121779.fb2
- Nie ma czasu, prowadź do stajni! I nie trzęś się, waćpanna. Nie zrobię ci krzywdy. Wianka ze mną nie stracisz, bo jestem ranny i nie mam siły. Ruszaj do stajni, dzierlatko - warknął niecierpliwie - i okulbacz podjezdka. Miecz wisi mi nad głową, więc chyba nie chcesz mieć na sumieniu mojej duszyczki!
Nie wiedziała, co rzec. Była przerażona i zdumiona śmiałością tego szlachcica, który rozporządzał nią, panną Krysińską, jak swą wieczystą poddaną, zwykłą chłopką albo młynarzówną z folwarku. Ojciec... Gdzie był jej ojciec? Wiedziała, że musi mu o wszystkim donieść, zawiadomić, a tatko już poradzi sobie z tym zawalidrogą.
- Dalej! Nie będę tu sterczał przez wieczność. Puścił jej ramię, a wówczas postąpiła ku otwartym drzwiom stodoły. Dydyński ruszył za nią, a potem jęknął, zatrzymał się, chwycił za nogę, opadł na jedno kolano. Krew sączyła się z jego hajdawerów. Nawet utykając, pozostawiał za sobą ślady ciemnej posoki.
- Tęgo oberwałem - mruknął. - Pozostaje mi tylko liczyć na miłosierdzie waćpanny.
Odskoczyła na bezpieczną odległość, widząc, że w tym stanie niewiele jej zrobi.
- Pójdę po pana ojca! - oświadczyła. - On zdecyduje, co zrobić z waszmością.
- Nie trzeba - ozwał się głos zza jej pleców. - Już tu jestem.
Odwróciła się spłoszona i zobaczyła starego Krysińskiego, przy którym stał Gedeon i kilku pachołków ze dworu. Ojciec podszedł bliżej, utkwił błyszczące, przenikliwe oczy w stolnikowicu. Starczyła chwila, a zrozumiał wszystko.
- Waszmość jesteś Dydyński - rzekł spokojnie. - To ciebie szuka podstarości z pachołkami. Za zajazd na dwór szlachecki.
- Potrzeba mi konia, panie bracie. Zapłacę, jeśli trzeba.
- Jesteśmy spokojnymi ludźmi. I nie szukamy kłopotów, panie Dydyński. A ty po ostatnim zajeździe masz na rękach krew.
- Moją krew.
- Krew wszystkich, których usiekłeś w zwadach, ubiłeś w pojedynkach, w zajazdach, zamordowałeś na wojnach.
- Twarzą w twarz mi stawali, panie bracie. Nie zabijam z zasłupia.
- Zabójstwo jest zawsze morderstwem. Niezależnie od tego, czy dokonane w pojedynku, czy w... jak to mawiacie, w zwycięskiej bitwie.
- Ktoś ty jest, panie bracie? - wydyszał Dydyński. - Jesteś szlachetnie urodzony, a gadasz jak parszywy pop. I nie nosisz szabli.
- Wyrzekłem się zbrojnej przemocy i nie przelewam krwi. Trafiłeś do Jeruzalem, panie bracie. Między naród Boży, który gardzi ziemskimi zaszczytami. Nie masz w tej wiosce panów, chłopów, karmazynów i posesjonatów. Wszyscy jesteśmy braćmi i wyznajemy jedynego Króla Niebieskiego.
- Jesteście Chrystianami... Nowochrzczeńcami? - wyszeptał ze zdumieniem Dydyński. - Ja byłem przejazdem w Rakowie. W waszej akademii, gdzie paszkwilami jezuickimi dupę sobie w wychodku podcierałem.
- Jesteśmy braćmi polskimi, panie Dydyński - rzekł smutno Krysiński. - Gardzimy doczesną chwałą, ale potępiamy zbrojną przemoc. I dlatego nie możemy przyjąć kogoś, kto żyje z krzywdzenia bliźnich.
Dydyński zbladł. Krew z rany na nodze popłynęła szybciej. Szlachcic opadł na ziemię, wsparł się na rękach.
- A więc zabijcie mnie - wycharczał. - Albo oddajcie podstarościemu. No, dalejże, panie Krysiński, patrz, jak będę konał. I ciesz się, że oto pokarał Pan Bóg grzesznika!
Osunął się na klepisko zroszone krwią. A wtedy Rachela poczuła, że coś w niej pęka, coś się załamuje. Niemal nie wiedząc, co czyni, skoczyła do Dydyńskiego, chwyciła go pod ramię, podtrzymała.
- Panie ojcze, nie ostawiajcie go bez pomocy! Toż to człowiek! On umrze!
Krysiński obejrzał się na pachołków i chłopów.
- Cóż czynić, bracia? Macie jakąś radę?
- Powiedział Pan: miłuj bliźniego swego jak siebie samego. Nie lza ostawić tak człowieka, chociaż grzesznego - rzekł siwowłosy brat Jonasz.
- Szablę niechaj odda - mruknął Efraim. - Bo jeszcze gotów w naszym Jeruzalem krew niewinną przelewać!
Krysiński podszedł do Dydyńskiego, pochylił się nad rannym.
- Nie ostawimy waszmości bez pomocy. Ale najpierw daj mi szablę, która tyle krwi przelała. Nie możesz przebywać między ludem Bożym, mając u boku żelazo splamione posoką niewinnych.
Błysk zrozumienia pojawił się w oczach Dydyńskiego. Nie bez pomocy Racheli odpiął szablę z rapci i podał - rękojeścią do przodu. Stary szlachcic nie dobył jej z pochwy, podniósł w górę i cmoknął jak stary rębajło próbujący wdzięków pani staszowskiej, barskiej czy sandomierskiej.
- Zacna szabelka - mruknął. - Jak przyrośnięta do ręki lata. Dobra do zamachów i odbić. W sam raz dla zajezdnika.
- Ojcze, ratuj - jęknęła Rachela.
Krysiński pochylił się nad młodym rębajłą. Szybko i bez ceregieli rozerwał nogawicę hajdawerów, oderwał rękę Dydyńskiego od rany na udzie. Krew trysnęła w górę, a stolnikowic jęknął z bólu.
Stary szlachcic położył obie dłonie na krwawym cięciu po szabli czy pałaszu. Przymknął oczy i wyszeptał słowa modlitwy.
A potem odjął zakrwawione ręce od ciała pana Dydyńskiego. Jacek jęknął, ale nie z bólu. Krwawienie ustało. Rana była napuchnięta, ale nie sina, przestała lać się z niej krew. A potem Dydyński pochylił się i opadł w ramiona panny Racheli. Nie omdlał, nie stracił świadomości. Po prostu zasnął.
3. We dworze
Dydyński wstał z łoża już następnego dnia. Nie czuł się źle; gorączka ustąpiła, rany przestały krwawić. A najdziwniejsze, że zabliźniła się paskudna szrama na udzie. Pan stolnikowic obmacał ją, odwinął szarpie i zdziwił się, widząc wąską, zasklepioną krechę. Kiedy wstał z łoża, stwierdził, iż prawie nie czuje bólu. Ubrał się szybko, nie korzystając z pomocy czeladzi, a potem ruszył do świetlicy dworu. Bielone ściany przypominały bardziej wnętrze chłopskiej izby, a nie dworek. Nie było tu wystawnych opon, kilimów i materii jak w innych szlacheckich siedzibach. Na ścianach próżno było szukać broni, bo bracia polscy wyrzekali się przemocy i siły. Orężem ich było słowo, a obroną pomoc i opieka Króla Niebieskiego. Nie zawsze jednak wystarczała ona dla powstrzymania jadowitych jezuickich paszkwili, sądów, trybunałów i zawziętych, fanatycznych panów braci z głowami pustymi jak beczki po wareckim piwie. Atakowali oni nowochrzeczeńców za nieuznawanie Trójcy Świętej, odmowę służby w wojsku i zwalnianie chłopów od powinności.
- Waszmość już wstałeś?
Rachela weszła tak cicho, że niemal nie dosłyszał stukotu jej trzewików. Dzisiaj zamiast giermaka przystrojona była w kołpaczek zdobiony czaplimi piórami i niewieści żupan ze srebrnej lamy. Wyglądała w nim jeszcze piękniej niż wczoraj, bowiem strój ten podkreślał bardziej jej krągłe biodra, wypychał ku górze piersi.
- To cud - rzekł stolnikowic - rana na udzie już się wygoiła. Winienem w podzięce wychylić beczkę węgrzyna za zdrowie rodzica waćpanny.
- Mój ojciec umie uzdrawiać ludzi. Dawno temu, przed laty, dostał dar od Pana Niebieskiego. Wtedy porzucił swój stan szlachecki, wstąpił w szeregi Chrystian i tu, w naszym rodzinnym Krysinowie, założył nowe Jeruzalem, chłopów uwolnił od powinności, sprowadził braci, a swoją szablę... - zamilkła, gdy uświadomiła sobie, że broń ojca odnaleźli w stodole - odłożył na resztę życia.
- Jestem waszym dozgonnym dłużnikiem. - Skłonił się przed nią dwornie. - Rozkazuj mi, waćpanna, a bądź pewna, że masz we mnie wiernego sługę. Potrzebujecie zbrojnej asysty? A może wyroczek trzeba wyegzekwować? Sąsiadowi folwark zajecha... znaczy się... ehem, ehem, odebrać, zawalidrodze natrętnemu rzyć przetrzepać, czuba utrzeć? We wszystkim możecie zdać się na mnie! Ja żadnej pracy się nie boję!
- Spłacisz dług u nas, jeśli przestaniesz przelewać krew. My jesteśmy spokojni ludzie, z nikim nie wojujemy, a jeśli już, to z nami walczą jezuici i księża, sejmiki i trybunały.
- Waćpanna, nie krzyw się, ale gdybym chciał pokój i miłosierdzie głosić, wstąpiłbym do klasztoru. Do ojców bernardynów, bo to pijacy wielcy. A swoją drogą, gdzie moja anielica zacna, sandomierska? Pod Bukowem, Kircholmem i Kłuszynem dobrze mi się wysłużyła. Powiem waćpannie w sekrecie, że bez niej mi jak bez ręki albo żony. Bo jak ta szabelka świśnie, to jakoby chóry niebiańskie zagrały!
- Jak waszmość śmiesz mówić takie rzeczy tu, w nowym Jeruzalem?! Aż taką przyjemność sprawia ci zabijanie swoich braci?
- Nie wiem, czyi oni tam bracia, ale chyba nie z mojej gałęzi Dydyńskich. No, nie złość się, waćpanna, bo ślicznie z tym wyglądasz. Nie jestem zbójem, brygantem czy swawolnikiem z gościńca, dla którego zabić człowieka to jak splunąć. Jestem zajezdnikiem, ale nie mordercą.
- To niewielka różnica.
- Nie służę szelmom i zwyrodnialcom - mruknął niechętnie. - Nie wyciągnę szabli dla starosty Krasickiego z Dybiecka, dla Diabląt Stadnickich czy innych wywołańców. Wynajmuję się do zajazdów, zwad i egzekwowania wyroków, ale pomagam tym, którzy nie mają sił, by utrzymać szablę w ręku. Daję waćpannie słowo szlacheckie, że nigdy w życiu nie zabiłem niewinnego człowieka. A jeśli nawet, to nieumyślnie.
- A jednak zamieniasz ludzkie żywoty na czerwonce, talary i dukaty.