121779.fb2 Czarna Szabla - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 19

Czarna Szabla - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 19

- A cóż mam robić, głowę w piasek schować jak ten stwór afrykański z dwiema głowami w zwierzyńcu u pana kanclerza pod Zamościem? Krew we mnie się burzy!

- Nie czyń zwady, panie Dydyński. Ojciec prosił, abyś nie przelewał niczyjej krwi. Jeśli to uczynisz, spojrzy na ciebie łaskawym okiem.

- Skoro tego sobie życzysz. Jestem gościem i nie będę obrażał gospodarza.

- Daj słowo!

- Nie!

- Proszę! - Objęła go za szyję i pocałowała po włosku, to jest w taki sposób, jaki opisał w swych poezjach pan Daniel Naborowski, a potem zamazał w rękopisie.

Ten argument poskutkował.

- Dobrze - wyszeptał Dydyński. - Nie będę sprawiał kłopotów, jeśli Pamiętowski da okazję twemu ojcu. Obiecuję to solennie.

8.Złamane przykazanie

Kiedy otwarły się ciężkie drzwi do zboru i bracia poczęli wychodzić ze świątyni, ludzie Pamiętowskiego czekali na nich po drugiej stronie placu. Stali w ośmiu, mrużąc oczy od słońca, z dobytymi szablami i nadziakami. Gorący wiatr szarpał połami ich delii, ciął w oczy piachem i pyłem. Na widok zbrojnych chrystianie zamarli. Jednak brat Krysiński pierwszy wystąpił na czoło pochodu.

- Nie lękajcie się, bracia! - rzekł. - Pan nas obroni i poprowadzi. Ruszajcie śmiało za mną.

Bracia polscy pochylili głowy. A potem postąpili w ślad za szlachcicem. Szli ściśnięci w kupę, mruczący modlitwy, obejmujący się pod ręce; prosto pod wzniesione ostrza, na końskie pyski, omiatani szyderczymi spojrzeniami swawolników.

- Panie Krysiński, pozwól tutaj! - krzyknął konus w misiurce. - Albo szabelkami waszmości na rozmowę poprosim!

Szlachcic się nie odezwał. Szedł wmieszany w tłum, otoczony braćmi w wierze.

- W skok, mości panowie! - zakomenderował opasłobrzuchy moczygęba.

Ludzie Pamiętowskiego skoczyli w tłum, siekąc nahajami, bijąc wiernych płazami szabel po łbach i plecach, roztrącili, stratowali chłopów i czeladź. A potem wywlekli z gromady opierającego się Krysińskiego, rzucili go na ziemię przed koniem trefionego wywołańca, dodając na repetę kilka kopniaków.

- Gdzie pieniądze, panie bracie!? - zagadał brygant w misiurce. - Gdzie talary? Dawaj! Zaraz!

- Nie jestem wam nic dłużny! - odrzekł Krysiński. - Ostawcie nas w spokoju, bracia.

Swawolnicy popatrzyli na siebie z niedowierzaniem. Opasły pijanica splunął przez połamane zęby.

- Panie Kozłowski, przekonaj go, waszmość, do naszych racji!

Ten ze zmrużonym okiem chlasnął Krysińskiego nahajem w twarz. Stary szlachcic jęknął, zasłonił oblicze ramieniem. Na próżno. Natychmiast posypały się nań kopniaki, razy, ciosy zadane płazem szabli. Zwinął się w kłębek, skulił zakrwawiony, krzyknął z bólu.

Bryganci zamarli nad nim zasapani, dyszący. Gruby szlachcic złapał Krysińskiego za podgolony łeb, poderwał głowę w górę, spojrzał w oczy.

- Płać, z kurwy synu! - warknął. - Płać, szołdro, nurku przeklęty, poganinie! Płać, bo ci dwór spalimy, chłopów wyrżniemy! My tu siłą, nowochrzeczeńcu, bluźnierco, heretyku!

- Żaden Dydyński tu w twojej obronie nie stanie! - zarechotał konus. - Nie masz obrońców, więc dawaj złoto!

- Nic nie dam - jęknął Krysiński. - Idźcie precz, bracia!

Nawet trefiony gwizdnął przez zęby.

- Uparty - skomentował ten ze zmrużonym okiem. - Co z nim teraz? Powiesić? Za koniem powłóczyć? Dwór spalić?

- Starosta może być blisko - rzekł gruby, który od dłuższego czasu przyglądał się otaczającym ich braciom polskim. - Czekajcie, bracia, mam ja lepszy sposób na tego ptaszka.

Zawrócił konia, wpadł w tłum Chrystian. Po chwili wrócił, wlokąc za włosy opierającą się i szlochającą... Rachelę!

- To jego córka!

- Zacna i gładka! - warknął ten najmłodszy, ze zmrużonym okiem. Zeskoczył z konia, skinął na pachołków. Szybko popchnęli dziewczynę w tył, aż uderzyła plecami o bok wierzchowca trefionego szlachetki, chwycili za ręce, przytrzymali.

- I co teraz, panie Krysiński? - zapytał pijanica. - Dajesz pieniądze czy mamy skraść wianek tej sikoreczce?!

W oczach starego szlachcica zapalił się błysk. Ale na krótko.

- Zostawcie moją córkę, bracia - powiedział groźnie. - To niewinna dziewka!

- Jeśli nie zapłacisz, będzie winna! - warknął konus. - Dajesz bakszysz czy mamy jej pokazać, co znaczy miłować po katolicku?!

- Nic wam nie dam!

- Kto pierwszy, panowie bracia?!

- Ja! - trefiony odezwał się po raz pierwszy. A potem pochylił się w siodle i jednym szybkim ruchem rozerwał żupan, odsłaniając piersi Racheli. Poklepał je pożądliwie, chwycił mocno i brutalnie.

Coś świsnęło w powietrzu. Trefiony wrzasnął, złapał się za prawe oko, wyleciał z kulbaki, zwalił się w piach zryty kopytami, prosto w śmierdzącą kupę końskiego nawozu.

Bryganci zamarli. Najpierw spojrzeli na jęczącego herszta, potem na siebie, a dopiero wówczas się odwrócili.

Przed drzwiami zboru stał Dydyński. Był bez szabli, bez broni. W prawym ręku podrzucał rytmicznie duży kamyk. I uśmiechał się zimno.

Trefiony podniósł się z jękiem. Spod dłoni przyciśniętej do prawego oczodołu sączyła się krew, usta wykrzywiał grymas wściekłości.

- Wybił mi oko! - wrzasnął. - Skurwysyn!

- To Dydyński, stolnikowic sanocki - rzekł gruby. - Co on tu robi?

- To zajezdnik!

- Podstarości Chamiec go szuka!

- Zajechał Zagórz!

- Brać go! Żywcem!

Pierwszy skoczył w stronę pana Jacka konus w kolczudze. Czeladnicy odepchnęli Rachelę i chwycili za szable. Brygant ze zmrużonym okiem i reszta zbójeckiej kompanii porwali za broń.

Dydyński przysiadł na piętach, unikając pierwszego cięcia. Uniknął szerokiego zamachu szabli, a potem doskoczył do przeciwnika. Nikt nie zapamiętał jego ruchów, nikt nie zdążył dostrzec, w jaki sposób chwycił konusa za nadgarstek, wykręcił mu rękę, kopnął w brzuch, obrócił w tył i kolejnym kopniakiem posłał prosto pod nogi kompanów.