121779.fb2
- Pan ojciec zabrał.
- Będę musiał tedy czołem mu uderzyć. I podziękować. A wiesz waćpanna, czemu mówię ci to wszystko?
Milczała, jakby zalękniona.
- Bo daję moją szlachecką głowę, że jako bracia polscy macie kłopoty z niejednym z sąsiadów.
Rachela wybuchła płaczem. Łzy grube jak błyszczące perły spływały po jej policzkach. Szlachcic przyskoczył bliżej, chwycił ją w ramiona, utulił jak małe dziecko.
- Waćpanna, co się stało? - zapytał. - Ktoś cię skrzywdził? Kto taki?
Nic nie powiedziała. Rozpłakała się jeszcze bardziej.
4. Ludzie pana Pamiętowskiego
Przyjechali w ośmiu, z czeladzią, z dobytymi szablami i czekanami, nabitymi półhakami i bandoletami, jakby wybierali się na kujawską biesiadę albo w swaty do pijanych Zaporożców, a nie do ariańskiego dworu. Powoli, nie spiesząc się, podjeżdżali pod ganek. Rozglądali się dokoła, przypatrywali domostwu, chałupom chłopów, zagonom i poletkom ogrodzonym płotami i parkanami. Pierwszy z jeźdźców był mały, w misiurce opadającej na czoło, porwanej przeszywanicy i kolczudze. Drugi z kolei gruby, spocony, przyodziany w kontusz podbity wyleniałym futrem. Nie miał lewego ucha, w zamian za to natura ozdobiła jego podgardle trzema obwisłymi podbródkami, sumiastymi wąsami i długą brodą spływającą na potężne brzuszysko. Trzeci z nich wyglądał na znacznie młodszego; jeden jego wąs był krótszy, drugi dłuższy. Przez cały czas mrużył prawe oko, może dlatego, że na jego brwi, policzku i oczodole widniała straszna, zagojona blizna po cięciu szablą lub pałaszem. A czwarty...
Ten był najgorszy. Najmłodszy z nowo przybyłych, odziany w prosty adamaszkowy żupan z diamentowymi guzami. Do pasa przytroczoną miał czarną szablę, a do kulbaki obuszek o okutej żelazem rękojeści. Miał długie, trefione włosy, które wymykały się spod kołpaka. Wyglądałby na żaka albo czeladniczka, gdyby nie oczy - niebieskie, spoglądające na wszystkich z bezgraniczną wzgardą.
Na widok niezwykłych gości Krysiński poderwał się z ławy na ganku. Szybko wepchnął dwóch chłopów z czeladzi do dworu, a potem wstąpił na stopnie i zatrzymał się tam, zastawiając nadjeżdżającym drogę do dworskiej sieni.
- Czołem, panie Krysiński! - zakrzyknął piskliwym, starobabskim głosem najmniejszy z nowo przybyłych.
Stary szlachcic nie odrzekł nic. Skłonił się lekko, ale nie na tyle, aby nadciągający swawolnicy wzięli jego ukłon za gest uczyniony z przestrachu.
- Pan Pamiętowski przesyła waszmości ukłony - zapiszczał szlachetka w misiurce - i o bakszysz prosi. Dwa tysiące złotych polskich, w czerwońcach, talarach, szóstakach albo ortach!
Trefiony nawet nie spojrzał na Krysińskiego. Zdawać by się mogło, że zajmował go jedynie złocony nadziak i kury krzątające się na placu przed dworem.
- A z jakiego powodu - zapytał groźnie Krysiński - mam coś zapłacić panu Pamiętowskiemu? Ani nie jestem jego dłużnikiem, ani arendarzem. To jest szlachecka wieś dziedziczna i co z niej mam zapłacić Rzeczypospolitej, tom już dawno popłacił. Czopowe, pogłówne, donatywy i całą resztę...
Bryganci podjechali bliżej - z lewej strony konus w misiurce, a z prawej zwalisty moczygęba woniejący potem, zastarzałym sadłem i czosnkiem.
- Pan Pamiętowski o przyjacielski upominek prosi - wycharczał gruby szlachcic. - A jak nie zechcesz waszmość po dobroci, tedy siłą weźmie.
- Nie przypominam sobie, abym od pana Pamiętowskiego pieniędzy pożyczał. Mówiłem już waszym mościom, kiedy tu wcześniej byliście - daremne są wasze starania, bo nie wiem, z jakiego powodu bakszyszu ode mnie żądacie.
- Powód jest prosty i jasny - warknął ten w misiurce. - Płać bakszysz, psi synu, boś jest szelma, nurek i kosturowiec, wróg i krzywdziciel naszej wiary katolickiej polskiej!
- Panienkę Przenajświętszą masz w pogardzie - zahuczał gruby. - Ojca świętego antychrystem zowiesz. Tedy my - rycerze Chrystusowi, katolickiej wiary obrońcy, nie możemy takiej obrazy puścić płazem. Płać, jeśli chcesz w spokoju swoje gusła czartowskie odprawiać!
- Turka wspierasz, na zgubę Rzeczypospolitej knujesz! - syknął trzeci z nich. - Bodaj na was, nurków, nowochrzczeńców, Jezus Chrystus czarny mór zesłał! Bodaj was jako Żydów niewiernych w ogień wieczny wrzucono! Bodaj wam święty Piotr członki wszystkie zepsował, bodaj Pan Bóg sprawił, byście za życia pognili jako trupy w grobach, boście psie, z kurwy syny, lichwiarze i Żydy! I dlatego jako Żydowinowie w Krakowie będziecie kozubalec płacić.
Trefiony nic nie powiedział. Zdawać by się mogło, że pochłaniało go jedynie oglądanie własnych paznokci, złotego sygnetu i dwóch pierścieni na palcach. Popluł na ten większy i roztarł ślinę rękawem żupana, aby oprawiony w pierścień diament zaświecił jaśniejszym blaskiem.
- Uspokójcie się, bracia - rzekł spokojnie Krysiński. - Gniew was spala, diabeł wam na ramieniu siedzi i szepcze do ucha. Nie godniście przebywać w naszym Jeruzalem, tedy upraszam was, abyście poszli sobie, gdyż kalacie nasze Królestwo Boże.
- Ichmość chyba nas nie zrozumiał - uniósł się młody. - Szutki z nas stroi i na śmiech ludziom podaje!
- To ja to prościej wytłumaczę! - warknął konus. - Dawaj, psi synu, talary, bo jak nie dasz, to ci dwór spalimy, córę wychędożymy, a twój zbór czartowski na cztery strony świata rozkurzymy! Pieniężny jesteś, więc sięgaj do kabzy!
- Nic nie zapłacę. Idźcie precz!
Trefiony wykonał jeden ruch, szybki jak błyskawica. Nie wiedzieć kiedy zamachnął się nadziakiem, a potem huknął żelaznym młotkiem Krysińskiego prosto w skroń. Stary chrystianin krzyknął, zatoczył się, padł na kolana. Kołpak spadł mu z głowy, a ze skroni buchnęła krew, popłynęła na piasek dziedzińca.
Trefiony zanucił coś pod nosem i znowu stracił zainteresowanie starcem. Ale nie był to koniec zwady. Gruby szlachcic uchwycił Krysińskiego za podgoloną czuprynę, powlókł za koniem, uderzył podkutym butem w brzuch. Z drugiej strony dopadł go chudzielec w misiurce, chlasnął na odlew nahajem. Starzec zwalił się na ziemię, przetoczył, skulił, osłaniając od ciosów.
- Dość!
Trefiony wreszcie przemówił. Jednak wcale nie patrzył na jęczącego z bólu Krysińskiego. Z obojętną twarzą wpatrywał się w bocianie gniazdo na szczycie jednej z chłopskich chyż.
- Panie Ostrowski, daj mu, waść, ostatnie ostrzeżenie. Szlachcic nikczemnego wzrostu podjechał do zalanego krwią Krysińskiego. Pochylił się nad rannym.
- Pan Pamiętowski przewidział, że będziesz wasza mość czynił subiekcje. Dlatego daje ci czas do niedzieli na zebranie całej sumy. Kiedy za cztery dni tu przyjedziemy, chcę widzieć całe dwa tysiące złotych. W dobrej monecie i jednym mieszku! Rozumiesz, waszmość?
- Rozumiem - jęknął Krysiński. - Nie musisz wasza mość powtarzać.
- Świetnie. A zatem do zobaczenia, mości Krysiński.
5. Rachela
Dydyński zerwał się z ławy, słysząc łoskot kopyt za oknem. Jego ręka sama, zupełnie sama sięgnęła do lewego boku i opadła bezradnie. Nie miał szabli. Nie miał pistoletów, konia ani czeladzi. A jednak na ganku działo się coś złego. Ruszył szybkim krokiem ku drzwiom do sieni.
- Nie! - krzyknęła Rachela. - Zostań, waszmość.
- Twój ojciec jest w opałach!
- Nie chodź tam, proszę!
Nie zwrócił uwagi na jej słowa. Był już przy samym progu, ale Rachela okazała się szybsza. Jednym ruchem zatrzasnęła drzwi, zasunęła rygiel. A potem objęła go za szyję, przywarła doń, dygocąc z żalu i przerażenia.
- Proszę - wyszeptała. - Nie chodź tam... Zabiją cię! Ojciec...
Odsunął ją na bok. A wówczas zamknęła mu usta pocałunkiem. Dydyński zamarł, objął dziewczynę.
- Zostań - wyszeptała i zaplotła mu ręce na szyi. - Nie zostawiaj mnie...
Nie mógł jej się oprzeć.
6. Katechizm rakowski
- Potrzebuję mojej szabli i pistoletów. I dobrego konia. Uzbroisz waszmość czeladź i oddasz pod moją komendę. Natychmiast wyruszam do Hołuczkowa. A wasza mość do Sanoka, złożyć protestację w grodzie. A za dwa dni dostarczę Pamiętowskiego w łykach do loszku na zamku przemyskim. Złamanego. Ale żywego.
Krysiński pokręcił zakrwawioną głową.
- Nic wasza mość nie rozumiesz. Nie pochwalam zbrojnej przemocy. Nie mogę zgodzić się na przelanie krwi.