121778.fb2
Wcześnie rano, ciesząc się rześką, słoneczną pogodą, Juliana Frink wybrała się na zakupy. Szła chodnikiem, niosąc dwie papierowe torby i zatrzymując przed wszystkimi wystawami. Nie śpieszyła się.
Czy nie potrzebowała czegoś z drogerii? Weszła do sklepu. Zajęcia w klubie dżudo zaczynała dopiero o dwunastej; tego dnia miała wolne przedpołudnie. Usiadła na stołku przy kontuarze, postawiła torby na podłodze i zaczęła przeglądać czasopisma.
W nowym numerze „Life’u” zobaczyła wielki artykuł zatytułowany „Telewizja w Europie: spojrzenie w przyszłość”. Było tam zdjęcie niemieckiej rodziny oglądającej telewizję w swoim pokoju. Już teraz, stwierdzał artykuł, Berlin nadaje cztery godziny programu dziennie. Kiedyś wszystkie wielkie miasta europejskie będą miały swoje stacje telewizyjne. A około roku 1970 zostanie zbudowana stacja w Nowym Jorku.
Zdjęcia pokazywały niemieckich inżynierów-elektroników instruujących lokalny nowojorski personel. Niemców można było bez trudu poznać. Mieli zdrowy, czysty, energiczny, pewny siebie wygląd. Amerykanie zaś wyglądali… zwyczajnie. Jak wszyscy inni ludzie.
Jeden z niemieckich techników coś wskazywał i Amerykanie usiłowali to coś zobaczyć. Chyba mają lepszy wzrok niż my, uznała Juliana. Lepsze odżywianie przez ostatnie dwadzieścia lat. To dlatego mówią, że oni widzą rzeczy, których nikt inny nie dostrzega. Może to witamina A?
Ciekawe, jak to jest, siedzieć w domu, w swoim pokoju, i oglądać cały świat na małym, szarym, szklanym ekranie. Skoro ci naziści potrafią latać w tę i z powrotem na Marsa, to dlaczego nie rozwiną telewizji? Ja w każdym razie wolałabym oglądać programy rozrywkowe, zobaczyć, jak wyglądają Bob Hope i Durante, niż łazić po Marsie.
Może właśnie na tym wszystko polega, pomyślała odkładając pismo na półkę. Naziści nie mają poczucia humoru, więc po co im telewizja? Zresztą i tak wymordowali większość naprawdę dobrych aktorów. Bo to przeważnie byli Żydzi. Prawdę mówiąc, uświadomiła sobie, wymordowali większość ludzi zajmujących się rozrywką. Aż dziw, że Hope’owi uchodzi na sucho to, co wygaduje. Oczywiście nagrywa to w Kanadzie, a tam jest trochę więcej swobody. Ale on rzeczywiście sobie pozwala. Jak ten kawał o Göringu… co to Göring kupuje Rzym i każe go przenieść do swojej rezydencji w górach. A potem stara się odrodzić chrześcijaństwo, żeby jego lwy miały…
— Czy pani kupuje to pismo? — spytał podejrzliwie mały, wysuszony właściciel drogerii.
Zawstydzona odłożyła „Reader’s Digest”, który właśnie przeglądała. Idąc znów chodnikiem z zakupami, Juliana zastanawiała się, czy Göring będzie nowym führerem po śmierci Bormanna. Jest jakby nieco inny od reszty. W ogóle to Bormann doszedł do władzy tylko dlatego, że był, gdzie trzeba, kiedy Hitler się kończył, a tylko najbliżsi wiedzieli, jak szybko następuje proces rozpadu. Stary Göring siedział w tym czasie w swojej górskiej rezydencji. To Göring powinien był zostać führerem po Hitlerze, bo to jego Luftwaffe zniszczyła angielskie stacje radarowe i rozbiła RAF. Hitler kazałby im zbombardować Londyn, tak jak to zrobili z Rotterdamem.
Ale najprawdopodobniej führerem zostanie Goebbels, uznała. Wszyscy tak mówią. Byle tylko nie ten straszny Heydrich. Ten by nas wszystkich wymordował. To autentyczny wariat. Jedyny, który mi się podoba, to Baldur von Schirach. Jedyny zresztą, który wygląda na normalnego. Ale on jest bez szans.
Skręciwszy, weszła po schodkach do starego drewnianego domu, w którym mieszkała.
Kiedy otworzyła drzwi do mieszkania, zobaczyła, że Joe Cinnadella nadal leży tak, jak go zostawiła: w poprzek łóżka, na brzuchu, ze zwisającymi rękami. Wciąż jeszcze spał.
Nie, pomyślała. On nie powinien być tutaj; ciężarówka odjechała. Bez niego? Widocznie tak.
Weszła do kuchni i postawiła torby z zakupami na stole wśród brudnych naczyń.
Czy został umyślnie? — zadała sobie pytanie. Ciekawe.
Dziwny człowiek… był taki aktywny prawie przez całą noc, a jednocześnie jakby nieobecny; robił to, ale bez udziału świadomości. Widocznie myślami był gdzie indziej.
Odruchowo zaczęła wstawiać jedzenie do starej lodówki General Electric, później sprzątnęła ze stołu po śniadaniu.
Może on robi to tak często, że stało się to jego drugą naturą; jego ciało wykonuje ruchy, jak moje teraz, kiedy wkładam talerze i sztućce do zlewu. Mógłby robić to nawet po usunięciu trzech piątych mózgu, jak nogi żaby na lekcji biologii.
— Hej! — zawołała. — Obudź się!
Joe poruszył się na łóżku, parsknął.
— Słyszałeś występ Boba Hope’a poprzedniego wieczoru? — spytała głośno. — Opowiedział świetny kawał o niemieckim majorze przesłuchującym pierwszych spotkanych Marsjan. Marsjanie nie potrafią przedstawić dokumentów rasowych stwierdzających, że ich dziadkowie byli aryjczykami. Więc ten major wysyła do Berlina raport, że Mars jest zamieszkany przez Żydów. — Weszła do pokoju, w którym leżał Joe. — A oni mają trzydzieści centymetrów wzrostu i dwie głowy… wiesz, jak Bob Hope rozwija swoje dowcipy.
Joe otworzył oczy. Nie odezwał się, tylko wpatrywał się w nią nieruchomym wzrokiem. Jego szczęka czarna od zarostu, ciemne, pełne bólu oczy… Juliana umilkła.
— O co chodzi? — spytała po chwili. — Boisz się? — Nie, pomyślała, to Frank się bał. To jest… sama nie wiem co.
— Ciężarówka odjechała — powiedział Joe siadając.
— Co teraz zrobisz? — Przysiadła na skraju łóżka, wycierając ręce w ścierkę.
— Złapię ją w drodze powrotnej. Kolega mnie nie sypnie. Wie, że ja zrobiłbym dla niego to samo.
— Robiłeś już tak?
Joe nie odpowiedział. Chciał zostać, powiedziała do siebie Juliana. Widzę to, poznałam od razu.
— A jak będzie wracał inną trasą? — spytała.
— Zawsze jeździ Pięćdziesiątką. Nigdy Czterdziestką. Miał kiedyś wypadek na Czterdziestce. Władował się na konie, które wylazły na drogę. W Górach Skalistych. — Wziął z krzesła ubranie i zaczął się ubierać.
— Ile ty masz lat, Joe? — spytała, oceniając jego nagie ciało.
— Trzydzieści cztery.
A zatem, pomyślała, musiał być na wojnie. Nie widziała żadnych fizycznych defektów; prawdę mówiąc, miał dobre, szczupłe ciało i długie nogi. Joe, zauważywszy, że jest obserwowany, zmarszczył czoło i odwrócił się.
— Nie mogę popatrzeć? — spytała zastanawiając się dlaczego. Całą noc razem i nagle taka wstydliwość. — Czy jesteśmy pluskwami, które nie mogą znieść swojego widoku w dziennym świetle, i musimy chować się po kątach?
Mruknąwszy coś z niezadowoleniem, poszedł w skarpetach i kalesonach do łazienki, pocierając brodę.
To jest mój dom, myślała Juliana. Wpuszczam cię tutaj, a ty nie pozwalasz na siebie patrzeć. Dlaczego więc chciałeś tu zostać? Poszła za nim do łazienki; puszczał gorącą wodę do umywalki, żeby się ogolić.
Zobaczyła na jego ręce tatuaż, niebieską literę C.
— Co to jest? — spytała. — Twoja żona? Connie? Corinne?
— Cairo — powiedział myjąc twarz.
Jakie egzotyczne imię, pomyślała z zazdrością, ale zaraz poczuła, że się czerwieni.
— Głupia jestem — powiedziała. Trzydziestoczteroletni Włoch z niemieckiej części świata… jasne, że był na wojnie. Ale po stronie państw Osi. I walczył pod Kairem; tatuaż był symbolem więzi niemieckich i włoskich weteranów tej kampanii… klęska Brytyjczyków i Australijczyków pod komendą generała Gotta, zwycięstwo Rommla i jego Afrika Korps.
Wyszła z łazienki, wróciła do pokoju i zaczęła słać łóżko; ręce jej drżały.
Rzeczy Joe leżały porządnie ułożone na krześle, ubranie, mała walizeczka, drobiazgi osobiste. Wśród nich zauważyła kryte aksamitem pudełeczko, trochę jak futerał na okulary; sięgnęła po nie i zajrzała do środka.
Rzeczywiście walczyłeś pod Kairem, pomyślała patrząc na Krzyż Żelazny drugiej klasy z wygrawerowaną u góry datą 10 czerwca 1945. Nie wszyscy to dostawali; tylko najdzielniejsi. Ciekawe, co zrobiłeś… miałeś zaledwie siedemnaście lat.
Joe stanął w drzwiach łazienki, kiedy wyjmowała krzyż z pudełka; zauważyła go i drgnęła zawstydzona. On jednak nie wyglądał na zagniewanego.
— Tylko obejrzałam — powiedziała Juliana. — Nigdy jeszcze nie widziałam Krzyża Żelaznego. Czy sam Rommel ci go przypinał?
— Generał Bayerlein. Rommel był już wtedy przeniesiony do Anglii, żeby tam zakończyć sprawy. — Głos miał spokojny, ale jego dłoń zaczęła znowu jednostajnie ściskać czoło i przeczesywać włosy palcami, ruchem sprawiającym wrażenie chronicznego tiku nerwowego.
— Opowiesz mi o tym? — spytała Juliana, podczas gdy Joe zabrał się znowu do golenia.
Po ogoleniu wziął gorący prysznic i co nieco jej opowiedział; nic z tych rzeczy, które pragnęłaby usłyszeć. Jego dwaj starsi bracia brali udział w kampanii abisyńskiej, a on, jako trzynastoletni chłopak, należał do młodzieżowej organizacji faszystowskiej w rodzinnym Mediolanie. Później jego bracia służyli w doborowej baterii majora Ricardo Pardi i kiedy wybuchła druga wojna światowa, Joe mógł się do nich przyłączyć. Walczyli pod Grazianim. Mieli beznadziejny sprzęt, zwłaszcza czołgi. Brytyjczycy strzelali do nich jak do kaczek. Drzwiczki czołgów trzeba było w bitwie przyciskać workami z piaskiem, żeby się same nie otwierały. Jednak major Pardi zebrał wybrakowane pociski artyleryjskie, wypolerował je, nasmarował i strzelał nimi; jego bateria powstrzymała wielką, desperacką szarżę czołgów generała Wavella w 1943 roku.
— Czy twoi bracia żyją? — spytała Juliana.
Jego bracia zginęli w 1944, uduszeni drutem przez brytyjskich komandosów z grupy Pustynnej Dalekiego Zasięgu, która działała na tyłach wojsk Osi i wyróżniała się szczególnym fanatyzmem w ostatniej fazie wojny, kiedy stało się już jasne, że alianci nie mogą wygrać.
— Jaki jest twój stosunek do Brytyjczyków teraz? — spytała z wahaniem.
— Chciałbym, żeby Niemcy zrobili z Anglią to, co zrobili z Afryką — powiedział obojętnym tonem.
— Ale to już… osiemnaście lat. Wiem, że zwłaszcza Anglicy robili okropne rzeczy, ale…
— Mówi się o tym, co naziści zrobili z Żydami — powiedział Joe. — Brytyjczycy robili gorsze rzeczy. W bitwie o Londyn. — Umilkł na chwilę. — Ta broń zapalająca, fosfor i ropa naftowa. Widziałem potem niektórych niemieckich żołnierzy. Okręt za okrętem spalone na popiół. Te rury pod wodą zmieniły wodę w ogień. A ludność cywilna i dywanowe bombardowania zapalające, za pomocą których Churchill chciał w ostatniej chwili odwrócić klęskę. Te naloty psychologiczne na Hamburg i Essen.
— Nie mówmy już o tym — przerwała mu Juliana. Zaczęła przysmażać boczek; nastawiła małe, białe, plastykowe radio Emersona, które dostała od Franka na urodziny. — Zrobię ci coś do jedzenia. — Kręciła gałką w poszukiwaniu jakiejś przyjemnej, lekkiej muzyki.
— Coś ci pokażę — powiedział Joe. Siedział w pokoju na łóżku ze swoją walizeczką; otworzył ją i wyjął postrzępioną, wymiętą książkę, świadczącą o tym, że przeszła przez wiele rąk. Uśmiechnął się do Juliany. — Chodź tutaj. Czy wiesz, co pewien facet twierdzi? Ten ktoś — tu uniósł książkę. — To bardzo zabawne. Siadaj. — Wziął ją za rękę i przyciągnął do siebie. — Chcę ci poczytać. Przypuśćmy, że oni by zwyciężyli. Jak by to było? Nie musimy łamać sobie głowy, ten facet pomyślał za nas. — Otworzywszy książkę, Joe powoli przewracał kartki. — Imperium Brytyjskie opanowałoby całą Europę. I całe Morze Śródziemne. Włoch nie byłoby wcale. Ani Niemiec. Angielscy bobbies, śmieszne żołnierzyki w niedźwiedzich bermycach i król aż do Wołgi.
— Czy to byłoby takie złe? — spytała Juliana cicho.
— Czytałaś książkę?
— Nie — przyznała zerkając na okładkę. Słyszała o niej, wiele ludzi ją czytało. — Ale Frank i ja… mój były mąż i ja… często rozmawialiśmy o tym, jak by to było, gdyby alianci wygrali.
Joe jakby jej nie słyszał; wpatrywał się w egzemplarz książki Utyje szarańcza.
— A wiesz, dzięki czemu Anglia u niego wygrywa? Czemu bije państwa Osi?
Potrząsnęła głową czując, jak w siedzącym obok mężczyźnie narasta napięcie. Broda zaczęła mu drżeć, oblizywał wargi i po raz po raz wbijał palce we włosy… mówił ochrypłym głosem.
— U niego Włochy zdradzają — powiedział — przechodzą na stronę aliantów. Przyłączają się do Anglosasów i odsłaniają to, co on nazywa „miękkim podbrzuszem” Europy. Ale to naturalne, że on tak myśli. Wszyscy znamy tchórzliwe włoskie wojsko, które uciekało na sam widok Brytyjczyków. Popijające wino. Beztroskie, nie stworzone do walki. Ten facet… — Joe zamknął książkę i odwrócił ją, żeby spojrzeć na tylną okładkę — Abendsen. Ja nie mam do niego pretensji. On pisze fantazję, wyobraża sobie, jak wyglądałby świat, gdyby państwa Osi przegrały. A jak inaczej mogłyby przegrać, gdyby nie zdrada Włoch? — mówił zgrzytliwym głosem. — Duce to był błazen, wszyscy o tym wiedzą.
— Muszę odwrócić boczek — powiedziała i wyśliznęła się do kuchni.
Joe poszedł tam za nią z książką w ręku.
— I jeszcze Stany Zjednoczone przychodzą im z pomocą. Jak już dały łupnia Japończykom. A po wojnie Stany Zjednoczone i Brytania dzielą między siebie świat. Tak jak to w rzeczywistości zrobiły Niemcy i Japonia.
— Niemcy, Japonia i Włochy — poprawiła Juliana.
Zmierzył ją spojrzeniem.
— Opuściłeś Włochy. — Patrzyła mu prosto w oczy. Czy ty też zapomniałeś? — dodała w myśli. Jak wszyscy? Małe imperium na Bliskim Wschodzie… operetkowy Nowy Rzym.
Po chwili postawiła przed nim talerz z jajkami na boczku, tost z marmoladą i kawę. Zabrał się skwapliwie do jedzenia.
— Co jadaliście w Afryce? — spytała, kiedy ona też już usiadła.
— Zdechłego osła — powiedział Joe.
— To okropne.
— Asino Morte — wyjaśnił z krzywym uśmiechem. — Puszki z wołowiną miały wybite litery AM. Niemcy nazywali je Alter Mann. Stary człowiek. — Joe wrócił z zapałem do jedzenia.
Chciałabym to przeczytać, pomyślała Juliana, wyciągając rękę po książkę, którą Joe trzymał pod pachą. Czy zostanie tu wystarczająco długo? Książka była zatłuszczona, miała luźne kartki. Pełno śladów palców. Czytana przez kierowców ciężarówek na długich trasach. Późno w nocy po małych jadłodajniach… Założę się, że ślęczałeś nad tą książką tygodniami, jeżeli nie miesiącami.
Otworzywszy książkę na chybił-trafił, przeczytała: „…teraz, na starość, kontemplował spokój, państwo, którego starożytni by zazdrościli, ale nie byli w stanie objąć rozumem, okręty od Krymu do Madrytu, i wszystko to jedno Imperium, z tym samym pieniądzem, językiem, sztandarem. Wspaniały, stary Union Jack wciągany na maszt od wschodu do zachodu słońca: spełniło się nareszcie, to o słońcu i sztandarze…”
— Jedyna książka, którą noszę ze sobą — powiedziała Juliana — to nie jest właściwie książka, tylko wyrocznia. I-cing… Frank zaraził mnie nią i korzystam z niej stale przed podjęciem decyzji. Zawsze mam ją pod ręką, zawsze. — Zamknęła Szarańczę. — Chcesz ją zobaczyć? Chcesz z niej skorzystać?
— Nie — odparł Joe.
Z brodą opartą na złożonych rękach i spoglądając na niego spod oka, spytała:
— Czy przeniosłeś się tu na stałe? I co zamierzasz robić dalej? — Wciąż przeżuwasz zniewagi i oszczerstwa, myślała. Przerażasz mnie swoją nienawiścią do świata. A jednak… jest w tobie coś. Jesteś jak małe, zmyślne zwierzątko. Obserwując badawczo jego twarz zastanawiała się, jak mogła pomyśleć, że jest młodszy od niej. Ale w pewnym sensie to nawet prawda; jesteś dziecinny, jesteś wciąż młodszym braciszkiem, ubóstwiającym swoich dwóch starszych braci i swojego majora Pardi, i generała Rommla, wyrywającym się, żeby bić Anglików. Czy rzeczywiście zadusili twoich braci pętlami z drutu? Słyszeliśmy relacje o zbrodniach wojennych i fotografie opublikowane po wojnie… Wzdrygnęła się. Ale przecież brytyjscy komandosi zostali postawieni przed sądem i już dawno temu ukarani.
W radiu ucichła muzyka; nadawano chyba wiadomości, słychać było na krótkich falach zgiełk europejskich stacji. Głos stał się niewyraźny i zanikł. Długa pauza, nic, tylko cisza. Potem spiker z Denver, bardzo wyraźnie, z bliska. Sięgnęła, żeby przekręcić gałkę, ale Joe powstrzymał jej rękę.
„…wiadomość o śmierci kanclerza Bormanna spadła jak grom z jasnego nieba na Niemców, których nie dalej jak wczoraj zapewniano…”
Juliana i Joe zerwali się na równe nogi.
„…wszystkie stacje Rzeszy przerwały nadawanie programów i rozległy się uroczyste dźwięki hymnu partyjnego Horst Wessel Lied w wykonaniu chóru dywizji SS Das Reich. Później z Drezna, gdzie spotkali się sekretarz partii oraz kierownictwo Sicherheitsdienst, narodowej policji bezpieczeństwa, która zastąpiła gestapo po…”
Joe nastawił radio głośniej.
„…reorganizacji rządu z inicjatywy zmarłego Reichsführera Himmlera, Alberta Speera i innych, ogłoszono dwutygodniową ogólnonarodową żałobę i, jak donoszą, natychmiast wiele sklepów i instytucji zostało zamkniętych. Jak dotychczas brak wiadomości na temat spodziewanego zwołania Reichstagu, oficjalnego parlamentu Trzeciej Rzeszy, który musi zaaprobować…”
— Będzie Heydrich — powiedział Joe.
— Ja bym chciała, żeby został kanclerzem ten wysoki blondyn Schirach. Boże, więc nareszcie umarł. Czy myślisz, że Schirach ma szanse?
— Nie — odparł Joe krótko.
— Może teraz wybuchnąć wojna domowa — powiedziała. — Ale wszyscy oni są teraz tacy starzy. Göring, Goebbels i cała reszta tych partyjniaków.
„…dosięgła go w jego alpejskiej rezydencji koło Brenner…” mówiło radio.
— To o grubym Hermannie — wtrącił Joe.
„…stwierdził, że jest wstrząśnięty stratą nie tylko jako żołnierz, patriota i wierny członek partii, lecz także, jak to wielokrotnie podkreślał, jako osobisty przyjaciel, którego, jak wszyscy pamiętają, poparł w dyskusji tuż po wojnie, kiedy się przez pewien czas wydawało, że elementy przeciwne objęciu przez Martina Bormanna najwyższego stanowiska…”
Juliana wyłączyła radio.
— To bełkot — powiedziała. — Dlaczego używają takich słów? Mówią o tych straszliwych mordercach tak, jakby byli zwykłymi ludźmi.
— Bo są zwykłymi ludźmi — stwierdził Joe. Poprawił się na krześle i wrócił do przerwanego śniadania. — Zrobili tylko to, co każdy z nas zrobiłby na ich miejscu. Uratowali świat przed komunizmem. Gdyby nie oni, żylibyśmy dziś pod władzą Czerwonych.
— Pleciesz trzy po trzy — powiedziała Juliana. — Jak to radio. Gadanie!
— Żyłem pod nazistami i wiem, co to znaczy. Czy to jest gadanie: dwanaście, trzynaście, więcej, prawie piętnaście lat życia? Mam kartę pracy z OT. Pracowałem w Organizacji Todta od 1947, najpierw w Afryce Północnej, potem w Stanach. Posłuchaj — podniósł wskazujący palec. — Mam włoski talent do prac ziemnych, OT przyznała mi wysoką grupę. Nie lałem asfaltu i nie mieszałem betonu przy autobahnach, ja pomagałem projektować, byłem technikiem. Któregoś dnia sam doktor Todt przyjechał na inspekcję naszego zespołu. Powiedział do mnie: „Masz złote ręce”. To jest wielka chwila, Juliano. Godność pracy, oni nie tylko gadają. Zanim przyszli, wszyscy odnosili się z lekceważeniem do pracy fizycznej, ja też. Arystokratyzm. Front Pracy położył temu kres. Po raz pierwszy zobaczyłem swoje własne ręce. — Mówił tak szybko, że ujawnił się jego obcy akcent; miała trudności z rozumieniem go. — Mieszkaliśmy wszyscy w lesie, w górnym stanie Nowy Jork, jak bracia. Maszerowaliśmy ze śpiewem do pracy. Duch bojowy, tylko w dziele odbudowy, a nie zniszczenia. To były najlepsze czasy, powojenna odbudowa: całe szeregi porządnych, czystych, solidnych budynków, ulica za ulicą, całe nowe śródmieścia, Nowy Jork i Baltimore. Teraz to już przeszłość. Teraz rej wodzą wielkie kartele, Amerykański Krupp i Sohnen. Ale to nie naziści. To stara europejska plutokracja. Gorsi, słyszysz? Naziści tacy jak Rommel i Todt są milion razy lepsi niż przemysłowcy w rodzaju Kruppa i bankierzy. Wszystkich tych Prusaków, wszystkich tych panów w kamizelkach powinno się posłać do gazu.
Ale, pomyślała Juliana, ci panowie w kamizelkach są tu na zawsze. A twoi bogowie, Rommel i doktor Todt, przybyli po działaniach wojennych, żeby uprzątnąć gruzy, zbudować autobahny i uruchomić przemysł. Pozostawili nawet przy życiu Żydów, cóż za niespodzianka, amnestia, żeby Żydzi też mogli włączyć się do roboty. Do 1949 w każdym razie… a potem do widzenia panowie Todt i Rommel, na emeryturę, na grzybki.
A czy ja nie wiem? — myślała Juliana. Mało to nasłuchałam się od Franka? Nie ma co opowiadać mi o życiu pod nazistami; mój mąż był… jest… Żydem. Ja wiem, że doktor Todt był najskromniejszym, najłagodniejszym człowiekiem pod słońcem; wiem, że jego celem było dostarczenie pracy, uczciwej, godnej pracy, milionom otępiałych, załamanych Amerykanów snujących się wśród powojennych ruin. Wiem, że chciał zapewnić opiekę zdrowotną, ośrodki wypoczynkowe i przyzwoite mieszkania dla wszystkich, niezależnie od rasy; był budowniczym, nie filozofem… i w większości punktów udało mu się zrealizować to, co zaplanował. Rzeczywiście dopiął swego. Ale…
Nie sformułowana dotąd myśl teraz wypłynęła z głębi umysłu.
— Joe. Ta książka o szarańczy, czy ona nie jest zakazana na Wschodnim Wybrzeżu?
Kiwnął głową.
— Jak więc mogłeś ją czytać? — Coś tu budziło w niej niepokój. — Czyżby już nie groziło za to rozstrzelanie?
— To zależy od przynależności rasowej. Od kochanej opaski na ramieniu.
To prawda. Słowianie, Polacy, Portorykańczycy mieli największe ograniczenia w prawach czytania, działania, słuchania. Anglosasi mieli znacznie lepiej. Mogli chodzić do bibliotek, muzeów i na koncerty, ich dzieci korzystały z oświaty publicznej. Ale mimo to… Utyje szarańcza nie miała ograniczonego zasięgu, była wręcz zakazana dla wszystkich.
— Czytałem to w ustępie. Chowałem w poduszce. Prawdę mówiąc, czytałem ją dlatego, że jest zakazana.
— Jesteś bardzo odważny.
— Mówisz to ironicznie? — spytał zbity z tropu.
— Nie.
Odprężył się nieco.
— Wam tutaj jest łatwo, żyjecie sobie bezpiecznie, bez celu, poza biegiem wydarzeń. Żadnych zmartwień, żadnych kłopotów, rezerwat przeszłości.
— Zabijasz sam siebie tym cynizmem — powiedziała. — Pozabierano ci twoich idoli, jednego za drugim, i teraz nie masz komu ofiarować swojej miłości. — Podała mu widelec. Jedz, pomyślała, albo zrezygnuj nawet z tego procesu biologicznego.
Jedząc Joe kiwnął głową w stronę książki i powiedział:
— Ten Abendsen mieszka, według informacji na okładce, gdzieś w okolicy. W Cheyenne. Uzyskuje perspektywę na świat z bezpiecznego miejsca, wpadłabyś na to? Przeczytaj, co tam piszą, przeczytaj na głos.
Wzięła książkę i przeczytała tekst na okładce.
— „Były żołnierz. Służył w amerykańskiej piechocie morskiej podczas drugiej wojny światowej, raniony w Anglii przez niemiecki czołg typu Tygrys. Sierżant. Mówią, że miejsce, w którym pisze, to istna forteca, wszędzie pełno broni”. — Odłożywszy książkę, dodała: — Tu o tym nie piszą, ale słyszałam, jak ktoś mówił, że to u niego prawie paranoja; dom jest w górach, otoczony drutem kolczastym pod napięciem. Niełatwo się tam dostać.
— Może wie, co robi — powiedział Joe — żyjąc w ten sposób po napisaniu takiej książki. Niemieckie szyszki krew zalała, kiedy to przeczytali.
— On tak żył już przedtem, tam napisał tę książkę. To jego miejsce nazywa się — zerknęła na okładkę książki — Wysoki Zamek. Tak je nazwał.
— Nie będą mogli się do niego dobrać — mówił Joe, żując pośpiesznie. — Jest czujny. Spryciarz.
— Uważam, że wykazał wielką odwagę, pisząc tę książkę. Gdyby państwa Osi przegrały wojnę, moglibyśmy mówić i pisać wszystko, co chcemy, jak dawniej. Bylibyśmy jednym krajem i mielibyśmy sprawiedliwy system prawny, jednakowy dla wszystkich.
Ku jej zdziwieniu przytaknął głową.
— Nie rozumiem cię — powiedziała. — Jakie ty masz przekonania? Czego chcesz? Najpierw bronisz tych potworów, tych zboczeńców, którzy wymordowali Żydów, a potem… — W desperacji chwyciła go za uszy; zamrugał z bólu i zdziwienia, kiedy wstała, pociągając i jego za sobą. Stali twarzą w twarz, sapiąc i nie mogąc przemówić słowa.
— Pozwól mi skończyć to śniadanie, które mi sama przygotowałaś — odezwał się wreszcie Joe.
— Nie odpowiesz? Nie chcesz mi powiedzieć? Ty dobrze wiesz, rozumiesz, tylko udajesz, że nie masz pojęcia, o co mi chodzi, i jesz dalej. — Puściła jego uszy, zgniotła je tak, że były teraz jaskrawoczerwone.
— Pusta gadanina — powiedział Joe. — Bez znaczenia. Jak to radio, o którym mówiłaś. Wiesz, jak brunatne koszule określają ludzi, którzy bawią się w filozofię? Eierkopf. Jajogłowy. Dlatego, że ich wielkie, baniaste, puste głowy tak łatwo pękają… w ulicznych zamieszkach.
— Skoro tak o mnie myślisz, to dlaczego sobie nie pójdziesz? Po co tu siedzisz?
Jego zagadkowy grymas przejął ją chłodem.
Żałuję, że go do siebie wpuściłam, pomyślała. A teraz jest już za późno. Wiem, że nie potrafię się go pozbyć, jest za silny.
Dzieje się coś okropnego, myślała. On jest tego źródłem i wygląda na to, że ja mu pomagam.
— Co się z tobą dzieje? — wziął ją pod brodę, pogłaskał po karku, wsunął dłoń pod bluzkę i z czułością gładził jej ramię. — Zły nastrój. Powiedz, co cię dręczy, zrobię ci psychoanalizę gratis.
— Nazwą cię żydowskim psychoanalitykiem. — Uśmiechnęła się blado. — Chcesz wylądować w krematorium?
— Masz lęk przed mężczyznami. Czy tak?
— Nie wiem.
— To się dało odczuć zeszłej nocy. Tylko dzięki temu, że ja… — Urwał wpół zdania. — Dzięki temu, że starałem się w niczym cię nie urazić…
— Dlatego, że byłeś w łóżku z tyloma kobietami. To chciałeś powiedzieć.
— Ale wiem, że mam rację. Posłuchaj, Juliano, nigdy cię nie skrzywdzę. Przysięgam na grób mojej matki. Będę szczególnie uważny, a jeżeli już chcesz mówić o moim doświadczeniu, to możesz z niego w pełni korzystać. Pozbędziesz się swoich lęków. Potrafię cię odprężyć i niejednego nauczyć, i to bardzo szybko. Po prostu dotąd nie miałaś szczęścia do mężczyzn.
Kiwnęła głową nieco podniesiona na duchu. Ale nadal czuła chłód i smutek, i nadal nie wiedziała dlaczego.
Pan Nobusuke Tagomi zaczął dzień pracy od chwili samotności. Siedział w swoim gabinecie w budynku Nippon Times i medytował.
Jeszcze zanim wyszedł z domu do biura, otrzymał od Ito raport o panu Baynesie. Młody student nie miał wątpliwości: pan Baynes nie był Szwedem. Pan Baynes był z całą pewnością narodowości niemieckiej.
Ale ani Misja Handlowa, ani japońska tajna policja Tokkoka nie miały zbyt wielkiego wyobrażenia o niemczyźnie pana Ito. Głupiec, prawdopodobnie nie wywąchał nic godnego uwagi, myślał pan Tagomi. Nadgorliwość połączona z romantycznymi doktrynami. Demaskować, wiecznie podejrzewać.
W każdym razie spotkanie z panem Baynesem i starszą osobą z Wysp rozpocznie się wkrótce, zgodnie z planem, niezależnie od narodowości pana Baynesa, który spodobał się panu Tagomi. To jest, uznał, prawdopodobnie najważniejszy talent u osób na wysokich stanowiskach, takich jak on. Intuicja co do ludzi. Umiejętność poznania dobrego człowieka. Przebić się przez wszystkie ceremonie i zewnętrzne formy. Przeniknąć do serca.
Serce zamknięte między dwiema liniami in, liniami czarnej namiętności. Zduszone czasem, lecz jednak nawet wtedy światło jang, płomyk w środku. Podoba mi się, powiedział do siebie pan Tagomi. Niemiec czy Szwed. Mam nadzieję, że zarakaina pomogła mu na ból głowy. Muszę pamiętać, żeby go o to spytać, zaraz na wstępie.
Odezwał się interkom na jego biurku.
— Nie teraz — powiedział szorstko — nie czas na rozmowy. Chwila wewnętrznej prawdy. Introwersja.
Mimo to z małego głośnika odezwał się głos pana Ramseya:
— Proszę szanownego pana, przed chwilą nadeszła wiadomość z sekcji informacyjnej na dole. Kanclerz Rzeszy Martin Bormann nie żyje. — Głos pana Ramseya urwał się. Cisza.
Odwołać wszystkie sprawy na dzisiaj, pomyślał pan Tagomi. Wstał zza biurka i zaczął chodzić szybkim krokiem po gabinecie, zaciskając dłonie. Trzeba się zastanowić. Wysłać natychmiast kondolencje do konsula Rzeszy. Prosta sprawa; może to zrobić podwładny. Głęboki żal, itd. Cała Japonia łączy się z narodem niemieckim w tej smutnej chwili. Co potem? Największa czujność. Być w pogotowiu na natychmiastowe przyjęcie informacji z Tokio.
Nacisnąwszy guzik interkomu, powiedział:
— Panie Ramsey, proszę się upewnić, czy mamy połączenie z Tokio. Proszę postawić telefonistki w stan pogotowia. Komunikat musi być odebrany natychmiast.
— Tak jest, proszę pana.
— Od tej chwili będę w swoim gabinecie. Odłożyć wszystkie bieżące sprawy. Odprawiać wszystkich interesantów.
— Słucham?
— Muszę mieć wolne ręce, w razie gdyby trzeba było działać natychmiast.
— Tak jest, proszę pana.
W pół godziny później, o dziewiątej, nadeszła wiadomość od najwyższego rangą przedstawiciela Rządu Cesarskiego na Zachodnim Wybrzeżu, ambasadora Japonii w Pacyficznych Stanach Ameryki, czcigodnego barona L.B. Kaelemakule. Ministerstwo Spraw Zagranicznych zwoływało nadzwyczajne posiedzenie w gmachu ambasady na Sutter Street i każda z misji handlowych miała tam przysłać odpowiedzialnego urzędnika. W tym przypadku oznaczało to samego pana Tagomi.
Nie było czasu na zmianę stroju. Pan Tagomi pośpieszył do windy ekspresowej, zjechał na parter i w chwilę później siedział już w limuzynie misji, czarnym Cadillacu 1940, prowadzonym przez doświadczonego chińskiego szofera w liberii.
Przed gmachem ambasady ujrzał wozy innych ważnych osobistości, było ich kilkanaście. Różni dygnitarze, niektórzy znajomi, inni nie, wchodzili po szerokich schodach budynku. Szofer otworzył drzwiczki i pan Tagomi wysiadł pośpiesznie, ściskając rączkę teczki; była pusta, bo nie miał żadnych papierów na konferencję… ale należało za wszelką cenę stwarzać pozory, że nie jest się tylko widzem. Szedł po schodach w sposób sugerujący, że ma do odegrania istotną rolę w zdarzeniach, choć w rzeczywistości nie poinformowano go nawet, co będzie tematem konferencji.
Dygnitarze zbierali się w małe grupki; przyciszone dyskusje w hallu. Pan Tagomi przyłączył się do kilku znajomych osób, wymieniając ukłony i zachowując się, tak jak i oni, z uroczystą powagą.
Po chwili pojawił się urzędnik ambasady i skierował ich do dużej sali zastawionej składanymi krzesłami. Wszyscy weszli i zajęli miejsca. Rozmowy ucichły, słychać było tylko pokasływania i szuranie nogami.
Na przedzie jakiś dżentelmen z papierami w ręku przeciska się do stojącego na podwyższeniu stolika. Sztuczkowe spodnie: przedstawiciel Ministerstwa Spraw Zagranicznych.
Lekkie zamieszanie. Inne osoby wymieniają półgłosem uwagi; głowy pochylone ku sobie.
— Panowie — odezwał się człowiek z ministerstwa donośnym, rozkazującym głosem. Wszystkie oczy zwróciły się ku niemu. — Jak wiecie, śmierć bohatera Rzeszy jest potwierdzona. Oficjalny komunikat z Berlina. Spotkanie nasze, które nie potrwa długo — wkrótce będziecie mogli wrócić do swoich biur — ma na celu poinformowanie was o naszej ocenie kilku współzawodniczących frakcji w niemieckim życiu politycznym, które, jak można tego obecnie oczekiwać, przystąpią do bezpardonowej walki o stanowisko zwolnione przez Herr Bormanna.
W skrócie, najważniejsze osobistości. Przede wszystkim Hermann Göring. Wybaczcie, proszę, dobrze znane fakty.
Zwany popularnie Grubym ze względu na tuszę, pierwotnie odważny as powietrzny w pierwszej wojnie światowej, utworzył gestapo i zajmował ważne stanowisko w rządzie pruskim. Jeden z najbardziej bezwzględnych starych nazistów, jednak później jego sybaryckie ekscesy stworzyły mylący obraz sympatycznego hulaki, któremu wedle zaleceń naszego rządu ufać nie należy. Ten człowiek, chociaż mówi się o nim, że ma kłopoty ze zdrowiem, może nawet jest chory przez swoją żarłoczność, przypomina raczej żądnych uciech rzymskich cezarów, których władza rosła z wiekiem, nie słabła. Sensacyjny obraz tego człowieka w todze, z oswojonymi lwami, władającego olbrzymim zamkiem wypełnionym trofeami i dziełami sztuki, jest niewątpliwie prawdziwy. Towarowe pociągi wiozące zrabowane bogactwa do jego siedziby miały pierwszeństwo przed transportami wojskowymi nawet podczas wojny. Nasza ocena: ten człowiek ma nieograniczony apetyt na władzę i jest w stanie ją zdobyć. Najbardziej rozpustny ze wszystkich nazi w przeciwieństwie do zmarłego Himmlera, który żył ubogo z mizernej pensji. Herr Göring reprezentuje mentalność łupieżcy, korzystającego z władzy dla zdobycia osobistego bogactwa. Mentalność prymitywna, nawet wulgarna, ale spora inteligencja, może najinteligentniejszy ze wszystkich nazistowskich przywódców. Cel jego dążeń: gloryfikacja własnej osoby w stylu rzymskich imperatorów.
Następny. Herr Joseph Goebbels. W młodości przeszedł chorobę Heinego-Mediny. Pierwotnie katolik. Wybitny mówca i pisarz, umysł elastyczny i fanatyczny, dowcipny, kulturalny, kosmopolityczny. Żywo interesuje się damami. Elegancki. Wykształcony. Bardzo zdolny. Dużo pracuje; wręcz gorączkowa potrzeba organizowania. Mówią, że nigdy nie odpoczywa. Cieszy się szacunkiem. Potrafi być ujmujący, ale jest w nim rys zaciekłości, silniejszy niż u innych nazistów. Orientacja ideologiczna przypominająca jezuityzm pogłębiony postromantycznym niemieckim nihilizmem. Uważany za jedynego autentycznego intelektualistę w partii. W młodości miał ambicje dramatopisarza. Niewielu przyjaciół. Nie lubiany przez podwładnych, jest mimo wszystko wysublimowanym produktem wielu najlepszych elementów europejskiej kultury. Celem jego dążeń nie jest żądza uciech, ale władza dla samej władzy. Postawa organizacyjna w klasycznym sensie pruskiej państwowości.
Herr Heydrich.
Urzędnik Ministerstwa Spraw Zagranicznych przerwał, podniósł wzrok i powiódł nim po zgromadzonych. Potem podjął na nowo.
— Osobnik znacznie młodszy od wymienionych, którzy uczestniczyli w rewolucji 1932 roku. Związany zawodowo z elitą SS. Podwładny Himmlera, mógł odegrać rolę w nie wyjaśnionej do końca śmierci Himmlera w 1948. Oficjalnie wyeliminował konkurentów w aparacie policji, takich jak Eichmann, Schellenberg i inni. Mówią, że wielu funkcjonariuszy partii żywi do niego lęk. Odpowiedzialny za kontrolę Wehrmachtu po zamieszkach w słynnym starciu między policją a wojskiem, które doprowadziło do reorganizacji aparatu rządowego, z której NSDAP wyszła zwycięsko. Konsekwentnie popierał Martina Bormanna. Produkt elitarnego szkolenia, jednak przed tak zwanym systemem zamkowym SS. Mówi się o nim, że jest pozbawiony uczuciowości w tradycyjnym sensie. Zagadkowy w kwestii motywacji. Być może widzi społeczeństwo w kategoriach teorii gier; szczególne quasi naukowe podejście spotykane w pewnych kręgach technokratów. Nie bierze udziału w dysputach ideologicznych. Podsumowanie: można go uważać za najbardziej nowoczesnego pod względem mentalności. Typ postoświeceniowy, rezygnujący z tak zwanych niezbędnych iluzji w rodzaju wiary w Boga. Socjologowie z Tokio nie potrafią zgłębić tej tak rwanej realistycznej mentalności, trzeba więc uznać go za zagadkę. Należy jednak zwrócić uwagę na podobieństwo do zaniku uczuciowości w posuniętej schizofrenii.
Słuchając tego, pan Tagomi poczuł się niedobrze.
— Baldur von Schirach. Były szef Hitlerjugend. Uważany za idealistę. Prywatnie pociągający, nie ma jednak opinii zbyt doświadczonego ani kompetentnego. Szczerze wierzy w cele partii. Odpowiedzialny za osuszenie Morza Śródziemnego i uzyskanie olbrzymich terenów uprawnych. Hamował bezwzględną politykę rasowej eksterminacji na terenach słowiańskich w początkach lat pięćdziesiątych. Zwrócił się bezpośrednio do narodu niemieckiego z projektem pozostawienia resztek ludów słowiańskich w zamkniętych rezerwatach. Wzywał do zakończenia pewnych form eutanazji i doświadczeń lekarskich, lecz bez powodzenia.
Doktor Seyss-Inquart. Były nazista austriacki, obecnie odpowiedzialny za obszary kolonialne Rzeszy i politykę kolonialną. Prawdopodobnie najbardziej znienawidzony człowiek na terytoriach należących do Rzeszy. Mówi się, że był inspiratorem większości, jeżeli nie wszystkich represji w stosunku do ludów podbitych. Opracowywał wraz z Rosenbergiem plany olbrzymich triumfów ideologicznych niezwykle niepokojącego typu, w rodzaju sterylizacji całej ludności rosyjskiej ocalałej z działań wojennych. Brak ścisłych danych, ale uważa się go za jedną z osób odpowiedzialnych za decyzję rzucenia na pastwę eksperymentów całego kontynentu afrykańskiego i stworzenia ludobójczych warunków dla ludności murzyńskiej. Prawdopodobnie najbliższy temperamentem pierwszemu führerowi, Adolfowi Hitlerowi.
Przedstawiciel Ministerstwa Spraw Zagranicznych zakończył swoją suchą, powolną recytację.
Chyba zaraz oszaleję, pomyślał pan Tagomi. Muszę się stąd wydostać, mam atak. Mój organizm chce wyrzucić z siebie wszystko, umieram. Wstał chwiejnie i zaczął się przepychać między ludźmi i krzesłami. Ledwo widział. Do toalety. Przyśpieszył kroku.
Kilka głów odwróciło się. Zobaczyli go. Wstyd. Choruje na ważnym zebraniu. Utrata prestiżu. Wybiegł przez drzwi, które otworzył pracownik ambasady.
Natychmiast ustąpiła panika. Świat przestał wirować, znowu widział przedmioty. Nieruchoma podłoga, ściany.
Zawroty głowy. Niewątpliwie zaburzenie ucha środkowego.
Diencephalon, pradawna część mózgu, daje o sobie znać, pomyślał.
Jakieś chwilowe organiczne zaburzenie.
Myśleć o rzeczach pokrzepiających. Odwołać się do porządku świata. Do czego sięgnąć? Religia? Myślał: A teraz gawot w spokojnym wykonaniu. Oboje znakomicie, oboje znakomicie, chwytacie to bardzo ładnie. To jest właśnie ten styl. Mała formułka rozpoznawalnego świata. Gondolierzy. G i S. Zamknął oczy, wyobrażając sobie zespół D’Oyle Carte’a, tak jak go oglądał podczas ich tournee po wojnie. Realny, realny świat.
Pracownik ambasady, tuż obok, pyta:
— Czy mogę szanownemu panu w czymś pomóc?
Pan Tagomi kłania się.
— Już czuję się dobrze.
Twarz tamtego spokojna, zatroskana. Bez szyderstwa. Może wszyscy śmieją się ze mnie? — myślał pan Tagomi. W głębi serca.
Zło istnieje. Jest realne, jak beton.
Nie mogę w to uwierzyć. Nie mogę tego znieść. Zło to nie tylko punkt widzenia. Snuł się po hallu, słysząc szum ruchu ulicznego i głos przedstawiciela ministerstwa prowadzącego zebranie. Cała nasza religia jest niesłuszna. Co robić? — zapytywał sam siebie. Podszedł do głównego wejścia, pracownik otworzył drzwi i pan Tagomi zszedł po schodach na ulicę. Zaparkowane samochody. Jego wóz. Kierowcy czekają.
To jest część nas. Składnik świata. Otacza nas, przenika nasze ciała, umysły, serca.
Dlaczego?
Jesteśmy jak ślepe krety. Ryjemy w ziemi po omacku, obmacując świat nosem. Nie wiemy nic. Odczułem to… teraz nie wiem, dokąd iść. Tylko wyć ze strachu. Uciekać.
Godny politowania.
Śmieją się ze mnie, myślał mijając szoferów, którzy przyglądali mu się, gdy szedł do swego auta. Zapomniałem teczki. Zostawiłem ją tam, przy moim krześle. Wszystkie oczy skierowane na niego, kiedy kiwa na szofera. Otwarte drzwiczki, wpełznął do środka.
Zawieź mnie do szpitala, pomyślał. Nie, zawieź mnie z powrotem do biura.
— Budynek Nippon Times — powiedział na głos. — Proszę jechać wolno. — Patrzył na miasto, samochody, sklepy, wysokie budownictwo, bardzo nowoczesne. Ludzie. Wszyscy, mężczyźni i kobiety, zajęci własnymi sprawami.
Po przyjściu do biura polecił panu Ramseyowi porozumieć się z jedną z pozostałych misji handlowych, z Misją Rud Nieżelaznych, i poprosić, żeby ich przedstawiciel na konferencję w ambasadzie skontaktował się z nim po powrocie.
Telefon zadzwonił tuż przed dwunastą.
— Pewnie zauważył pan, co mi się przytrafiło na konferencji — powiedział pan Tagomi do telefonu. — Niewątpliwie bardzo rzucało się to w oczy, zwłaszcza moje pośpieszne wyjście.
— Nic nie zauważyłem — powiedział Nieżelazny. — Ale nie widziałem pana po spotkaniu i zastanawiałem się, co się z panem dzieje.
— Jest pan wielce taktowny — zauważył posępnie pan Tagomi.
— Wcale nie. Jestem pewien, że wszyscy byli tak pochłonięci wystąpieniem przedstawiciela ministerstwa, że nie zwracali uwagi na inne sprawy. Jeżeli zaś chodzi o to, co działo się po pańskim odejściu… czy był pan do końca listy pretendentów do władzy? To było na samym początku.
— Słuchałem do miejsca o doktorze Seyss-Inquart.
— Następnie mówca przedstawił tamtejszą sytuację gospodarczą. Nasze władze stoją na stanowisku, że niemieckie plany zredukowania ludności Europy i Azji Północnej do poziomu niewolników, plus wymordowanie wszystkich intelektualistów, elementów burżuazyjnych, patriotycznej młodzieży i tak dalej, było katastrofą z ekonomicznego punktu widzenia. Jedynie wspaniałe osiągnięcia technologiczne nauki i przemysłu uratowały Niemców. Wunderwaffe, że tak powiem.
— Tak — wtrącił pan Tagomi. Siedząc za biurkiem i trzymając słuchawkę, jedną ręką nalał sobie filiżankę gorącej herbaty. — Tak jak ich cudowna broń V-1, V-2 i odrzutowe myśliwce w czasie wojny.
— To jest żonglerka — mówił człowiek od Rud Nieżelaznych. — Wszystko trzyma się głównie dzięki wykorzystaniu energii atomowej. I propagandowemu cyrkowi rakietowych podróży na Marsa i Wenus. Mówca wskazał, że mimo całego ich oddziaływania na wyobraźnię, podróże te mają zerową wartość ekonomiczną.
— Ale są widowiskowe — wtrącił pan Tagomi.
— Jego przewidywania były ponure. Uważa, że najwyżej postawieni naziści nie chcą spojrzeć w oczy rzeczywistości gospodarczej i coraz bardziej przeważają szalę w stronę spektakularnych awantur, kosztem bezpieczeństwa i ogólnej równowagi. Cykl maniakalnego entuzjazmu, potem strachu, potem rozpaczliwych decyzji partyjnych… a w każdym razie wykazywał, że wszystko to wynosi do góry najbardziej lekkomyślnych i nieodpowiedzialnych polityków.
Pan Tagomi kiwnął głową.
— Musimy zatem zakładać, że zostanie dokonany najgorszy, nie zaś najlepszy wybór. Trzeźwe i odpowiedzialne elementy wyjdą z obecnej rozgrywki pokonane.
— Kto według niego jest najgorszy?
— Heydrich. Seyss-Inquart i Göring. W opinii Rządu Cesarskiego.
— A najlepszy?
— Zapewne Baldur von Schirach i doktor Goebbels. Ale tutaj był mniej precyzyjny.
— Czy coś jeszcze?
— Powiedział nam, że w chwili obecnej musimy wierzyć cesarzowi i rządowi bardziej niż kiedykolwiek. Że możemy spoglądać ku pałacowi z ufnością.
— Czy zapadła chwila pełnej szacunku ciszy?
— Tak.
Pan Tagomi podziękował człowiekowi z Rud Nieżelaznych i odłożył słuchawkę.
Siedział popijając herbatę, kiedy odezwał się interkom. Głos panny Ephreikian:
— Chciał pan wysłać depeszę do konsula niemieckiego. — Chwila milczenia. — Czy życzy pan sobie podyktować ją teraz?
Racja, przypomniał sobie pan Tagomi. Zapomniałem.
— Proszę przyjść do gabinetu — powiedział.
Po chwili sekretarka weszła.
— Czy czuje się pan już lepiej? — spytała, uśmiechając się z nadzieją.
— Tak. Zastrzyk witamin pomógł. — Zastanowił się. — Proszę mi przypomnieć. Jak brzmi nazwisko niemieckiego konsula?
— Mam je tutaj, proszę pana. Freiherr Hugo Reiss.
— Mein Herr — zaczął pan Tagomi. — Dotarła do nas wstrząsająca wiadomość, że Wasz Wódz, Herr Martin Bormann, odszedł. Łzy napływają mi do oczu, kiedy piszę te słowa. Kiedy wspominam śmiałe czyny popełnione przez Herr Bormanna dla zabezpieczenia narodu niemieckiego od wrogów, zarówno zewnętrznych, jak i wewnętrznych, a także wstrząsające, surowe środki zastosowane wobec opornych i zdrajców, którzy chcieli zdradzić marzenie całej ludzkości o kosmosie, w który teraz jasnowłosi, błękitnoocy nordycy wdarli się po tysiącleciach… — Zatrzymał się. Tego zdania w żaden sposób nie da się zakończyć. Panna Ephreikian wyłączyła magnetofon i czekała.
— Żyjemy we wspaniałych czasach — powiedział.
— Czy mam to zapisać? Czy to należy do tekstu? — z wahaniem puściła maszynę w ruch.
— Powiedziałem to do pani.
Uśmiechnął się.
— Proszę puścić moją wypowiedź.
Szpula zaczęła się obracać, potem usłyszał swój głos, słaby i metaliczny, wydobywający się z małego głośnika.
— „…popełnione przez Herr Bormanna dla zabezpieczenia narodu…” — Słuchał dalej owadopodobnych popiskiwań. Bełkot i makulatura, pomyślał.
— Mam zakończenie — powiedział, kiedy szpula przestała się obracać — …zdecydowani, składając ofiarę ze swego życia, sięgnąć ku gwiazdom, by w ten sposób zapewnić sobie w historii miejsce, którego żadne istoty nie będą mogły im odebrać, jakkolwiek potoczą się losy. — Zrobił przerwę. — Wszyscy jesteśmy owadami — powiedział do panny Ephreikian. — Zmierzamy po omacku ku czemuś strasznemu lub boskiemu. Nie sądzi pani? — Skłonił się. Panna Ephreikian, trzymając magnetofon, odpowiedziała lekkim ukłonem.
— Proszę to wysłać — powiedział. — Podpis i tak dalej. Jeżeli pani zechce, proszę poprawić zdania, tak żeby coś znaczyły. — A kiedy już wychodziła z gabinetu, dodał: — Albo żeby nic nie znaczyły. Jak pani woli.
Otwierając drzwi gabinetu, obejrzała się na niego ze zdziwieniem.
Po jej wyjściu pan Tagomi zajął się codziennymi sprawami biura, ale prawie natychmiast odezwał się w interkomie pan Ramsey.
— Proszę pana, dzwoni pan Baynes.
To dobrze, pomyślał pan Tagomi. Teraz możemy przystąpić do poważnych rozmów.
— Proszę go połączyć — powiedział podnosząc słuchawkę.
— Czy pan Tagomi? — rozległ się głos pana Baynesa.
— Dobry wieczór. Z powodu wiadomości o śmierci kanclerza Bormanna niespodziewanie opuściłem dziś rano swoje biuro. Jednak…
— Czy pan Yatabe skontaktował się z panem?
— Jeszcze nie — odpowiedział pan Tagomi.
— Czy powiedział pan swoim pracownikom, żeby go oczekiwali? — spytał pan Baynes. W jego głosie był niepokój.
— Tak — odparł pan Tagomi. — Wprowadzą go natychmiast, gdy tylko przybędzie. — Odnotował sobie w myśli, że ma to powiedzieć panu Ramseyowi; dotąd nie miał na to czasu. Czyżbyśmy więc nie mogli zacząć rozmów, dopóki nie pojawi się starszy pan? Poczuł zawód. — Proszę pana — zaczął — z niecierpliwością oczekuję spotkania. Czy zademonstruje nam pan wasze matryce? Mimo że powstało dziś zamieszanie…
— Nastąpiła zmiana — powiedział pan Baynes. — Zaczekamy na pana Yatabe. Czy jest pan pewien, że jeszcze nie przybył? Proszę mi obiecać, że da mi pan znać natychmiast po jego przybyciu. Proszę, niech się pan zmobilizuje, panie Tagomi. — Głos pana Baynesa był pełen napięcia, urywany.
— Obiecuję panu. — Teraz on również czuł podniecenie. Śmierć Bormanna; to spowodowało zmianę. — Tymczasem — dodał pośpiesznie — byłoby mi przyjemnie spożyć w pańskim towarzystwie obiad. Jeszcze nie miałem okazji zjeść obiadu. — Improwizując ciągnął dalej: — W oczekiwaniu na szczegóły być może moglibyśmy poprzeżuwać ogólną sytuację światową, a zwłaszcza…
— Nie — przerwał mu pan Baynes.
Nie? — pomyślał pan Tagomi.
— Proszę pana — powiedział — nie czuję się dziś dobrze. Miałem przykry wypadek. Spodziewałem się, że pan mnie wysłucha.
— Przepraszam — rzucił pan Baynes. — Zadzwonię do pana później. — Rozległ się trzask. Pośpiesznie odłożona słuchawka.
Obraziłem go, pomyślał pan Tagomi. Musiał się słusznie domyślić, że przez opieszałość nie uprzedziłem mojego personelu o starszym panu. Ale to drobiazg. Przycisnął guzik interkomu i powiedział:
— Pan Ramsey, proszę do mojego gabinetu. — Mogę to natychmiast naprawić. Na pewno chodzi o coś więcej, uznał. Śmierć Bormanna była dla niego wstrząsem.
Drobiazg, a jednak dowodzi mojego niedbalstwa i głupoty. Pan Tagomi czuł wyrzuty sumienia. To nie jest dobry dzień. Należało poradzić się wyroczni, dowiedzieć się, co to za chwila. Jedno jest jasne, oddaliłem się bardzo od tao.
Pod którym z sześćdziesięciu czterech heksagramów działam? — zastanawiał się. Otworzywszy szufladę biurka, wyjął I-cing, oba tomy. O tyle rzeczy chciałoby się spytać mędrców. Jest we mnie tyle pytań, których nie potrafię do końca sformułować…
Kiedy przyszedł pan Ramsey, znał już heksagram.
— Niech pan spojrzy, panie Ramsey. — Pokazał mu książkę.
Heksagram czterdziesty siódmy. Prześladowanie. Wyczerpanie.
— Zły znak, zazwyczaj — powiedział pan Ramsey. — Jakie było pańskie pytanie, jeżeli nie jestem niedelikatny?
— Pytałem o obecną chwilę — odparł pan Tagomi. — O chwilę dla nas wszystkich. Żadnych linii ruchomych. Statyczny heksagram. — Zamknął książkę.
O trzeciej godzinie tegoż popołudnia Frank Frink, wciąż czekając wraz ze swoim wspólnikiem na decyzję Wyndama-Matsona w sprawie pieniędzy, postanowił zasięgnąć rady wyroczni. Jak się potoczą sprawy? — zapytał i rzucił monety.
Otrzymał heksagram czterdziesty siódmy z jedną linią ruchomą, dziewiątka na piątym miejscu.
Nos i stopy obcięte.
Prześladowanie z rąk człowieka w purpurowych
podwiązkach.
Radość przychodzi po cichu.
Korzystnie jest składać ofiary i libacje.
Od dłuższego czasu, co najmniej od pół godziny, studiował tę linię i związany z nią komentarz, usiłując zrozumieć, co to może znaczyć. Cały heksagram, a zwłaszcza ta ruchoma linia niepokoiły go. W końcu wywnioskował niechętnie, że pieniędzy nie dostaną.
— Za bardzo na tym polegasz — powiedział Ed McCarthy.
O czwartej przybył goniec z Towarzystwa W-M i przyniósł Frinkowi i McCarthy’emu brązową kopertę. Kiedy ją otworzyli, znaleźli wewnątrz uwierzytelniony czek na dwa tysiące dolarów.
— Widzisz, że nie miałeś racji — zawołał McCarthy.
Zatem, myślał Frink, wyroczni chodziło o jakieś dalsze konsekwencje tego zdarzenia. To jest cały kłopot; potem, kiedy rzecz się zdarzy, można się cofnąć myślą i zrozumieć, co dokładnie wyrocznia miała na myśli. Ale teraz…
— Możemy zacząć urządzać warsztat — powiedział McCarthy.
— Dzisiaj? Zaraz teraz? — Frink czuł się zmęczony.
— A dlaczego nie? Zamówienia już wypisaliśmy, trzeba tylko włożyć je do kopert. Im wcześniej, tym lepiej. A to, co można dostać na miejscu, kupimy osobiście. — Ed, wkładając marynarkę, ruszył do drzwi pokoju Frinka.
Namówili właściciela domu, żeby im wynajął piwnicę. Teraz używali jej na skład. Po usunięciu tekturowych pudeł będą mogli wstawić warsztat, przeciągnąć instalację, zacząć montować silniki i pasy transmisyjne. Przygotowali projekty, specyfikacje, wykaz części. Właściwie to już zaczęli.
Prowadzimy interes, uświadomił sobie Frank Frink. Uzgodnili nawet nazwę firmy.
— Jedyne, co możemy zrobić na dzisiaj — powiedział — to kupić drewna na warsztat i może elementy instalacji. Ale nic z rzeczy jubilerskich.
Udali się zatem do składu drewna w południowej części San Francisco. W niecałą godzinę mieli potrzebne drewno.
— Co cię gryzie? — spytał Ed McCarthy, kiedy wchodzili do sklepu żelaznego.
— Pieniądze. To mnie gnębi. Finansowanie spraw w ten sposób.
— Stary W-M rozumie — powiedział McCarthy.
Wiem, pomyślał Frink. I to mnie właśnie gnębi. Dołączyliśmy do świata. Jesteśmy tacy jak on. Czy to przyjemna myśl?
— Nie oglądaj się za siebie — powiedział McCarthy. — Patrz w przyszłość. Myśl o naszym interesie.
Ja patrzę w przyszłość, pomyślał Frink. Myślał o heksagramie. Jakie ofiary i libacje mam złożyć? I komu?