121779.fb2
Słudzy zamarli. Kulas z trudnością pokiwał głową.
- Dobrze gada - wycharczał. - Cofnijcie się! Hajducy i służba rzucili szable i pistolety. A potem poczęli bezładnie się cofać.
- Szybciej! - Białoskórski przycisnął sztylet do tłustej szyi pana Hulewicza. - Ruszać się, psie syny!
Zbrojna czeladź rozbiegła się jak stadko spłoszonych kuropatw. Białoskórski odczekał jeszcze chwilę, a potem odjął sztylet od szyi przeciwnika, popchnął go i kopnął z całej siły w rzyć. Kulas wpadł między pokrzywy jak kula wystrzelona z arkebuza, przetoczył się po kamieniach, zerwał, wlepiając złe oczy w szlachcica.
- Spotkamy się jeszcze, waszmość! - krzyknął. - Jeszcze wyrównamy rachunki!
- Na twoim miejscu, panie bracie - Białoskórski cofnął się do dębu, do którego przywiązana była panna Gintowt - myślałbym raczej o tym, jak dalece zawierzasz swym nogom. I czy potrafisz umykać jak zając albo tatarski pohaniec z łupem. Jedno jest pewne - musisz prześcignąć i jednego, i drugiego, jeśli nie chcesz śpiewać w chórze jego mości biskupa przemyskiego.
- Co takiego?!
- Za chwilę uwolnię pannę z więzów - rzekł ponuro Białoskórski. - I głowę daję, że ja, umierający suchotnik, nie będę w stanie powstrzymać jej, aby nie podążyła twym tropem. Umykaj tedy, dobrze radzę!
Kulas krzyknął przerażony. A potem, podwijając poły żupana, puścił się biegiem przez krzaki i paprocie. Kuśtykał co sił w nogach, przebijał się przez chaszcze i gałęzie, wywrócił na głazie i potoczył w dół. Podniósł się pokrwawiony, biegł, kuśtykał co sił, byle dalej od panny Eufrozyny.
Białoskórski wyczekał, dopóki jego postać nie zniknie w lesie, a potem przeciął więzy panny Gintowt. Półnaga dziewczyna zerwała się do biegu jak łania. Bez słowa chwyciła szablę i puściła się pędem za Kulasem.
Białoskórski przysiadł na porzuconej kulbace. Zacharczał i splunął krwią. A potem, gdy daleko w lesie rozległ się przerażający, zwierzęcy skowyt, pociągnął łyk gorzałki z porzuconego bukłaka.
16. Do piekła
- Dlaczego to zrobiłeś?
- Wtedy, w Hoczwi - wycharczał - stanęłaś w mojej obronie i uratowałaś mi życie. A ja nie lubię mieć długów.
- I pewnie myślisz, że ci odpuszczę?!
- Nic nie myślę.
- A to i dobrze, panie Białoskórski, bo ja nie jestem Matką Boską i nie w mojej mocy udzielić ci przebaczenia.
- Ja wcale o to nie proszę.
- Skoro wróciłeś, tedy pora dokończyć naszej podróży. A przecież wiesz, gdzie chcę cię zawieźć...
- Tedy w drogę, mościa panno!
- Nie boisz się?
- Uciekłem już dwa razy z Przemyśla. A z Krasiczyna, od starosty, wykradł mnie raz pan Dydyński. Za pieniądze.
- Skąd wiesz, panie Białoskórski, że pojedziemy do Przemyśla?
Szlachcic uśmiechnął się zimno.
- Ja, mościa panno, spaliłem za sobą wszystkie mosty. Pan Dydyński wystarał się o glejt dla mnie... Glejt do klasztoru w Szczyrzycu... Ale ja nie nadaję się na mnicha. Jedźmy już raczej do piekła, bo wolę kotły czarta niż mniszą celę i klepanie godzinek.
- Rzekłeś, panie bracie. Zaprowadzę cię do miejsca, w którym odpokutujesz wszystkie swoje grzechy.
- A zatem w drogę.
Uderzyli konie ostrogami, a potem wypadli na połoninę, na drogę wiodącą pod wiekowymi, poskręcanymi bukami, prowadzącą wprost ku zalesionym stokom, łąkom i wyniosłym szczytom Bieszczadu.
Jeruzalem
1. Pościg
Poprzedzało ich szczekanie psów, łoskot końskich kopyt, krzyki i nawoływania. Jak burza wpadli w opłotki Krysinowa; czeladź i panowie towarzystwo rozdzielili się na cztery partie, skoczyli konno przez zagony, pomknęli dróżkami ku chatom, płosząc kury, kaczki i gęsi, budząc przerażenie chłopów i wiejskich famulusów. Widząc jeźdźców cwałujących przez podwórka, przeskakujących przez płoty, zaglądających do stodół i chyż, przeszukujących gumna, można by pomyśleć, że na wieś napadli Tatarzy albo okrutni sabaci z Węgier
Panowie towarzystwo i służba wiodąca smycze dorodnych chartów, sfory gończych psów napełniających okolice ujadaniem i szczekaniem, popędzili wprost do dworu. Osadzili spienione wierzchowce przed drewniana budowlą zwieńczoną krytym gontem dachem wspartym na rozłożystych podsieniach, ze strzelistym gankiem. Czeladnicy i hajducy skoczyli do drzwi, załomotali pięściami i obuszkami.
- Otwierać, do stu piorunów!
- Drzwi rozewrzyjcie!
Minęła chwila, zanim szczęknęły zasuwy. Na progu stanął stary szlachcic odziany w spłowiały zielonkawy żupan z podwiniętymi rękawami. Był bez szabli, miał siwe wąsy, białe włosy jak u sędziwego starca, ale wiek nie nadwątlił jego sił - wyglądał czerstwo i zdrowo, nie giął się ku ziemi, nie wspierał na czekanie czy lasce.
- Witajcie, waszmościowie! - rzekł pogodnie. - Cóż was sprowadza w moje ubogie progi?
- Banitę chowacie! - zakrzyknął wąsaty hajduk z gębą ozdobioną dwiema bliznami po cięciach szablą.
- Przez las uciekł!
- Do wsi się schronił!
- Do dworu!
- Czyżbyście zabłądzili na polowaniu, panowie bracia?! - zakpił szlachcic. - A może dytko wam drogi zmylił w polu? Co wy na to, mości panie Chamiec?
Podstarości sanocki, chłop chudy jak chmielowa tyka, wyprostował się w kulbace, podkręcił sumiastego wąsa i odchrząknął.
- Wybaczcie najście, mości panie Krysiński. Ścigamy szlachcica przyłapanego in recenti w zajeździe na dwór szlachecki jego mości pana Mikołaja Tarnawskiego na Zagórzu.
- Ten człek pewnie ma jakieś imię i nazwisko, bracie.
- To Jacek Dydyński - warknął podstarości. - Stolnikowic sanocki. Wywołaniec i banita! Będzie wisiał!
- I powiadasz waść, że napadł na Tarnawskiego? A ja słyszałem, że imć Tarnawski zajął bezprawnie Zagórz prawie rok temu.
- Do dworu! - huknął młody hajduk i skoczył ku drzwiom. - Łapcie Dydyńskiego!
Szybko jak ryś stary szlachcic chwycił sługę za ramię i osadził w miejscu jak dorodny tur szarżującego capa.
- Dokąd to, bracie?! - zakpił. - Mości panowie, daję słowo szlacheckie, że nikt nie przekroczył progu tego domu. Nie ma tu Dydyńskiego ani żadnego jego sługi.