121778.fb2
O ósmej rano Freiherr Hugo Reiss, konsul Rzeszy w San Francisco, wysiadł ze swego Mercedesa-Benza 220E i wszedł dziarsko po schodach konsulatu. Towarzyszyli mu dwaj młodzi pracownicy Ministerstwa Spraw Zagranicznych. Drzwi były już otwarte przez innych urzędników ambasady i Reiss wszedł do środka, podniesioną ręką odpowiadając na pozdrowienia dwóch telefonistek, wicekonsula Herr Franka i potem, już w biurze, swojego sekretarza Herr Pferdhufa.
— Freiherr — powiedział Pferdhuf — właśnie odbieramy szyfrogram z Berlina. Jedynka.
Znaczyło to, że wiadomość jest pilna.
— Dziękuję — rzucił Reiss, zdejmując płaszcz i podając go sekretarzowi do powieszenia.
— Dziesięć minut temu dzwonił Herr Kreuz vom Meere. Prosi o telefon.
— Dziękuję. — Reiss usiadł przy małym stoliku pod oknem, zdjął pokrywę z tacy ze śniadaniem, zobaczył talerz z bułką, jajecznicą i kiełbasą, nalał sobie gorącej czarnej kawy ze srebrnego dzbanka i rozłożył poranną gazetę.
Kreuz vom Meere był szefem Sicherheitsdienst na Pacyficzne Stany Ameryki; jego biuro mieściło się, pod innym szyldem, na dworcu lotniczym. Stosunki między Reissem a nim były raczej napięte. Ich prerogatywy zazębiały się w niezliczonych sprawach: niewątpliwie celowa polityka przełożonych w Berlinie. Reiss miał honorowy stopień majora w SS, co technicznie czyniło go podwładnym Kreuza vom Meere. Nominację otrzymał kilka lat temu i od razu zorientował się, o co chodzi, ale nic nie mógł na to poradzić. Do dzisiaj się gotował na myśl o tym.
Gazeta, przywożona o szóstej rano przez Lufthansę, Frankfurter Zeitung. Reiss uważnie przeczytał pierwszą stronę. Von Schirach w areszcie domowym, pewnie już nie żyje. To niedobrze. Göring zaszył się w bazie szkoleniowej Luftwaffe, otoczony doświadczonymi weteranami wojennymi, lojalnymi w stosunku do swego Grubego. Nikt się do niego nie prześliźnie. Żaden morderca z SD. A co z doktorem Goebbelsem?
Zapewne w samym sercu Berlina. Polega jak zawsze na własnym sprycie i zdolności do wykręcania się z każdej sytuacji. Jeżeli Heydrich wyśle oddział egzekucyjny z zadaniem załatwienia go, pomyślał Reiss, Mały Doktor nie tylko im to wyperswaduje, ale pewnie jeszcze przeciągnie ich na swoją stronę. Zatrudni ich w Ministerstwie Propagandy i Oświecenia Publicznego.
Mógł sobie wyobrazić doktora Goebbelsa w tej chwili, w mieszkaniu jakiejś olśniewającej gwiazdy filmowej, lekceważącego oddziały Wehrmachtu wybijające krok na ulicach w dole. Nic nie mogło przestraszyć tego karła. Goebbels uśmiecha się swoim ironicznym uśmieszkiem, nie przestając gładzić lewą ręką biustu czarującej damy, podczas gdy prawą pisze codzienny artykuł do Angriff…
Rozmyślania Reissa przerwało pukanie sekretarza.
— Przepraszam. Dzwoni znowu Kreuz vom Meere.
Reiss wstał, podszedł do biurka i podniósł słuchawkę.
— Reiss. Słucham.
Ciężki bawarski akcent lokalnego szefa SD.
— Są jakieś wiadomości o tym facecie z Abwehry?
Zaskoczony Reiss usiłował się domyślić, o kim mówi Kreuz vom Meere.
— Hmmm — mruknął. — O ile wiem, na Wybrzeżu Pacyfiku przebywają obecnie trzej lub czterej „faceci” z Abwehry.
— Chodzi o tego, który przyleciał Lufthansą w zeszłym tygodniu.
— Aha — powiedział Reiss. Przytrzymując słuchawkę ramieniem, wyjął pudło z papierosami. — Nigdy się tu nie zgłosił.
— Co on robi?
— Bóg mi świadkiem, że nie wiem. Niech pan spyta Canarisa.
— Chciałbym, żeby pan zadzwonił do Ministerstwa Spraw Zagranicznych, żeby zadzwonili do Urzędu Kanclerskiego i żeby ktoś stamtąd zwrócił się do Admiralicji i zażądał, żeby Abwehra albo zabrała stąd swoich ludzi, albo informowała nas, co oni tu robią.
— A pan nie może tego zrobić?
— Panuje teraz zamieszanie.
Zgubili ślad agenta Abwehry, uznał Reiss. Ktoś ze sztabu Heydricha kazał tutejszej SD mieć go na oku, a on im się wymknął. A teraz chcą, żebym ich ratował.
— Jeżeli się tu pojawi — powiedział — każę komuś się nim zaopiekować. Może pan na to liczyć. — Oczywiście szansa, że tu przyjdzie, była znikoma. Obaj o tym wiedzieli.
— Niewątpliwie używa fałszywego nazwiska — ciągnął Kreuz vom Meere. — My go naturalnie nie znamy. Ma arystokratyczny wygląd. Około czterdziestki. Kapitan. Prawdziwe nazwisko Rudolf Wegener. Jedna z tych starych monarchistycznych rodzin z Prus Wschodnich. Prawdopodobnie popierał von Papena w Systemzeit. — Reiss rozsiadł się wygodniej za biurkiem, słuchając monotonnego głosu Kreuza vom Meere. — Według mnie jedyny sposób na tych monarchistycznych pasożytów to obcięcie budżetu Marynarki, żeby nie mogli sobie pozwalać…
W końcu Reissowi udało się odłożyć słuchawkę. Kiedy wrócił do śniadania, okazało się, że bułka wystygła. Na szczęście kawa była jeszcze gorąca. Popijając kawę wrócił do lektury prasy.
Nie ma temu końca, pomyślał. Ci z SD pracują na trzy zmiany. Dzwonią o trzeciej nad ranem.
Sekretarz Pferdehuf wsunął głowę do gabinetu, zobaczył, że konsul już nie telefonuje, i powiedział:
— Dzwoniło Sacramento bardzo podniecone. Twierdzą, że jakiś Żyd grasuje po ulicach San Francisco. — Obaj się roześmiali.
— W porządku — odezwał się Reiss. — Niech im pan powie, żeby się uspokoili i przysłali nam normalne dokumenty. Coś jeszcze?
— Czytał pan depesze kondolencyjne?
— Są jakieś nowe?
— Kilka. Będą na moim biurku, gdyby zechciał je pan przejrzeć. Wysłałem już odpowiedzi.
— Mam dzisiaj wystąpić na spotkaniu z tymi businessmenami. O pierwszej.
— Przypomnę panu — powiedział Pferdehuf.
Reiss odchylił się na oparcie krzesła.
— Chce się pan założyć?
— Nie o wyniki partyjnych dyskusji, jeżeli to miał pan na myśli.
— Będzie oprawca.
— Heydrich zaszedł tak daleko, jak mógł — powiedział z ociąganiem Pferdehuf. — Ci ludzie nigdy nie przejmą otwartej kontroli nad partią, ponieważ wszyscy się ich boją. Partyjne grube ryby dostają dreszczy na samą myśl o tym. W ciągu dwudziestu minut miałby pan koalicję, jak tylko pierwszy samochód SS wyruszyłby z Prinzalbrechtstrasse. Mieliby wszystkich tych wielkich przemysłowców z Kruppem i Thyssenem… — Urwał, bo wszedł jeden z kryptografów z kopertą.
Reiss wyciągnął rękę. Sekretarz podał mu kopertę.
Był to ten pilny radiogram, rozszyfrowany i przepisany na maszynie.
Kiedy skończył czytać, zobaczył, że Pferdehuf czeka. Reiss zmiął kopertę, włożył do wielkiej ceramicznej popielniczki i podpalił.
— Podobno ma tu podróżować incognito japoński generał — powiedział. — Tedeki. Niech pan lepiej pójdzie do biblioteki publicznej i zdobędzie któreś z oficjalnych japońskich czasopism wojskowych z jego zdjęciem. Oczywiście dyskretnie. Nie sądzę, żebyśmy znaleźli coś o nim tutaj. — Zrobił krok w stronę zamykanej kartoteki, ale się rozmyślił. — Niech pan zdobędzie wszelkie możliwe informacje. Dane statystyczne. Powinny być dostępne w bibliotece. Ten generał Tedeki był kilka lat temu szefem sztabu. Czy pan coś o nim pamięta?
— Niewiele — powiedział Pferdehuf. — Twardy staruszek. Powinien mieć teraz koło osiemdziesiątki. Zdaje się, że propagował jakiś przyśpieszony program kosmiczny dla Japonii.
— Bez powodzenia — zauważył Reiss.
— Nie byłbym zdziwiony, gdyby przybywał tu w celach leczniczych — powiedział Pferdehuf. — Przyjeżdża tu niemało starych japońskich wojskowych do wielkiego szpitala U.C. W ten sposób mogą skorzystać z niemieckiej techniki medycznej niedostępnej u nich w kraju. Oczywiście nie rozgłaszają tego. Względy patriotyczne, rozumie pan. Może więc ktoś z naszych ludzi powinien czuwać w szpitalu U.C, jeżeli Berlin chce mieć go na oku.
Reiss skinął głową. Stary generał może też być zamieszany w spekulacje handlowe, których pełno w San Francisco. Znajomości porobione na jego stanowisku mogą mu być bardzo pomocne teraz, gdy przeszedł na emeryturę. Czy przeszedł? Szyfrogram nazywał go generałem, nie zaś generałem w stanie spoczynku.
— Jak tylko zdobędzie pan zdjęcie — powiedział — proszę rozesłać odbitki naszym ludziom na lotnisku i w porcie. Może on tu już jest. Wie pan, ile czasu upływa, zanim taka rzecz do nas dotrze. Naturalnie, gdyby generał już wylądował w San Francisco, Berlin miałby pretensje do konsulatu. Konsulat powinien był go przechwycić, zanim jeszcze Berlin wysłał polecenie.
Pferdehuf powiedział:
— Podstempluję ten szyfrogram z Berlina. W razie gdyby potem były jakieś problemy, będziemy mogli dowieść, kiedy go otrzymaliśmy. Dokładnie co do godziny.
Reiss podziękował. Ci z Berlina byli wielkimi specjalistami od przerzucania odpowiedzialności na innych, a on miał już dosyć wrabiania. Za często się to zdarzało.
— Na wszelki wypadek — powiedział — niech pan wyśle odpowiedź na ten szyfrogram. Powiedzmy: „Wasza instrukcja ogromnie spóźniona. Osoba już przebywa w strefie. Możliwość przechwycenia znikoma”. Niech pan sformułuje coś w tym sensie i wyśle. Żeby to było dobre i mgliste. Rozumie pan.
Pferdehuf skinął głową.
— Wyślę to natychmiast. I odnotuję datę i dokładną godzinę wysłania. — Zamknął za sobą drzwi.
Trzeba się mieć na baczności, myślał Reiss, bo można z dnia na dzień wylądować jako konsul wśród bandy czarnuchów na jakiejś wyspie u wybrzeży Afryki Południowej. I zanim się człowiek obejrzy, ma czarną kochankę i dziesięcioro albo jedenaścioro małych murzyniaków, które biegają za nim wołając „tata”.
Siadając z powrotem przy stoliku zapalił egipskiego Simona Arzta Numer 70 i starannie zamknął metalowe pudełko.
Wyglądało na to, że przez jakiś czas nikt go nie będzie niepokoić, wyjął więc z teczki książkę, którą obecnie czytał, otworzył w założonym miejscu, poprawił się w fotelu i podjął lekturę tam, gdzie mu ostatnio przerwano.
…Czy rzeczywiście spacerował po ulicach z cichymi samochodami? Spokój niedzielnego przedpołudnia w Tiergarten jest tak odległy. Inne życie. Lody, smak, który może nigdy nie istniał. Teraz gotowali pokrzywy i byli zadowoleni, jak je mieli. Boże, zawołał. Czy oni nigdy nie przestaną? Olbrzymie brytyjskie czołgi nacierały. Jeszcze jeden budynek, może dom mieszkalny, a może sklep, szkoła, biuro; ściany zwaliły się, rozpadły. W dole, pod gruzami jeszcze jedna garstka zasypanych, nawet bez odgłosu śmierci. Śmierć rozpościerała się wszędzie równomiernie, nad żywymi, okaleczonymi, nad stosami trupów, które już zaczynały cuchnąć. Gnijący, rozsypujący się trup Berlina, wyciągający jeszcze w niebo ślepe wieże, znikające bez protestu, jak ta bezimienna budowla, kiedyś z dumą wznoszona.
Chłopiec zauważył, że jego ręce pokrywa nalot szarego popiołu, częściowo nieorganicznego, częściowo ze spalonej i złuszczonej tkanki, finalnego produktu życia. Wszystko się teraz zmieszało, pomyślał i otrzepał się. Chłopiec nie zastanawiał się dalej; inna myśl zajmowała jego umysł, jeżeli można mówić o myśleniu wśród krzyków i wybuchów. Głód. Od sześciu dni żywił się wyłącznie pokrzywą, a teraz i jej zabrakło. Pole zielska zmieniło się w jeden wielki lej. Inne niewyraźne, wynędzniałe postacie pojawiły się na jego skraju, jak chłopiec postały w milczeniu i odeszły. Stara kobieta z chustką na szarej głowie, z koszykiem… pustym… na ręku. Jednoręki człowiek z oczami pustymi jak koszyk. Dziewczyna. Znikli w chaosie poszatkowanych drzew, w których ukrywał się chłopiec.
A jednak wąż pełznął.
Czy to się kiedyś skończy? — pytał chłopiec sam siebie. A jeżeli tak, to co dalej? Czy tamci napełnią ich żołądki?
— Freiherr — rozległ się głos Pferdehufa. — Przepraszam, że przerywam. Tylko jedno słowo.
Reiss podskoczył i zamknął książkę.
— Oczywiście.
Jak ten człowiek umie pisać, pomyślał. Całkowicie mnie wciągnął. Zajęcie Berlina przez Brytyjczyków opisane tak plastycznie, jakby się naprawdę zdarzyło. Brrr. Przebiegł go dreszcz.
Zadziwiająca jest ta zdolność literatury, nawet taniej, popularnej literatury, do działania na wyobraźnię. Nic dziwnego, że książka jest zakazana w obrębie Rzeszy; sam bym jej zakazał. Żałuję, że zacząłem ją czytać, ale teraz już za późno, muszę skończyć.
Jego sekretarz powiedział:
— Jacyś marynarze z niemieckiego okrętu. Mają obowiązek zameldować się do pana.
— Dobrze. — Reiss energicznie wstał i wyszedł do pokoju sekretarza. Byli tam trzej marynarze w grubych szarych swetrach, wszyscy blondyni o mocnych rysach, nieco poddenerwowani. — Heil Hitler! — Reiss uniósł prawą rękę i obdarzył ich krótkim, przyjaznym uśmiechem.
— Heil Hitler — wyjąkali i zaczęli mu podtykać swoje dokumenty.
Potwierdziwszy ich wizytę w konsulacie, czym prędzej wrócił do swojego gabinetu.
Tam, w samotności, powtórnie otworzył książkę Utyje szarańcza.
Jego wzrok natrafił na scenę z Hitlerem. Nie mógł się oderwać; zaczął czytać od tego miejsca z płonącymi uszami.
Proces Hitlera, zorientował się. Po zakończeniu wojny. Hitler w ręku Aliantów, dobry Boże. Także Goebbels, Göring i cała reszta. W Monachium. Hitler widocznie odpowiadał amerykańskiemu prokuratorowi.
…czarny, płomienny duch dawnych czasów przez chwilę, zdawało się, zapłonął znów. Drżące, oklapłe ciało wyprężyło się, głowa uniosła się do góry. Spomiędzy nieustannie śliniących się warg ochrypłe półszczeknięcie, półszept. — Deutsche, hier steh Ich. — Poruszenie wśród tych, którzy patrzyli i słuchali, słuchawki przyciśnięte do uszu, napięte twarze Rosjan, Amerykanów, Anglików i Niemców. Tak, pomyślał Karl. Oto staje przed nami… zwyciężyli nas i, co więcej, obnażyli tego nadczłowieka, pokazali, ile jest wart naprawdę. Tylko…
— Freiherr.
Reiss uświadomił sobie, że sekretarz wszedł do gabinetu.
— Jestem zajęty — rzucił gniewnie. Zatrzasnął książkę. — Usiłuję przeczytać tę książkę, na Boga!
Wiedział, że to beznadziejne.
— Odbieramy nowy szyfrogram z Berlina — powiedział Pferdehuf. — Rzuciłem okiem, kiedy zaczęli go rozszyfrowywać. Dotyczy sytuacji politycznej.
— Co w nim było? — mruknął Reiss, pocierając palcami czoło.
— Doktor Goebbels niespodziewanie wystąpił przez radio. Ważne przemówienie. — Sekretarz był wyraźnie podniecony. — Mamy wziąć jego tekst i upewnić się, że zostanie przedrukowany w tutejszej prasie.
— Dobrze, dobrze — przytaknął Reiss.
Gdy tylko za sekretarzem zamknęły się drzwi, Reiss ponownie otworzył książkę. Zajrzał jeszcze raz, mimo postanowienia… przerzucił przeczytaną część.
…Karl w milczeniu kontemplował okrytą sztandarem trumnę. Leżał tam i teraz odszedł, naprawdę odszedł. Żadne piekielne moce nie mogą go już przywrócić do życia. Człowiek (a może to jednak był Übermensch?), któremu ślepo wierzył, którego ubóstwiał… aż do grobu. Adolf Hitler odszedł, ale Karl żył. Nie pójdę za nim, szepnęło coś w jego mózgu. Będę żyć dalej. I odbudowywać. Wszyscy będziemy odbudowywać. Musimy.
Jak daleko, jak straszliwie daleko zaprowadziła go magia Wodza. I cóż to było, teraz, kiedy została postawiona ostatnia kropka w tym niewiarygodnym życiorysie, tej podróży z zabitej deskami austriackiej mieściny, z zatęchłej nędzy w Wiedniu, z koszmarnego doświadczenia okopów, przez polityczne intrygi, założenie partii, urząd kanclerski, aż do czegoś, co przez jakiś czas wydawało się prawie panowaniem nad światem?
Karl wiedział. Bluff. Adolf Hitler ich okłamywał. Prowadził za pomocą pustych słów.
Nie jest jeszcze za późno. Odkryliśmy twój bluff, Adolfie. Widzimy cię wreszcie w twojej prawdziwej postaci. A także partię nazistowską, straszną epokę mordu i megalomańskich mrzonek, widzimy, jaka jest naprawdę. Jaka była.
Karl odwrócił się i odszedł od niemej trumny…
Reiss zamknął książkę i siedział przez chwilę bez ruchu. Wbrew sobie był wzburzony. Należy wywrzeć większą presję na Japończyków, pomyślał, żeby zakazali tej przeklętej książki. W gruncie rzeczy jest to z ich strony wyraźnie rozmyślne działanie. Mogliby dawno aresztować tego… jak mu tam… Abendsena. Mają wystarczająco duże wpływy na Środkowym Zachodzie.
Co go tak wzburzyło? Śmierć Adolfa Hitlera, porażka i upadek Hitlera, partii i całych Niemiec w przedstawieniu Abendsena… wszystko to było w jakiś sposób bardziej okazałe, bardziej w dawnym stylu niż świat rzeczywisty. Świat niemieckiej hegemonii.
Jak to jest możliwe? — zadawał sobie pytanie Reiss. Czy to tylko sprawa talentu pisarskiego tego człowieka?
Ci powieściopisarze znają tysiące sztuczek. Weźmy doktora Goebbelsa; on też zaczynał od pisania powieści. Odwołują się do najniższych instynktów tkwiących w każdym z nas pod najbardziej nawet szacowną powłoką. Tak, pisarz zna ludzi, wie, jacy są podli, jak myślą jądrami, ulegają tchórzostwu, zdradzają każdą sprawę z chciwości; wystarczy, żeby taki walnął w bęben i efekt murowany. A on się śmieje w cichości ducha.
Jak zagrał choćby na moich uczuciach, rozmyślał Herr Reiss, nie na moim intelekcie; oczywiście nie pozostanie bez zapłaty, muszą być za tym pieniądze. Nie ulega wątpliwości, że ktoś Hundsfotta do tego namówił, pouczył go, co ma pisać. Za pieniądze oni napiszą wszystko, wysmażą każdy stek kłamstw, a potem publika rzeczywiście bierze tę cuchnącą mieszankę poważnie, kiedy jej się to podaje. Gdzie to wydano? Herr Reiss obejrzał książkę. Omaha w stanie Nebraska. Ostatnia placówka dawnego plutokratycznego przemysłu wydawniczego USA, niegdyś skupionego w centrum Nowego Jorku i utrzymywanego za żydowskie i komunistyczne pieniądze…
Może ten Abendsen jest Żydem?
Oni nie dają za wygraną, nadal usiłują nas zatruć. Judische Buch. Zatrzasnął gwałtownie książkę. Prawdziwe nazwisko na pewno Abendstein. Niewątpliwie SD zajęło się już tą sprawą.
Nie ma dwóch zdań, powinniśmy wysłać kogoś do Gór Skalistych, żeby złożył Herr Abendsteinowi wizytę. Ciekawe, czy Kreuz vom Meere otrzymał instrukcje w tej sprawie. Zapewne nie, przy całym tym zamieszaniu w Berlinie. Wszyscy są zbyt zajęci sprawami wewnętrznymi.
Jednak ta książka, myślał Reiss, jest niebezpieczna.
Gdyby tego Abendsteina znaleziono pewnego pięknego poranka dyndającego na lampie, podziałałoby to otrzeźwiająco na wszystkich, którzy mogliby ulec wpływowi tej książki. Ostatnie słowo należałoby do nas. Dopisalibyśmy postscriptum.
Musiałby tego oczywiście dokonać biały człowiek. Ciekawe, co teraz porabia Skorzeny.
Reiss pogrążył się w rozmyślaniach, przeczytał na nowo tekst na obwolucie. Żydłak zabarykadował się w tym Wysokim Zamku. Nikt nie jest szalony. Ten, kto się tam dostanie i sprzątnie go, nie będzie miał drogi odwrotu.
Może to głupie. Ostatecznie książka została już wydrukowana. Za późno. I jest to strefa dominacji japońskiej… te małe żółtki podniosłyby straszny krzyk.
Mimo wszystko, gdyby rzecz przeprowadzić zręcznie… gdyby można nią właściwie pokierować…
Freiherr Hugo Reiss zrobił uwagę w swoim notatniku. Przedstawić sprawę generałowi SS Ottonowi Skorzeny albo jeszcze lepiej Ottonowi Ohlendorfowi z Reichssicherheitshauptamtu, Amt III. Czy to nie Ohlendorf kierował Einsatzgruppe D?
Nagle, bez najmniejszego ostrzeżenia, poczuł przypływ wściekłości. Myślałem, że z tym już koniec, powiedział sam do siebie. Czy to będzie się ciągnąć bez końca? Wojna dawno się skończyła i myśleliśmy wtedy, że będziemy mieli spokój. A tu afrykańskie fiasko, ten szalony Seyss-Inquart realizujący pomysły Rosenberga.
Ten Hope ma rację, myślał. W tym kawale o Marsie. Mars zamieszkany przez Żydów. Spotykamy ich i tam. Choćby mieli po dwie głowy i trzydzieści centymetrów wzrostu.
Mam swoje codzienne obowiązki, uznał. Nie mam czasu na żadne szaleńcze awantury, żadne wysyłanie Einsatzkommandos po Abendsena. Mam pełne ręce roboty z witaniem niemieckich marynarzy i odpowiadaniem na szyfrogramy; niech ktoś wyżej zajmie się tym projektem… to ich sprawa.
Zresztą, uznał, gdybym to ja był inicjatorem i sprawa zakończyłaby się skandalem, można sobie wyobrazić, gdzie bym się znalazł: w areszcie ochronnym gdzieś w Generalnej Guberni, jeżeli nie w komorze gazowej, posypywany Cyklonem B.
Starannie wymazał zapis w notatniku, a potem spalił kartkę w popielniczce.
Zapukano i drzwi do gabinetu otworzyły się. Wkroczył sekretarz z dużym stosem papieru.
— Przemówienie doktora Goebbelsa. W całości. — Pferdehuf położył arkusze na biurku. — Niech pan przeczyta. Bardzo dobre, jedno z jego najlepszych.
Zapaliwszy następnego Simona Arzta Numer 70 Reiss wziął się za czytanie przemówienia doktora Goebbelsa.