121778.fb2
Spojrzawszy w górę, Juliana Frink ujrzała świetlisty punkt zataczający łuk na przedwieczornym niebie i niknący na zachodzie. Jeden z tych nazistowskich statków rakietowych, pomyślała. Leci na Wybrzeże. Pełen grubych ryb. A ja jestem tutaj, na dole. Pomachała, chociaż statku, oczywiście, nie było już widać.
Wydłużały się cienie Gór Skalistych. Na ciemnogranatowych szczytach zapadała noc. Powolny klucz przelotnych ptaków leciał równolegle do pasma gór. Tu i ówdzie samochody włączyły już światła; zobaczyła podwójne błyski na autostradzie. Inne światła też. Gazownia. Domy.
Już od kilku miesięcy mieszkała tutaj, w Canon City w Colorado. Była instruktorką dżudo. Skończyła pracę i szykowała się do wejścia pod prysznic. Czuła zmęczenie. Wszystkie kabiny były zajęte i czekała w chłodzie, na dworze, ciesząc się spokojem i aromatem górskiego powietrza. Jedynym dźwiękiem był lekki szmer dobiegający z baru, znajdującego się niżej, na skraju autostrady. Zaparkowały tam dwie wielkie dieslowskie ciężarówki i w mroku widać było kierowców wciągających skórzane kurtki przed wejściem do pawilonu.
Pomyślała: Diesel, zdaje się, wyskoczył z okna swojej kajuty. Popełnił samobójstwo, topiąc się podczas podróży morskiej. Może i ja powinnam zrobić coś takiego? Wprawdzie tu nie ma morza. Ale zawsze jest jakiś sposób. Jak u Szekspira. Szpilka wbita przez koszulę i żegnaj, Frink. Dziewczyna, która nie boi się bezdomnych włóczęgów z pustyni. Idzie wyprostowana, świadoma wszystkich wrażliwych punktów na ciele szpakowatego, śliniącego się przeciwnika. Umrzeć nałykawszy się spalin samochodowych w miasteczku przy autostradzie, na przykład przez długą słomkę.
Nauczyła się tego, pomyślała, od Japończyków. Przejęła ich spokojny stosunek do śmierci wraz z dającą jej teraz zarobek sztuką dżudo. Jak zabijać i jak umierać. In i jang. Ale to już przeszłość; tu jest kraj protestancki.
Dobrze było widzieć nazistowskie rakiety przelatujące bez zatrzymania nad głową, nie wykazujące najmniejszego zainteresowania Canon City w Colorado. Ani Utah, ani Wyoming, ani wschodnią częścią Nevady, żadnym z otwartych, pustynnych i pasterskich stanów. Nie mamy żadnej wartości, powiedziała sama do siebie. Możemy żyć swoim małym życiem. Jeżeli chcemy. Jeżeli ma to dla nas jakieś znaczenie.
W jednej z kabin trzask otwieranych drzwi. Jakaś postać, to duża panna Davis skończyła się myć, ubrana, torebka pod pachą.
— Och, pani czekała? Bardzo przepraszam.
— Nic nie szkodzi — powiedziała Juliana.
— Wie pani, dżudo dało mi bardzo dużo. Więcej niż zen. Chciałam to pani powiedzieć.
— Zen wyszczupli ci biodra — powiedziała Juliana. — Pozbądź się zbytecznych kilogramów przez bezbolesne satori. Przepraszam, panno Davis. Tak sobie plotę.
— Czy oni sprawili pani dużo bólu? — spytała panna Davis.
— Kto?
— Japończycy. Zanim nauczyła się pani bronić.
— To było straszne — powiedziała Juliana. — Nigdy pani nie była na Wybrzeżu? Tam, gdzie są oni.
— Nigdy nie wyjeżdżałam z Colorado — odparła panna Davis głosem drżącym z nieśmiałości.
— Może się to zdarzyć i tutaj — powiedziała Juliana. — Mogą się zdecydować na okupację również i tego regionu.
— Tak późno?
— Nigdy nie wiadomo, co oni zrobią. Oni ukrywają swoje prawdziwe myśli.
— Do czego oni panią zmuszali? — Panna Davis, przyciskając oburącz torebkę, zbliżyła się w wieczornych ciemnościach, żeby lepiej słyszeć.
— Do wszystkiego.
— Mój Boże. Ja bym się broniła — powiedziała panna Davis.
Juliana przeprosiła ją i weszła do wolnej kabiny, bo zbliżał się ktoś z ręcznikiem na ramieniu.
Później siedziała przy stoliku u Charleya („Najlepsze hamburgery z rusztu”), apatycznie przeglądając menu. Z szafy grającej rozległa się jakaś ludowa melodia; elektryczna gitara i zdławione emocją pojękiwania… powietrze wypełniał tłusty dym. A jednak było tu ciepło i jasno, i nastrój jej się poprawił. Kierowcy ciężarówki przy bufecie, kelnerka, wielki Irlandczyk w białym kitlu wydający resztę przy kasie.
Na jej widok zbliżył się Charles, żeby ją osobiście obsłużyć. — Panienka chcieć herbata? — przeciągnął szczerząc zęby.
— Kawa — powiedziała Juliana, ignorując dowcip kucharza.
— Ah so — skłonił się Charley.
— I gorący sandwicz z pieczenia i sosem.
— Nie chcieć zupa ze szczurzych gniazd? Może kozi mózg smażony na oliwie? — Dwaj kierowcy ciężarówki odwróceni na swoich stołkach słuchali uśmiechnięci. Z tym większą przyjemnością, że musieli ocenić jej urodę. Nawet bez żarcików Charleya zwróciliby na nią uwagę. Miesiące aktywnego uprawiania dżudo nadały jej mięśniom niezwykłą prężność; wiedziała, jak to wpływa na jej postawę i figurę.
Wszystko zależy od mięśni ramion, myślała napotykając ich spojrzenia. Tancerze też to mają. Wzrost nie ma tu nic do rzeczy. Przyślijcie wasze żony do klubu, a my je wytrenujemy. Nie będziecie żałować.
— Trzymajcie się od niej z daleka — ostrzegł kierowców kucharz i zrobił do nich oko. — Bo ockniecie się na podłodze.
— Skąd jesteście? — zwróciła się do młodszego z kierowców.
— Z Missouri — odpowiedzieli obaj.
— Jesteście ze Stanów Zjednoczonych? — spytała.
— Ja jestem ze Stanów — powiedział starszy. — Z Filadelfii. Mara tam trójkę dzieci. Najstarsze ma jedenaście lat.
— Słuchajcie, a czy tam łatwo o dobrą pracę?
— Łatwo — odparł młodszy kierowca. — Jak się ma odpowiedni kolor skóry. — On sam miał czarne, kręcone włosy, a na jego ciemnej, ponurej twarzy utrwalił się wyraz zgorzknienia.
— On jest makaroniarz — wyjaśnił starszy.
— No to co? Przecież Włochy wygrały wojnę. — Juliana uśmiechnęła się do młodszego kierowcy, ale on nie odpowiedział jej uśmiechem. Jego oczy błysnęły zawziętością i odwrócił się nagle.
Przykro mi, pomyślała, ale nic nie powiedziała. Nie mogę uwolnić ciebie ani nikogo innego od koloru skóry. Pomyślała o Franku. Ciekawe, czy jeszcze żyje? Mógł powiedzieć coś niewłaściwego, wychylić się. Nie, pomyślała. Na swój sposób on lubi tych Japończyków. Może identyfikuje się z nimi dlatego, że są brzydcy. Stale powtarzała Frankowi, że jest brzydki. Rozszerzone pory. Wielki nos. Ona sama miała niezwykle gładką skórę. Czy zginął tam beze mnie? „Fink” to gatunek ptaka, a ptaki podobno wymierają.
— Czy wyruszacie dzisiaj dalej? — spytała młodego Włocha.
— Jutro.
— Jeżeli jest wam źle w Stanach Zjednoczonych, to czemu nie wyjedziecie stamtąd na stałe? — spytała. — Ja mieszkam w Górach Skalistych od dawna i nie skarżę się. Przedtem mieszkałam na Wybrzeżu, w San Francisco. Tam kolor skóry też się liczy.
Pochylony nad barem młody Włoch obrzucił ją krótkim spojrzeniem. — Droga pani — powiedział — wystarczy, że człowiek musi spędzić jeden dzień czy noc w takim miasteczku jak to. Mieszkać tutaj? Chryste, gdybym tylko mógł dostać inną pracę, żebym nie musiał tłuc się po drogach i jadać w takich dziurach jak ta… — Zauważywszy, że właściciel poczerwieniał, kierowca umilkł i zajął się swoją kawą.
— Joe, widzę, że jesteś snob — powiedział do niego starszy kierowca.
— Mógłby pan zamieszkać w Denver — poradziła Juliana. — Tam jest sympatyczniej. — Znam was, Amerykanów ze Wschodu, pomyślała. Lubicie rzeczy wielkie. Snujecie swoje wielkie plany. Góry Skaliste to dla was świat zabity deskami. Nic się tu nie zmieniło od przed wojny. Emeryci, farmerzy, ludzie głupi, leniwi, biedni… każdy, co sprytniejszy, uciekł na Wschód do Nowego Jorku, legalnie albo przez zieloną granicę. Bo tam są pieniądze, wielki przemysł i duże pieniądze, myślała. Rozwój. Niemieckie inwestycje zrobiły swoje… niewiele czasu potrzebowali, żeby postawić Stany Zjednoczone na nogi.
— Wiesz co? — odezwał się kucharz szorstkim, gniewnym tonem. — Nie kocham Żydów, ale widziałem trochę tych żydowskich uciekinierów w czterdziestym dziewiątym i powiem ci, co możesz zrobić ze swoimi Stanami Zjednoczonymi. Jeżeli tam dużo budują i mają dużo pieniędzy, to dlatego, że ukradli je Żydom, kiedy ich wyrzucali z Nowego Jorku. Te cholerne hitlerowskie Ustawy Norymberskie! Jako chłopak mieszkałem w Bostonie i nie przepadam za Żydami, ale nie myślałem, że kiedyś będą obowiązywać w Stanach Zjednoczonych nazistowskie prawa rasowe, nawet jeżeli przegramy wojnę. Dziwię się, że nie jesteście w wojsku i nie szykujecie się do napaści na jakąś małą południowoamerykańską republikę, żeby utorować drogę Niemcom i znowu odepchnąć dalej Japończyków…
Obaj kierowcy zerwali się z groźnymi minami. Starszy chwycił z baru butelkę ketchupu i trzymał ją za szyjkę. Kucharz, nie odwracając się, sięgnął do tyłu i znalazłszy po omacku duży widelec, wyciągnął go przed sobą.
— Denver buduje specjalne pasy startowe, żeby przyjmować rakiety Lufthansy — powiedziała Juliana.
Żaden z trzech mężczyzn nie ruszył się, żaden się nie odezwał. Pozostali goście siedzieli w milczeniu. Wreszcie odezwał się kucharz:
— Jedna z nich przelatywała nad nami o zachodzie.
— Ta nie leciała do Denver — powiedziała Juliana — tylko na Wybrzeże.
Kierowcy ostrożnie wrócili na swoje miejsca.
— Stale zapominam, że oni tu są zarażeni żółtaczką — mruknął starszy.
— Japończycy nie mordowali Żydów, ani w czasie wojny, ani potem — powiedział kucharz. — Japończycy nie budowali pieców.
— Szkoda — warknął starszy z kierowców, ale podniósł filiżankę i wrócił do przerwanego posiłku.
Żółtaczka, pomyślała Juliana. Tak, to chyba prawda. Mamy tu dużo sympatii dla Japończyków.
— Gdzie będziecie nocować? — zwróciła się do młodszego kierowcy imieniem Joe.
— Nie wiem jeszcze — odparł. — Zdążyłem tylko wysiąść z wozu i wszedłem tutaj. Nie podoba mi się cały ten stan. Może będę spał w samochodzie.
— Motel Pod pszczółką nie jest zły — wtrącił kucharz.
— Dobra — powiedział młody kierowca. — Może tam pójdę. Jeżeli im nie przeszkadza, że jestem Włochem. — Mówił z wyraźnym akcentem, mimo że starał się to ukryć.
To przez swój idealizm tak zgorzkniał, pomyślała Juliana patrząc na niego. Za wiele żąda od życia. Stale dokądś pędzi, wiecznie niespokojny i niezadowolony. Ja jestem taka sama; nie mogłam wysiedzieć na Wybrzeżu Zachodnim i tutaj też długo nie wytrzymam. Czyż nasi przodkowie nie byli tacy sami? Tyle, że nie ma już Dzikiego Zachodu; Dziki Zachód to teraz inne planety.
Moglibyśmy razem zapisać się na jeden z tych statków rakietowych zabierających kolonistów, pomyślała. Ale Niemcy nie dopuściliby jego z powodu skóry, a mnie dlatego, że mam ciemne włosy. Te wyblakłe, chude, nordyckie pedały z SS skoszarowane w bawarskich zamkach. Ten facet, Joe jakiś tam, już samą minę ma nieodpowiednią; powinien mieć taki zimny a jednocześnie entuzjastyczny wyraz twarzy, jakby w nic nie wierząc, zarazem ślepo wierzył. Tak, tacy oni są. Nie idealiści, jak Joe i ja, ale pełni wiary cynicy. To szczególny defekt mózgu, jakby lobotomia — okaleczenie, którym niemieccy psychiatrzy usiłują zastąpić psychoterapię.
Ich problem to sprawa seksu, stwierdziła. Coś im się tam pokręciło jeszcze w latach trzydziestych, a im dalej, tym było gorzej. Hitler zaczął to z tą… kim ona była? Jego siostrą? Ciotką? Siostrzenicą? Jego rodzina już i tak była zdegenerowana; rodzice Hitlera byli kuzynami. Wszyscy oni nurzają się w kazirodztwie, poczynając od pierworodnego grzechu pożądania własnych matek. To dlatego te elitarne cioty z SS obnoszą takie angeliczne uśmieszki, taką blond dziecięcą niewinność; zachowują swoją cnotę dla mamusi. Albo dla siebie nawzajem.
A kto jest tą ich mamusią? — zastanowiła się. Führer, Herr Bormann, który podobno jest umierający? A może ten chory?
Stary Adolf, przebywający podobno gdzieś w sanatorium, dożywający swoich dni w starczym uwiądzie. Syfilis mózgu jeszcze z czasów, gdy był lumpem w Wiedniu… długi czarny płaszcz, brudna bielizna, domy noclegowe.
Była to wyraźnie sardoniczna kara boska, jak ze starego filmu. Ten straszny człowiek porażony swoim własnym brudem, tradycyjną karą za ludzką złość.
A najstraszniejsze jest to, że obecne imperium niemieckie jest wytworem tego mózgu. Najpierw partia, potem naród, wreszcie pół świata. A przecież naziści sami postawili diagnozę, zidentyfikowali chorobę; ten zwariowany zielarz, który leczył Hitlera, ten doktor Morell, który go szpikował jakimiś pigułkami doktora Koestera przeciw wzdęciu, był z wykształcenia wenerologiem. Cały świat o tym wiedział, a mimo to bełkot führera był nadal świętością. Biblią. Jego poglądy zaraziły całą cywilizację, a teraz zaślepione, jasnowłose, nazistowskie pedały jak zarazki roznosiły chorobę na inne planety.
Z kazirodztwa rodzą się: szaleństwo, ślepota, śmierć.
Brr. Otrząsnęła się z tych myśli.
— Charley! — zawołała do kucharza. — Jak tam moje zamówienie? — Poczuła się absolutnie sama; wstała, podeszła do baru i usiadła blisko kasy.
Nikt nie zwracał na nią uwagi poza tym młodym Włochem kierowcą, który nie spuszczał z niej wzroku. Na imię miał Joe. Ciekawe, jak na nazwisko, pomyślała.
Z bliska zobaczyła, że nie jest tak młody, jak sądziła. Trudno odgadnąć, otaczająca go atmosfera napięcia zbijała z tropu. Raz po raz przejeżdżał dłonią po włosach, zaczesując je do tyłu zakrzywionymi, sztywnymi palcami. Jest coś szczególnego w tym człowieku, myślała. Jakaś aura śmierci. To ją niepokoiło i jednocześnie pociągało. Starszy kierowca pochylił się i coś mu szepnął na ucho. Teraz przyglądali się jej obaj, ale nie było to zwykłe męskie zainteresowanie.
— Proszę pani — zaczął starszy kierowca. U obu znać było teraz napięcie. — Czy wie pani, co to jest? — Pokazał płaskie białe pudełko, niezbyt duże.
— Wiem — powiedziała Juliana. — Nylonowe pończochy. Ze sztucznego włókna produkowanego wyłącznie przez nowojorski L.G. Farben. Bardzo rzadkie i drogie.
— Monopol to niezły pomysł, trzeba to Niemcom przyznać. — Starszy kierowca podał pudełko koledze, który łokciem popchnął je w stronę Juliany.
— Ma pani wóz? — spytał młodszy kierowca między dwoma łykami kawy.
Z kuchni wyszedł Charley z jej talerzem.
— Mogłaby mnie pani podrzucić do tego miejsca. Do tego motelu, gdzie mam nocować. — Nadal przyglądał jej się badawczo swymi szalonymi oczami, co ją napawało niepokojem i zarazem coraz bardziej fascynowało.
— Tak — odpowiedziała. — Mam wóz, starego Studebakera.
Charley spojrzał na nią, potem na młodego kierowcę i postawił talerz przed nią na barze.
Z głośnika na końcu przejścia rozległo się: Achtung, meine Damen und Herren. Pan Baynes poruszył się w fotelu, otworzył oczy. Przez okienko po swojej prawej stronie widział w dole brunatnozielony ląd, a dalej błękit. Pacyfik. Zrozumiał, że rakieta rozpoczęła długie, powolne lądowanie.
Najpierw po niemiecku, potem po japońsku i wreszcie po angielsku głośnik zapowiedział, że nie należy palić ani odpinać pasów bezpieczeństwa. Lądowanie, oświadczył głośnik, potrwa osiem minut.
Silniki hamujące włączyły się tak nagle i głośno, tak zatrzęsły statkiem, że wielu pasażerów aż jęknęło. Pan Baynes uśmiechnął się i siedzący po drugiej stronie przejścia młody, krótko ostrzyżony blondyn odpowiedział mu uśmiechem.
— Sie furchten das… — zaczął młody człowiek, ale pan Baynes przerwał mu po angielsku:
— Żałuję, ale nie znam niemieckiego. — Młody Niemiec spojrzał na niego pytająco, więc powtórzył to samo po niemiecku.
— Nie Niemiec? — spytał tamten zdziwiony, łamaną angielszczyzną.
— Jestem Szwedem — odpowiedział Baynes.
— Wsiadł pan na Tempelhof.
— Tak, byłem w Niemczech w interesach. W mojej pracy odwiedza się wiele krajów.
Młody Niemiec wyraźnie nie mógł uwierzyć, że w nowoczesnym świecie ktoś, kto załatwia międzynarodowe interesy i lata, stać go na latanie, najnowszymi rakietami Lufthansy, nie umie albo nie chce mówić po niemiecku. Do Baynesa powiedział: — W czym pan pracuje, mein Herr?
— W plastykach. Poliestry, żywice. Ersatze na użytek przemysłu. Żadnych artykułów konsumpcyjnych.
— To Szwecja ma przemysł plastykowy? — Niedowierzanie.
— Tak i to bardzo dobry. Jeżeli da mi pan swoje nazwisko, każę panu wysłać broszurę naszej firmy. — Pan Baynes wyjął pióro i notes.
— Nie warto. Szkoda dla mnie. Jestem artystą, nie handlowcem. Bez urazy. Może widział pan moje prace na Kontynencie? Alex Lotze. — Czekał.
— Niestety, nie jestem znawcą sztuki nowoczesnej. Lubię starych, przedwojennych kubistów i abstrakcjonistów. Lubię, żeby obraz coś znaczył, a nie tylko przedstawiał ideał — powiedział pan Baynes i odwrócił się.
— Ale to jest cel sztuki — zaprotestował Lotze. — Rozwijać ducha, przezwyciężać zmysłowość. Pańska sztuka abstrakcyjna reprezentuje okres duchowej dekadencji, duchowego chaosu związanego z rozpadem starego, plutokratycznego społeczeństwa. Międzynarodowe żydostwo i kapitalistyczni milionerzy popierali dekadencką sztukę, ale te czasy minęły. Sztuka musi się rozwijać, nie może stać w miejscu.
Baynes kiwnął głową, wyglądając przez okno.
— Czy był pan już w Pycyfidzie? — spytał Lotze.
— Wiele razy.
— Ja nie. W San Francisco jest wystawa moich prac, zorganizowana przez urząd doktora Goebbelsa w porozumieniu z władzami japońskimi. Wymiana kulturalna dla pogłębienia zrozumienia i dobrej woli. Musimy łagodzić napięcie między Wschodem i Zachodem, nie sądzi pan? Musimy mieć więcej kontaktów i sztuka może tu pomóc.
Baynes kiwnął głową. W dole, za pierścieniem ognia z dysz wylotowych, widać było miasto San Francisco i zatokę.
— Gdzie się jada w San Francisco? — pytał Lotze. — Mam rezerwację w hotelu Palace, ale słyszałem, że można znaleźć dobre jedzenie w dzielnicy międzynarodowej, w Chinatown.
— To prawda — powiedział Baynes.
— Czy ceny są wysokie w San Francisco? Muszę się wyliczyć z tej wycieczki. Ministerstwo jest bardzo skąpe — roześmiał się Lotze.
— Zależy, po jakim kursie pan wymieni. Przypuszczam, że ma pan czeki Reichsbanku. Radzę udać się do Banku Tokijskiego na Samson Street i tam wymienić.
— Danke sehr — powiedział Lotze. — Wymieniłbym w hotelu.
Rakieta była już prawie na ziemi. Baynes widział teraz lotnisko, hangary, parkingi, autobahnę do miasta, domy mieszkalne… Ładny widok, pomyślał. Góry, woda i strzępy mgły unoszące się nad Złotymi Wrotami.
— Co to jest ta ogromna budowla pod nami? — spytał Lotze. — Nie dokończona, otwarta z jednej strony. Kosmodrom? Myślałem, że Japończycy nie mają statków kosmicznych.
— To stadion baseballowy Złoty Mak — wyjaśnił Baynes z uśmiechem.
Lotze roześmiał się. — Tak, oni kochają baseball. Niewiarygodne. Rozpoczęli tak wielką budowlę dla celów rozrywkowych, dla głupiego sportu…
— Budowla jest skończona — przerwał mu Baynes. — To jest właściwy kształt. Jest z jednej strony otwarta. Nowoczesne rozwiązane. Są z tego bardzo dumni.
— Wygląda — powiedział Lotze, spoglądając w dół — jakby to projektował jakiś Żyd.
Baynes przyglądał mu się uważnie. Przez moment bardzo silnie odczuł jakieś niezrównoważenie, jakiś psychopatyczny feler niemieckiego umysłu. Czy Lotze rzeczywiście tak myśli? Czy to była rzeczywiście szczera uwaga?
— Mam nadzieję, że spotkamy się jeszcze w San Francisco — powiedział Lotze, kiedy rakieta dotknęła ziemi. — Będę w kłopocie, nie mogąc porozmawiać z rodakiem.
— Nie jestem pańskim rodakiem — stwierdził Baynes.
— O tak, to prawda. Ale rasowo jesteśmy bardzo sobie bliscy. Można powiedzieć, że należymy do tej samej rasy — Lotze zaczął się wiercić na fotelu, szykując do uwolnienia ze skomplikowanej uprzęży.
Czy naprawdę jestem bliski rasowo temu człowiekowi? — pomyślał Baynes. Czy rzeczywiście można powiedzieć, że należymy do tej samej rasy? W takim razie we mnie też jest to psychopatyczne pęknięcie. Cały nasz świat jest psychopatyczny. Władza jest w rękach szaleńców. Od jak dawna to wiemy? Żyjemy z tym? I… ilu z nas wie? Na pewno nie Lotze. Widocznie, kiedy człowiek zdaje sobie sprawę, że jest pomylony, to nie jest pomylony. Albo wraca do zdrowia. Budzi się. Myślę, że tylko nieliczni zdają sobie z tego sprawę. Pojedynczy ludzie tu i ówdzie. Ale szerokie masy… co one myślą? Setki tysięcy mieszkańców tego miasta. Czy sądzą, że żyją w normalnym świecie? Czy też domyślają się, widzą przebłyski prawdy…?
Zresztą, pomyślał, co to znaczy pomylony? Prawna formułka. O co mi chodzi? Czuję to, widzę, ale co to jest?
To, co oni robią, czym są. Ta ich nieświadomość. Ich nieznajomość innych ludzi. Ich niewrażliwość na to, co robią z innymi, na zniszczenie, które spowodowali i powodują. Nie, pomyślał. To nie to. Sam nie wiem, wyczuwam to intuicyjnie. Ale… oni są celowo okrutni… czy o to chodzi? Nie. Boże, pomyślał. Nie potrafię tego sformułować. Oni ignorują całe fragmenty rzeczywistości. Tak, ale jest coś jeszcze. Ich plany. Podbój planet. Jest w tym coś obłąkańczego i zwyrodniałego, podobnie jak w ich podboju Afryki, a wcześniej Europy i Azji.
Ich perspektywa, zawsze kosmiczna. Nigdy tu człowiek, tam dziecko, zawsze jakaś abstrakcja: rasa, kraj. Volk. Land. Blut. Ehre. Honor nie poszczególnych ludzi, ale całej Ehre. Abstrakcja jest dla nich rzeczywistością, a rzeczywistość jest dla nich niewidzialna. Die Gute, ale nie dobrzy ludzie, ten dobry człowiek. To wynika z ich poczucia czasu i przestrzeni. Pomijając „tutaj” i „teraz”, wpatrują się w bezkresną, czarną, niezmienną dal. A to ma katastrofalny wpływ na życie. Bo kiedyś w końcu życia nie będzie; tak jak kiedyś były tylko cząsteczki rozsiane w kosmosie, gorący wodór i nic więcej. I tak będzie znowu. Teraz jest przerwa, ein Augenblick. Kosmiczny proces bez chwili wytchnienia zgniata życie, tworząc granit i metan; czas ucieka dla wszystkich form życia. Wszystko to jest chwilowe. A oni — ci szaleńcy — tęsknią za granitem, za gazem, za tym, co nieożywione; chcą pomóc naturze.
I wiem, pomyślał, dlaczego. Chcą być podmiotem, nie ofiarą historii. Identyfikują się z boskimi mocami i wydaje im się, że są podobni bogom. To jest ich największe szaleństwo. Są opętani jakimś archetypem; ich jaźń rozrosła się psychopatycznie i już sami nie wiedzą, gdzie się zaczynają oni, a gdzie kończy się Bóg. To nie arogancja, nie pycha, ale rozdęcie do ostatecznych granic wyobrażenia o sobie — poplątanie tego, który oddaje cześć, z tym, co się czci. Człowiek nie pożarł Boga, to Bóg pożarł człowieka.
To, czego nie rozumieją, to ludzka bezradność. Jestem słaby, mały, nic nie znaczę we wszechświecie. Wszechświat nie wie o moim istnieniu; żyję niewidzialny. Ale cóż w tym złego? Czy nie lepiej, że jest właśnie tak? Kogo bogowie zauważają, tego niszczą. Bądź mały… a unikniesz zawiści wielkich.
Odpinając swój pas, Baynes powiedział:
— Panie Lotze, nie wspomniałem o tym dotąd. Jestem Żydem. Czy pan rozumie?
Lotze spojrzał na niego z przestrachem.
— Nie można tego poznać — mówił Baynes — ponieważ zewnętrznie nie ma we mnie nic żydowskiego. Zmieniłem sobie kształt nosa, zmniejszyłem swoje wielkie, tłuste pory, rozjaśniłem chemicznie skórę, zmieniłem kształt czaszki. Słowem, fizycznie nie można mnie zdemaskować. Mogę — i często tak robiłem — poruszać się w najwyższych sferach nazistowskich. Nikt mnie nigdy nie zdemaskuje. — Tu zbliżył się do Lotzego i mówił cicho, żeby tylko on słyszał. — Jest nas takich więcej. Słyszy pan? My nie wyginęliśmy. Żyjemy nadal. Jesteśmy niewidoczni.
— Policja Bezpieczeństwa… — wyjąkał Lotze po chwili.
— SD może sprawdzać moje akta — powiedział Baynes. — Może mnie pan zadenuncjować, ale mam bardzo mocnych protektorów. Niektórzy to Aryjczycy, inni to Żydzi zajmujący wysokie stanowiska w Berlinie. Pański donos zostanie wyrzucony do kosza, a potem ja zadenuncjuję pana. I dzięki moim koneksjom znajdzie się pan w areszcie ochronnym. — Baynes uśmiechnął się, skinął głową i zostawił Lotzego, dołączając do wysiadających pasażerów.
Wszyscy zeszli po pochylni na zimne, wietrzne lotnisko. Na dole Baynes znów znalazł się przez chwilę obok Lotzego.
— Prawdę mówiąc — powiedział Baynes idąc koło niego — nie podoba mi się pańska gęba, panie Lotze, chyba więc zadenuncjuję pana tak czy owak — i ruszył szybciej, wyprzedzając Lotzego.
Na końcu lotniska, przed wejściem do dworca, czekał spory tłum. Krewni i przyjaciele pasażerów machają, wspinają się na palce, śmieją się, podnieceni przebiegają wzrokiem twarze przybyszów. Masywny starszy Japończyk w eleganckim angielskim płaszczu, spiczastych Oxfordach i meloniku stał nieco w przodzie w asyście młodszego Japończyka. W klapie płaszcza miał odznakę wszechwładnej Pacyficznej Misji Handlowej Rządu Cesarskiego. To on, domyślił się Baynes. Pan Tagomi pofatygował się osobiście, żeby mnie powitać.
— Henr Baynes! — zawołał Japończyk, robiąc kilka kroków do przodu i niezdecydowanie pochylił głowę.
— Dobry wieczór, panie Tagomi — powiedział Baynes wyciągając rękę. Wymienili uścisk dłoni, potem ukłony. Rozpromieniony młodszy Japończyk skłonił się również.
— Nieco chłodno na tym odsłoniętym lotnisku — powiedział pan Tagomi. — Udamy się do śródmieścia helikopterem misji. A może chciałby pan przedtem skorzystać z wygód i tak dalej? — Pan Tagomi z troską zajrzał gościowi w twarz.
— Możemy ruszać natychmiast — odparł Baynes. — Chcę się zarejestrować w hotelu. Mój bagaż…
— Pan Kotomichi się tym zajmie — przerwał mu pan Tagomi. — Przyjedzie później. Widzi pan, na tym dworcu czeka się prawie godzinę na odbiór bagażu. Dłużej niż trwa sam lot.
Pan Kotomichi uśmiechnął się uprzejmie.
— Bardzo dobrze — zgodził się Baynes.
— Chciałbym panu wręczyć prezent — powiedział pan Tagomi.
— Prezent? — zdziwił się Baynes.
— Żeby zyskać pańską przychylność. — Pan Tagomi sięgnął do kieszeni płaszcza, skąd wyjął niewielkie pudełko. — Wybrany spośród najpiękniejszych okazów sztuki amerykańskiej dostępnych na rynku.
— Cóż — powiedział Baynes. — Dziękuję. — I przyjął pudełko.
— Przez całe popołudnie wybrani urzędnicy rozpatrywali alternatywy. To jest najbardziej autentyczne dzieło starej, ginącej amerykańskiej kultury, rzadki zachowany okaz otoczony aurą minionych złotych czasów.
Pan Baynes otworzył pudełko. W środku, na czarnym aksamicie, leżał zegarek z Myszką Miki.
Czyżby Tagomi stroił sobie żarty? Podniósł oczy, zobaczył pełne napięcia i niepokoju oblicze pana Tagomi. Nie, to nie był żart.
— Ogromnie panu dziękuję — powiedział. — To wprost niewiarygodne.
— Na całym świecie jest tylko kilka, może dziesięć, autentycznych zegarków z Myszką Miki z 1938 roku — powiedział pan Tagomi, wpatrując się w gościa w oczekiwaniu jego reakcji, jego zachwytu. — Nikt ze znanych mi kolekcjonerów nie posiada czegoś takiego.
Weszli do budynku dworca i zaczęli wchodzić na górę.
— Harusame ni nuretsutsu yane no temari kana — odezwał się za ich plecami pan Kotomichi.
— Co to jest? — spytał Baynes pana Tagomi.
— Stary wiersz — odpowiedział pan Tagomi. — Środkowa epoka Tokugawa.
— Wiosenna ulewa, moknie na dachu szmaciana piłka jakiegoś dziecka — powiedział Kotomichi.