosi się do tego spotkania, każe mi podejrzewać związek z politycznymi wstrząsami w Rzeszy. — Pan Tagomi nie wspomniał o jeszcze jednym fakcie: Baynes był poinformowany, że generał nie przybył na czas.
— Teraz pan nie informuje, tylko wypytuje — powiedział generał. Jego szare oczy połyskiwały po ojcowsku. Bez gniewu.
Pan Tagomi przyjął naganę.
— Panie generale, czy moja obecność na tym spotkaniu jest tylko formalnością, żeby zmylić niemieckich szpiegów?
— Oczywiście — odparł generał — zależy nam na utrzymaniu pewnych pozorów. Pan Baynes reprezentuje firmę Tor-Am ze Sztokholmu, zwykły businessman. A ja jestem Shinjiro Yatabe.
A ja jestem Tagomi, pomyślał pan Tagomi. Ta część jest prawdziwa.
— Niewątpliwie naziści śledzą pana Baynesa — kontynuował generał. Oparł dłonie na kolanach, siedząc sztywno… Jakby węszył daleki zapach mocnej herbaty, pomyślał pan Tagomi. — Ale chcąc obalić pozory, muszą działać w ramach prawa. To jest prawdziwy cel. Nie chodzi o to, żeby oszukać, ale żeby żądać formalności prawnych w razie zdemaskowania. Nie mogą na przykład zwyczajnie zastrzelić pana Baynesa… co mogliby zrobić, gdyby podróżował jako… gdyby podróżował bez swojego słownego parawanu.
— Rozumiem — powiedział pan Tagomi. Wygląda to na zabawę, stwierdził w myśli, ale oni znają mentalność nazistów, więc może to ma jakiś sens.
Rozległ się brzęczyk interkomu. Głos pana Ramseya.
— Proszę pana, jest tu pan Baynes. Czy mam go wprowadzić?
— Tak! — krzyknął pan Tagomi.
Drzwi otworzyły się i wkroczył pan Baynes, elegancki, w nienagannie skrojonym i odprasowanym garniturze, z opanowanym wyrazem twarzy. Generał Tedeki wstał na jego powitanie. Pan Tagomi również. Wszyscy trzej skłonili się. Pan Baynes zwrócił się do generała.
— Jestem kapitan Wegener z Kontrwywiadu Marynarki Rzeszy. Zgodnie z umową nie reprezentuję żadnych władz ani organów Rzeszy, a jedynie siebie i kilka jeszcze prywatnych osób, których nazwiska nie zostaną wymienione.
— Herr Wegener — odpowiedział generał — rozumiem, że nie reprezentuje pan oficjalnie rządu Rzeszy. Ja też jestem tutaj jako czysto prywatna osoba, o której można powiedzieć, że dzięki swojemu dawnemu stanowisku w Armii Cesarskiej ma dostęp do pewnych kół w Tokio pragnących usłyszeć, co pan ma do powiedzenia.
Dziwny sposób rozmowy, pomyślał pan Tagomi. Ale nie przykry. Ma w sobie coś prawie muzycznego. Odświeżający, przynoszący w gruncie rzeczy ulgę.
Usiedli.
— Bez wstępów — zaczął pan Baynes. — Chciałbym poinformować pana i tych, do których ma pan dostęp, że w Rzeszy w zaawansowanym stadium znajduje się plan Lowenzahn. Dmuchawiec.
— Tak — generał kiwnął głową, jakby już o tym słyszał, ale, myślał pan Tagomi, wygląda, że czeka niecierpliwie na dalszy ciąg.
— Dmuchawiec — mówił pan Baynes — polega na wywołaniu incydentu zbrojnego na granicy między Stanami Zjednoczonymi a Stanami Gór Skalistych.
Generał skinął głową, uśmiechając się z lekka.
— Oddziały Stanów Zjednoczonych zostaną zaatakowane, na co odpowiedzą przekroczeniem granicy i natarciem na stacjonujące w okolicy regularne oddziały Stanów Gór Skalistych. Armia Stanów Zjednoczonych rozporządza szczegółowymi mapami z dyslokacją wojsk na Środkowym Zachodzie. To jest etap pierwszy. Etap drugi polegać będzie na zaangażowaniu się w konflikt Niemiec. Na pomoc Stanom Zjednoczonym zostanie wysłany ochotniczy oddział spadochroniarzy Wehrmachtu. Jest to jednak tylko dalszy kamuflaż.
— Tak — powiedział generał, słuchając z napięciem.
— Głównym celem planu Dmuchawiec — ciągnął pan Baynes — jest zmasowany atak nuklearny na Wyspy Japońskie bez żadnego ostrzeżenia.
Pan Baynes skończył.
— Z celem zniszczenia Rodziny Cesarskiej, Wojsk Obrony Terytorialnej, większości Marynarki Wojennej, ludności cywilnej, przemysłu i zasobów — powiedział generał Tedeki. — Umożliwiając Rzeszy wchłonięcie terytoriów zamorskich Japonii.
Pan Baynes milczał.
— Co jeszcze? — spytał generał.
Pan Baynes nie zrozumiał.
— Data, proszę pana — wyjaśnił generał.
— Wszystko zmienione. Z powodu śmierci kanclerza Bormanna. Przynajmniej tak sądzę. Nie mam obecnie kontaktu z Abwehrą.
Po chwili generał naruszył milczenie.
— Proszę mówić dalej, Herr Wegener.
— Proponujemy, żeby rząd japoński wmieszał się w sytuację wewnętrzną Rzeszy. W każdym razie z taką propozycją przybyłem. Niektóre koła w Rzeszy popierają plan Dmuchawiec, inne nie. Istniała nadzieja, że te przeciwne planowi dojdą do władzy po śmierci kanclerza Bormanna.
— Ale podczas gdy pan był tutaj — powiedział generał — Herr Bormann zmarł i sytuacja polityczna poszła własną drogą. Kanclerzem Rzeszy jest teraz doktor Goebbels. Walka skończona. — Chwila milczenia. — Jaki jest stosunek tej frakcji do planu Dmuchawiec?
— Doktor Goebbels popiera plan.
Nie zauważany przez nich pan Tagomi przymknął oczy.
— Kto jest przeciwny? — spytał generał Tedeki.
Pan Tagomi usłyszał odpowiedź pana Baynesa:
— Generał SS Heydrich.
— Jestem zaskoczony — powiedział generał Tedeki. — Nie mogę uwierzyć. Czy to autentyczna informacja, czy tylko pogląd pana i pańskich przyjaciół?
— Administracja Wschodem, to jest obecnymi terytoriami japońskimi, należałaby do Ministerstwa Spraw Zagranicznych. Ludzie Rosenberga pracujący bezpośrednio z Urzędem Kanclerskim. Był to przedmiot zażartych sporów na wielu spotkaniach przywódców w zeszłym roku. Posiadam fotokopie stenogramów. Policja domagała się zarządu tych ziem, ale spotkała się z odmową. Oni mają być odpowiedzialni za kolonizację kosmiczną, Mars, Luna, Wenus. To ma być ich dziedzina. Odkąd ustalono ten podział kompetencji, policja wszelkimi środkami popiera program kosmiczny i przeciwstawia się planowi Dmuchawiec.
— Rywalizacja — powiedział generał Tedeki. — Jedna grupa wygrywa przeciw drugiej. Przez wodza. Żeby nikt nie mógł mu zagrozić.
— To prawda — przyznał pan Baynes. — Dlatego przysłano mnie tutaj z prośbą o waszą interwencję. Jeszcze nie jest za późno, sytuacja jest nadal płynna. Miną miesiące, zanim doktor Goebbels umocni swoją pozycję. Będzie musiał podporządkować sobie policję, może zlikwidować Heydricha wraz z czołówką SS i SD. Kiedy to zostanie załatwione…
— Mamy udzielić poparcia Sicherheitsdienst? — przerwał mu generał Tedeki. — Najbardziej zwyrodniałej części niemieckiego społeczeństwa?
— Tak jest — potwierdził pan Baynes.
— Cesarz nigdy nie zaaprobuje takiej polityki. Uważa on doborowe oddziały Rzeszy, wszystkie noszące czarny mundur, zarówno trupie główki, jak i System Zamkowy, za wcielenie zła.
Zło, pomyślał pan Tagomi. Tak, to prawda. Czy mamy pomóc mu w zdobyciu władzy, żeby ratować życie? Czyżby to był ostateczny paradoks naszej sytuacji na ziemi?
Nie potrafię stawić czoła temu wyborowi. Dlaczego człowiek musi działać wśród takich moralnych dwuznaczności. Nie widać tutaj Drogi; wszystko jest wymieszane. Chaos światła i ciemności, cienia i substancji.
— Wehrmacht, armia — mówił pan Baynes — jest w Rzeszy jedynym posiadaczem bomby wodorowej. Tam, gdzie czarne koszule jej użyły, robiły to wyłącznie pod nadzorem wojska. Kanclerz Bormann nigdy nie pozwolił, żeby broń jądrowa dostała się w ręce policji. Cały plan Dmuchawiec będzie realizowany przez OKW. Sztab Generalny.
— Zdaję sobie z tego sprawę — powiedział generał Tedeki.
— Praktyki czarnych koszul przerastają okrucieństwem to, co robi Wehrmacht, ale ich władza jest mniejsza. Musimy brać pod uwagę wyłącznie rzeczywistość, faktyczną siłę, nie zaś intencje etyczne.
— Tak, musimy być realistami — odezwał się pan Tagomi.
Pan Baynes i generał Tedeki spojrzeli na niego. Generał zwrócił się do pana Baynesa:
— Co pan więc proponuje? Żebyśmy nawiązali kontakt z SD tutaj, w Stanach Pacyficznych? Nawiązali bezpośredni kontakt z… nie wiem, kto jest tu szefem SD. Jakiś odrażający osobnik, jak sądzę.
— Miejscowa SD nic nie wie — powiedział pan Baynes. — Jej szef tutaj, Bruno Kreuz vom Meere, to stary partyjny sługus. Ein Altparteigenosse. Kretyn. Nikomu w Berlinie nie przyszłoby do głowy, żeby mu coś powiedzieć. To tylko tępy wykonawca.
— Więc co? — W głosie generała była irytacja. — Tutejszy konsul lub ambasador Rzeszy w Tokio?
Ta rozmowa nic nie da, pomyślał pan Tagomi. Bez względu na to, ile od niej zależy. Nie potrafimy wniknąć w monstrualne, obłąkańcze bagno nazistowskich intryg wewnętrznych; nasze umysły nie są w stanie tego pojąć.
— Należy to rozegrać delikatnie — powiedział pan Baynes. — Przez kilku pośredników. Ktoś zbliżony do Heydricha, kto urzęduje poza Rzeszą, w neutralnym kraju. Albo ktoś, kto kursuje na trasie Berlin-Tokio.
— Czy ma pan na myśli kogoś konkretnego?
— Włoski minister spraw zagranicznych hrabia Ciano. Inteligentny, solidny, bardzo dzielny człowiek, całkowicie oddany sprawie porozumienia międzynarodowego. Niestety, nie ma zupełnie kontaktów z aparatem SD. Mógłby działać za pośrednictwem kogoś w Niemczech, przedstawicieli przemysłu, jak Kruppowie, przez generała Speidla lub może nawet osobistości w Waffen-SS. Waffen-SS jest mniej fanatyczna, bliższa centrum społeczeństwa niemieckiego.
— A pańska instytucja, Abwehra… Czy nie ma szans dotarcia do Heydricha przez was?
— Czarne koszule zieją do nas nienawiścią. Od dwudziestu lat usiłują uzyskać zgodę partii na naszą likwidację.
— Czy nie jest pan osobiście skrajnie zagrożony? — spytał generał Tedeki. — O ile wiem, są tu na Wybrzeżu bardzo aktywni.
— Aktywni, ale nieudolni — odparł pan Baynes. — Przedstawiciel Ministerstwa Spraw Zagranicznych, Reiss, jest zręczny, ale to przeciwnik SD. — Wzruszył ramionami.
— Chciałbym dostać od pana te fotokopie — powiedział generał Tedeki. — Celem przekazania mojemu rządowi. Oraz wszelkie materiały dotyczące sporów wewnętrznych w Niemczech, jakimi pan rozporządza. I jakiś dowód — dodał po chwili namysłu — o charakterze obiektywnym.
— Oczywiście — powiedział pan Baynes. Sięgnął do kieszeni marynarki i wyjął płaską srebrną papierośnicę. — Stwierdzi pan, że każdy papieros zawiera mikrofilm. — Podał papierośnicę generałowi.
— A co z papierośnicą? — spytał generał, przyjrzawszy się jej. — To zbyt wartościowy przedmiot, żeby go oddawać. — Zaczął wyjmować papierosy.
— Papierośnica też — wyjaśnił pan Baynes z uśmiechem.
— Dziękuję. — Generał, również z uśmiechem, schował papierośnicę.
Rozległ się brzęczyk interkomu. Pan Tagomi przycisnął guzik.
Głos pana Ramseya.
— Proszę pana, w hallu na dole jest grupa ludzi z SD. Usiłują opanować budynek. Strażnicy z „Timesa” toczą z nimi walkę. — Daleki głos syreny z ulicy pod oknem pana Tagomi. — Żandarmeria i Kempeitai są w drodze.
— Dziękuję, panie Ramsey. Postąpił pan chwalebnie, informując tak rzeczowo.
Pan Baynes i generał Tedeki słuchali w napięciu.
— Panowie — zwrócił się do nich pan Tagomi. — Niewątpliwie zabijemy opryszków z SD, zanim dotrą na nasze piętro. — A do pana Ramseya powiedział: — Proszę odciąć dopływ prądu do wind.
— Tak jest, panie Tagomi. — Pan Ramsey wyłączył się.
— Zaczekamy — powiedział pan Tagomi i otworzył szufladę biurka, skąd wyjął pudło z tekowego drewna. Z pudła wydobył idealnie zachowany Colt 44 z amerykańskiej wojny secesyjnej, mogący być ozdobą każdej kolekcji. Ustawiwszy obok pudełko z prochem, kulami i spłonkami, zaczął ładować rewolwer. Pan Baynes i generał Tedeki przyglądali się temu szeroko otwartymi oczami.
— Część prywatnych zbiorów — wyjaśnił pan Tagomi. — W wolnych chwilach przez próżność dużo ćwiczeń na szybkie wyciągnięcie i strzał. Przyznaję, że porównanie korzystne z innymi entuzjastami zawodów na czas. Ale prawdziwe użycie dotąd nie wypróbowane. — Trzymając z wprawą rewolwer, wymierzył go w drzwi. I czekał.
Frank Frink siedział w warsztacie przy hałasującej polerce. Przyciskał prawie gotowy srebrny kolczyk do wojłokowej tarczy; drobiny pasty szlifierskiej upstrzyły jego okulary, wżarły się pod paznokcie i w skórę dłoni. Kolczyk w kształcie spiralnej muszli rozgrzał się wskutek tarcia, ale Frank z determinacją przyciskał go jeszcze mocniej.
— Nie poleruj go za bardzo — odezwał się Ed McCarthy. — Tylko wypukłości, wklęsłe miejsca możesz zostawić.
Frank Frink stęknął w odpowiedzi.
— Srebrne wyroby mają większe powodzenie, jeżeli nie są zbyt wypolerowane — ciągnął Ed. — Srebro powinno mieć posmak starości.
Powodzenie, pomyślał Frink.
Nie sprzedali dotychczas nic. Z wyjątkiem tego, co zostawili w komis w Amerykańskim Rzemiośle Artystycznym, nikt nie wziął ani sztuki, a odwiedzili pięć sklepów.
Nie zarabiamy ani grosza, myślał Frink. Robimy tylko coraz więcej biżuterii, w której toniemy po uszy.
Przykrętka kolczyka zaczepiła się o wojłok, kolczyk wyskoczył z palców Frinka, odbił się od osłony i spadł na podłogę. Frink wyłączył silnik.
— Uważaj trochę — rzucił McCarthy pracujący palnikiem.
— Chryste, przecież to jest wielkości ziarnka fasoli. Nie ma za co trzymać.
— W każdym razie poszukaj tego.
Do diabła z tym wszystkim, pomyślał Frink.
— O co chodzi? — spytał McCarthy, widząc, że Frink nie rusza się, żeby podnieść kolczyk.
— Pakujemy w to pieniądze na darmo — powiedział Frink.
— Nie możemy sprzedać biżuterii, jeżeli jej wpierw nie zrobimy.
— Nie możemy sprzedać nawet tej, którą zrobiliśmy.
— Pięć sklepów. Kropla w morzu.
— Wystarczy.
— Nie oszukuj się.
— Ja się nie oszukuję — powiedział Frink.
— Co to ma znaczyć?
— To znaczy, że czas szukać nabywców na złom.
— Dobrze — powiedział McCarthy. — Możesz się wycofać.
— Chętnie.
— Będę dalej pracował sam. — McCarthy wrócił do spawania.
— Jak podzielimy to wszystko?
— Nie wiem. Ale znajdziemy jakiś sposób.
— Wykup mnie — zaproponował Frink.
— Ani myślę.
Frink obliczył w myślach.
— Oddaj mi sześćset dolarów.
— Nie, możesz wziąć połowę tego, co jest.
— Pół silnika?
Obaj zamilkli.
— Jeszcze trzy sklepy — powiedział McCarthy. — Potem porozmawiamy. — Opuściwszy maskę zaczął spawać mosiężną spinkę do mankietu.
Frank Frink wstał z ławki. Znalazł na podłodze kolczyk w kształcie spirali i włożył go do pudełka z rzeczami do wykończenia.
— Wyjdę na papierosa — powiedział i wyszedł na schody. W chwilę później stał na ulicy przed domem, z papierosem T’ien-lai w palcach.
Wszystko skończone, rozmyślał. Nie potrzebuję wyroczni, żeby to wiedzieć, czuję nastrój Chwili. To zapach klęski.
I trudno właściwie powiedzieć dlaczego. Może, teoretycznie, powinniśmy próbować dalej. Od sklepu do sklepu. W innych miastach. Ale… Coś jest nie tak. I żadne wysiłki ani pomysłowość tego nie zmienią.
Chcę wiedzieć dlaczego, myślał.
Ale nigdy się nie dowiem.
Co należało zrobić? Gdzie popełniliśmy błąd?
Nie wyczuliśmy Chwili. Nie wyczuliśmy tao. Pod prąd, w złym kierunku. I teraz upadek. Rozkład.
In zwyciężyło. Światłość odwróciła się do nas dupą i poszła w drugą stronę.
Nie pozostało nic innego, jak się ugiąć.
Kiedy tak stał pod ścianą domu, szybkimi pociągnięciami paląc papierosa z marihuaną i bezmyślnie obserwując ruch uliczny, podszedł do niego niczym się nie wyróżniający mężczyzna w średnim wieku.
— Czy pan Frink? Frank Frink?
— Zgadł pan — powiedział Frink.
Mężczyzna wyjął złożony dokument i legitymację.
— Jestem z Departamentu Policji San Francisco. Mam nakaz aresztowania pana. — Trzymał Frinka za ramię, rzecz była już załatwiona.
— Za co? — spytał Frink.
— Oszustwo. Pan Childan, Amerykańskie Rzemiosło Artystyczne. — Policjant poprowadził Frinka chodnikiem; dołączył do nich drugi tajniak, miał ich teraz po obu stronach. Popchnęli go w kierunku zaparkowanego Toyopeta bez napisów.
Oto, czego czasy od nas wymagają, pomyślał Frink, kiedy go wrzucono na tylne siedzenie między dwóch policjantów. Trzasnęły drzwi; samochód prowadzony przez jeszcze innego policjanta, tym razem w mundurze, włączył się do ruchu. To są bydlaki, które nami rządzą.
— Ma pan adwokata? — spytał jeden z policjantów.
— Nie.
— W komendzie dadzą panu listę nazwisk.
— Dziękuję — powiedział Frink.
— Co zrobiłeś z forsą? — spytał drugi policjant później, kiedy podjeżdżali do komendy na Kearny Street.
— Wydałem — powiedział Frink.
— Wszystko?
Nie odezwał się.
Jeden z policjantów roześmiał się i potrząsnął głową.
Kiedy wysiadali z samochodu, któryś z nich spytał Frinka:
— Czy pańskie prawdziwe nazwisko brzmi Fink?
Frink poczuł strach.
— Fink — powtórzył policjant. — Jesteś Żyd. — Wyjął dużą szarą teczkę. — Uciekinier z Europy.
— Urodziłem się w Nowym Jorku — powiedział Frank Frink.
— Uciekłeś od nazistów — oświadczył policjant. — Wiesz chyba, co to znaczy.
Frank Frink wyrwał się i rzucił się do ucieczki z podziemnego parkingu. Policjanci podnieśli krzyk, drogę zagrodziło mu auto i inni uzbrojeni policjanci. Policjanci uśmiechali się, a jeden z nich, trzymając broń w pogotowiu, zrobił krok do przodu i zatrzasnął kajdanki na ręku Frinka.
Szarpnąwszy kajdankami, które werżnęły się w ciało aż do kości, policjant odprowadził go na miejsce, skąd uciekł.
— Z powrotem do Niemiec — powiedział jeden z policjantów, przyglądając mu się ciekawie.
— Jestem Amerykaninem.
— Jesteś Żydem.
Kiedy go prowadzono na górę, jeden z policjantów spytał:
— Czy będą go sądzić tutaj?
— Nie — odpowiedział mu drugi. — Zatrzymamy go dla konsula niemieckiego. Chcą go postawić przed sądem niemieckim.
Okazało się, że nie będzie żadnej listy adwokatów.
Przez dwadzieścia minut pan Tagomi siedział bez ruchu za swoim biurkiem z rewolwerem wycelowanym w drzwi, pan Baynes zaś chodził po pokoju. Stary generał po pewnym namyśle podniósł słuchawkę i zatelefonował do ambasady japońskiej w San Francisco. Nie udało mu się jednak porozmawiać z ambasadorem; baron Kaelemakule, powiedział urzędnik, wyjechał z miasta.
Teraz generał Tedeki załatwiał transoceaniczny telefon do Tokio.
— Porozmawiam z Radą Wojenną — wyjaśnił panu Baynesowi — a oni skontaktują się z cesarskimi siłami zbrojnymi stacjonującymi najbliżej nas. — Nie wyglądał na zaniepokojonego.
Będziemy więc uwolnieni najdalej za kilka godzin, pomyślał pan Tagomi. Prawdopodobnie przez japońską piechotę morską z lotniskowca, uzbrojoną w broń maszynową i moździerze.
Działanie drogą służbową jest bardzo pewne pod względem końcowych rezultatów… ale niestety wymaga czasu. Tam, na dole, chuligani w czarnych koszulach masakrują sekretarki i urzędników.
Cóż jednak mógł zrobić?
— Zastanawiam się, czy nie warto zwrócić się do konsula niemieckiego — powiedział pan Baynes.
Pan Tagomi wyobraził sobie, jak wzywa pannę Ephreikian z magnetofonem i dyktuje jej ostry protest do Herr Reissa.
— Mogę zadzwonić do Herr Reissa z drugiej linii — zaofiarował się pan Tagomi.
— Bardzo proszę — powiedział pan Baynes.
Nie wypuszczając swego zabytkowego Colta pan Tagomi przycisnął guzik na biurku. Odezwała się nie zarejestrowana linia, zainstalowana specjalnie do rozmów szczególnej wagi.
Nakręcił numer konsulatu niemieckiego.
— Dzień dobry, kto mówi? — Energiczny męski głos z akcentem. Niewątpliwie niższy funkcjonariusz.
— Z jego ekscelencją Herr Reissem proszę. Pilne. Tu pan Tagomi z Cesarskiej Misji Handlowej, najważniejsza osoba — powiedział pan Tagomi, używając twardego, nie znoszącego sprzeciwu tonu.
— Tak jest, proszę pana. Proszę uprzejmie zaczekać. — Długa chwila. Żadnego dźwięku w telefonie, ani jednego trzasku. Stoi tam po prostu i trzyma słuchawkę, uznał pan Tagomi. Zwodzi za pomocą typowej nordyckiej sztuczki.
— Zbywają mnie, oczywiście — powiedział do generała Tedeki, czekającego przy drugim aparacie, i do pana Baynesa, który przechadzał się po gabinecie.
Wreszcie znowu głos funkcjonariusza:
— Przepraszam, że pan czekał, panie Tagomi.
— Nie szkodzi.
— Konsul jest na konferencji. Jednak…
Pan Tagomi odłożył słuchawkę.
— Strata czasu, mówiąc oględnie — powiedział czując się pokonany. Do kogo jeszcze się zwrócić? Tokkoka jest poinformowane, jednostka żandarmerii w porcie również. Nie ma po co do nich dzwonić. Bezpośredni telefon do Berlina? Do kanclerza Goebbelsa? Na Cesarskie Lotnisko Wojskowe w Napa, z prośbą o ratunek drogą powietrzną?
— Zatelefonuję do szefa SD, Herr Kreuza vom Meere — postanowił na głos. — Z ostrą skargą. Podniesiony głos, krzyk, inwektywy. — Zaczął nakręcać numer formalnie i eufemistycznie figurujący w książce telefonicznej San Francisco jako „Lufthansa. Dworzec lotniczy. Wydział ochrony przesyłek wartościowych”. Czekając na połączenie, dodał: — Stek obelg histerycznym głosem.
— Niech pan da dobre przedstawienie — powiedział z uśmiechem generał Tedeki.
— Kto mówi? — odezwał się z niemiecka głos w uchu pana Tagomi. Bardziej nie znoszący sprzeciwu niż mój, pomyślał pan Tagomi. Ale nie miał zamiaru rezygnować. — Proszę się pośpieszyć — żądał głos.
Pan Tagomi zaczął krzyczeć:
— Rozkazuję aresztować i postawić przed sądem waszą bandę nożowników i degeneratów, która wpadła w szał, jak wściekłe blond-bestie, nie nadające się nawet do opisania! Znasz mnie, Kerl? Tu Tagomi, Doradca Rządu Cesarskiego. Pięć sekund albo odrzucam drogę legalną i każę doborowej jednostce piechoty morskiej zacząć masakrę zapalającymi bombami fosforowymi! Obraza cywilizacji!
Na drugim końcu sługus SD zabełkotał pośpiesznie.
— …nic o tym nie wiemy — mówił.
— Kłamca! — wrzasnął pan Tagomi. — W takim razie nie mamy wyboru. — Trzasnął słuchawką. — Niewątpliwie jest to tylko gest — powiedział do pana Baynesa i generała Tedeki. — Ale nie może zaszkodzić. Zawsze szansa, że pewien nerwowy element znajdzie się nawet w SD.
Generał Tedeki chciał coś powiedzieć, ale rozległ się straszliwy hałas za drzwiami gabinetu. Generał umilkł, drzwi otworzyły się gwałtownie.
Stali w nich dwaj krzepcy biali ludzie uzbrojeni w pistolety z tłumikami. Dostrzegli pana Baynesa.
— Da ist er? — powiedział jeden i ruszyli w jego stronę.
Siedząc za biurkiem pan Tagomi wycelował ozdobę swojej kolekcji Colta 44 i nacisnął na spust. Jeden z ludzi SD zwalił się na podłogę. Drugi błyskawicznie zwrócił swój pistolet z tłumikiem i strzelił w stronę pana Tagomi. Pan Tagomi nie słyszał huku, zobaczył tylko cienką smużkę dymu z lufy i usłyszał gwizd pocisku. On sam z oszałamiającą szybkością odciągnął kurek swojego Colta, oddając strzał za strzałem.
Szczęka zbira z SD wybuchła. Fragmenty kości, ciała, zębów rozleciały się na wszystkie strony. Trafiony w usta, uświadomił sobie pan Tagomi. Straszne miejsce, zwłaszcza przy wznoszącym się torze pocisku. W oczach człowieka bez szczęki nadal tliło się jeszcze życie, coś na kształt życia. On mnie wciąż jeszcze widzi, pomyślał pan Tagomi. Po chwili oczy zmąciły się i człowiek z SD upadł, wypuszczając pistolet i wydając nieludzki, gulgocący odgłos.
— Obrzydliwe — powiedział pan Tagomi.
W otwartych drzwiach nie pojawili się następni napastnicy.
— Może to już koniec — rzucił po chwili generał Tedeki.
Pan Tagomi przerwał żmudną, wymagającą trzech minut pracę przy powtórnym ładowaniu rewolweru i nacisnął guzik interkomu.
— Przysłać natychmiast pomoc lekarską — polecił. — Jest tu odrażająco ranny zbir.
Żadnej odpowiedzi, tylko szum.
Schyliwszy się pan Baynes podniósł pistolety obu Niemców, podał jeden generałowi, drugi zatrzymał sobie.
— Teraz ich skosimy — powiedział pan Tagomi, siadając ze swoim Coltem w poprzedniej pozycji. — Wspaniały triumwirat w tym pokoju.
— Niemieckie zbiry, poddajcie się! — rozległ się głos na korytarzu.
— Już załatwione — odpowiedział pan Tagomi. — Leżą martwi albo umierający. Wkroczcie i przekonajcie się empirycznie.
Ostrożnie weszła grupa pracowników Nippon Times uzbrojonych w siekiery, karabiny i granaty z gazem łzawiącym.
— Cause celebre — powiedział pan Tagomi. — Rząd Pacyficznych Stanów Ameryki w Sacramento może bez wahania wypowiedzieć Rzeszy wojnę. — Rozebrał swój rewolwer. — W każdym razie skończmy z tym.
— Zaprzeczą, że mieli z tym coś wspólnego — odezwał się pan Baynes. — Wypróbowana metoda. Stosowana setki razy. — Położył przed panem Tagomi pistolet z tłumikiem. — Made in Japan.
Nie żartował. To była prawda. Pan Tagomi rozpoznał znakomity japoński pistolet sportowy.
— A to nie są obywatele niemieccy. — Pan Baynes wyjął portfel jednemu z napastników, temu zabitemu. — Obywatel PSA. Zamieszkały w San Jose. Nic, co by wskazywało na związek z SD. Nazywa się Jack Sanders. — Rzucił portfel na podłogę.
— Napad rabunkowy — zauważył pan Tagomi. — Motyw: nasza kasa pancerna. Żadnych aspektów politycznych. — Wstał nieco chwiejnie.
W każdym razie próba morderstwa lub porwania została udaremniona. Przynajmniej ta pierwsza. Ale to jasne, że wiedzieli, kto to jest pan Baynes i zapewne także, po co tu przybył.
— Perspektywy są ponure — zauważył pan Tagomi.
Zastanawiał się, czy w tej sytuacji wyrocznia mogłaby pomóc. Może potrafi ich obronić, osłonić dobrą radą.
Wciąż jeszcze roztrzęsiony zaczął rozkładać czterdzieści dziewięć łodyg krwawnika. Cała sytuacja niejasna i anormalna, uznał. Żaden ludzki rozum nie potrafi jej rozszyfrować; tylko liczący pięć tysięcy lat umysł zbiorowy może tu coś zdziałać. Niemieckie społeczeństwo totalitarne przypomina jakąś zdegerowaną formę życia, gorszą od form naturalnych. Gorszą we wszystkich swoich przerostach, w istnym potpourri nonsensów.
Tutaj, myślał, lokalne SD prowadzi politykę całkowicie przeciwstawną polityce swojego kierownictwa w Berlinie. Gdzie mieści się rozum tego skomplikowanego zwierzęcia? Kto naprawdę reprezentuje Niemcy? Czy ktoś je kiedykolwiek reprezentował? Prawie jak odbicie codziennego życia w krzywym zwierciadle nocnego koszmaru.
Wyrocznia przeniknie przez to. Nawet tak niesamowity okaz zwierzęcia, jak hitlerowskie Niemcy, jest zrozumiały dla I-cing.
Pan Baynes widząc, jak pan Tagomi z roztargnieniem manipuluje garścią patyczków, zrozumiał, jak głęboka musi być rozterka tego człowieka. Dla niego, myślał pan Baynes, fakt, że musiał zabić i okaleczyć tych dwóch ludzi, jest nie tylko straszny, ale i niezrozumiały.
Co mogę powiedzieć, żeby go pocieszyć? Strzelał z mojego powodu; moralna odpowiedzialność za te dwa życia spada zatem na mnie i ja to akceptuję. Tak to widzę.
Generał Tedeki podszedł do pana Baynesa i powiedział szeptem:
— Jest pan świadkiem rozpaczy człowieka. Został on niewątpliwie wychowany jako buddysta. Jeżeli nawet nie formalnie, to w tym duchu. W kulturze, w której nie wolno zabijać, w której każde życie jest święte.
Pan Baynes skinął głową.
— Wróci do równowagi — mówił dalej generał Tedeki. — Z czasem. Chwilowo brak mu jakiegoś zewnętrznego punktu odniesienia. Ta księga pomoże mu ujrzeć swój postępek w szerszej perspektywie.
— Rozumiem — powiedział pan Baynes. A w myśli dodał: Mogłaby mu też pomóc doktryna grzechu pierworodnego. Ciekawe, czy kiedyś o niej słyszał. Jesteśmy wszyscy skazani na popełnianie czynów okrutnych, gwałtownych i złych; tak zdecydowały pradawne wydarzenia. Nasza karma.
Ratując jedno życie, pan Tagomi musiał zniszczyć dwa. Logiczny, zrównoważony umysł nie znajduje w tym sensu. Człowieka wrażliwego, takiego jak pan Tagomi, implikacje podobnej rzeczywistości mogą doprowadzić do obłędu.
Mimo to, myślał pan Baynes, rozstrzygający moment to nie teraźniejszość, nie śmierć moja czy tych dwóch wysłanników SD, lecz coś, co hipotetycznie zdarzy się w przyszłości. To, co się stało tutaj, będzie usprawiedliwione albo nie usprawiedliwione, w zależności od tego, co zdarzy się później. Czy uda nam się uratować życie milionom ludzi, faktycznie całej Japonii?
Ale człowiek manipulujący łodygami krwawnika nie myślał o przyszłości; teraźniejszość była dla niego zbyt dotkliwa: dwaj ludzie, jeden zabity, drugi konający, na podłodze jego gabinetu.
Generał Tedeki miał słuszność; czas da panu Tagomi perspektywę. A jeżeli nie, to może się schronić w mrok choroby umysłowej, odwrócić spojrzenie na zawsze od beznadziejnie pogmatwanej rzeczywistości.
My też właściwie nie różnimy się od niego, myślał pan Baynes. Stoimy wobec tych samych problemów i niestety nie możemy nic zrobić dla pana Tagomi. Możemy tylko czekać, żywiąc nadzieję, że nie podda się i w końcu wróci do równowagi.