121779.fb2
Zapłakana Rachela wpadła w ramiona Gedeona.
- Już dobrze! Dobrze - wyszeptał jej do ucha.
- Gedeon, biegnij! - jęknęła. - Leć, najmilszy!
- Po co?
- Po szablę! - zaszlochała. - Przynieś szablę pana ojca!
- Ale jak to? Co ojciec...
- Idź! - potrząsnęła nim mocno. - Idź i przynieś ją! Nie sprzeczał się dłużej. Odwrócił się i popędził do stodoły.
Dydyński skoczył w stronę szabli upuszczonej przez wroga. Nie zdążył. Zanim dopadł do broni, brygant ze zmrużonym okiem pierwszy postawił na niej nogę. A potem roześmiał się wesoło.
Stolnikowic cofnął się. Był sam jeden naprzeciwko czterech wywołańców, zawołanych rębajłów i ich czeladzi. Za plecami tamtych tłoczyli się bracia polscy - chłopi i czeladź. Jednak żaden z nich nie mógł w niczym pomóc Jackowi.
- Czas w ziemię, panie Dydyński - wyszczerzył zęby trefiony, który wciąż trzymał się za zakrwawione oko. - Kto by pomyślał, panie stolnikowicu, że skończycie pod zborem nurków.
- Bić go! - jęknął konus w kolczudze, który z trudem gramolił się na nogi. - Za... zabijcie skurwy... syna...
Rzucili się na niego ze wszystkich stron, z szablami, czekanami i nadziakami. Któryś z pachołków uniósł rusznicę i strzelił. Dydyński schylił się w ostatniej chwili. Kula gwizdnęła nad jego barkiem, wybiła dziurę w drzwiach zboru.
Stolnikowic umknął sprzed ostrza szabli, w ostatniej chwili wyminął rozpędzonego pijanicę. A potem wskoczył do wnętrza drewnianej świątyni, popędził do podwyższenia na końcu sali, między dwoma rzędami drewnianych ławek. Jednak nie pobiegł tam, aby głosić Słowo Pańskie. Jednym ruchem wyrwał drewnianą żerdź z oparcia ławy. A potem zwrócił się ku prześladowcom.
Ludzie Pamiętowskiego wpadli nań ze wszystkich stron. Dydyński zawinął w rękach drewniany bal, odbił cięcia; uderzył w łeb grubego szlachcica, pozbawił go tchu. A potem żerdź trzasnęła mu w dłoniach, cięta szablą trefionego. W ostatniej chwili zajezdnik umknął spod jego szabli, powalił jednego z czeladników. I wbił ułamany koniec drąga prosto w brzuch pijanicy.
Trafiony zawył, zaharczał, padł na kolana, przetoczył się na bok, nie wypuszczając z ręki szabli, chwycił za ławę, chcąc wstać, przewrócił ją, przesunął i tak zamarł, waląc łbem o drewniane deski podłogi.
A potem coś zabrzęczało pod nogami Dydyńskiego. Stolnikowic zamarł otoczony przez nieprzyjaciół. Rzucił krótkie spojrzenie w dół i dostrzegł lśniącą klingę szabli. Była długa, zakrzywiona, zwieńczona prostym jak krzyż jelcem ozdobionym z boku półkolistym paluchem. Stolnikowic poznał ją w lot. Pamiętał tę broń z opowieści swego ojca, z dawnych wspomnień o czasach, gdy pan Krysiński nie zamienił jeszcze swej broni na kostur nowochrzczeńców.
Szybko jak błyskawica chwycił szablę.
A potem runął na swoich wrogów.
Spadł na nich jak jastrząb na stadko kurcząt. Zaglądający przez wrota chłopi usłyszeli tylko trzy brzęknięcia stali, trzy błyski ostrza. A zaraz potem zimna klinga przerąbała nieosłoniętą przez kolczugę szyję. Szlachcic w misiurce zawył, chwytając się za przerąbany bark, postąpił cztery chwiejne kroki ku wyjściu i padł na twarz. Czerwona krew trysnęła z jego ran, siknęła obficie z rozrąbanej tętnicy, zraszając białe ściany zboru, zakurzone deski podłogi; upstrzyła czerwonymi plamami pozostawiony na ławie Katechizm Rakowski pana Moskorzewskiego.
Podniósł się krzyk, gdy Dydyński przemknął pomiędzy opadającymi ostrzami, a potem szybkim cięciem odrąbał w łokciu rękę jednemu z pachołków. Okaleczony zawył, chwycił się za kikut tryskający krwią, pomknął przed siebie, potknął się o jedną z ław, padł na podłogę, miotał się tam, ryczał i dygotał. Zaglądający przez otwarte wrota bracia polscy załamywali ręce, chwytali się za głowy, a niektórzy szlochali.
Dydyński nie patrzył na nich. Miał wciąż przed sobą pięciu przeciwników.
A potem kolejny pachołek zwalił się z hałasem na posadzkę cięty w skroń, spróbował jeszcze powstać z kolan, ale już nie zdołał. Szlachcic walczył dalej. Unikał ciosów, przemykał się pod ostrzami szabel. Cięli się wśród porozwalanych ław, w kałużach krwi, między porąbanymi od ciosów balami wspierającymi strop zboru. Dydyński roztrącił przeciwników. Rozchlastał od góry do dołu żywot szlachcicowi z przymrużonym okiem, posłał go na kolana, a potem ciosem łaski ciął w przelocie w łeb, gasząc jego życie, tak jak pijany szlachcic polski ścina w karczmie przed sprzedajnymi dziewkami knot płonącej świecy. A zaraz po tym kolejny pachołek padł pchnięty piórem szabli w pierś. Ostatni, ranny w rękę, skoczył ku wejściu, roztrącił braci polskich, którzy odsuwali się od niego jak od zadżumionego, a potem z krzykiem rzucił się w stronę koni.
Zostali sami, we dwóch. Dydyński i trefiony.
- Czołem, panie Żurakowski - mruknął młody rębajło.
- Mości Dydyński - ani jedna żyłka nie drgnęła na twarzy trefionego, gdy wymawiał te słowa - wiele gadali mi w Sanoku o waszmości, ale z tego, co widzę, toś prawdziwy gracz na szable. Mam coś przekazać komuś po twym zgonie?
- Pozdrów...
- Kogo?
- Żurakowskich w piekle!
Starli się pośrodku zboru. Żurakowski zasłonił się nadziakiem, przyjął cięcie Dydyńskiego na okutą żelazem rękojeść broni, a prawą ręką ciął z podlewu szablą. Stolnikowic uchylił się w diabelskim przeciwtempie, chlasnął trefionego w skroń. Chybił, przyjął na zastawę szabli cios zadany nadziakiem Żurakowskiego, jęknął, gdy wraża szabla rozpłatała mu rękaw żupana, cięła go po ręku. Dydyński obrócił się w błyskawicznym piruecie, ciął wlew, wręcz, krzyżem, a Żurakowski złapał jego ostrze między rękojeść nadziaka skrzyżowaną z klingą szabli, ścisnął, by stolnikowic nie mógł wyrwać broni. Przez chwilę szarpali się nadaremnie. A potem Żurakowski rozłożył ręce, zwalniając broń Dydyńskiego, i półkolistymi ruchami uderzył - jednocześnie nadziakiem i szablą z podlewu oraz podkrzyża.
Nie wiedział, co się stało. Nie zdążył nic zrobić. Nie zdołał się uchylić ani zastawić. Zobaczył tylko zmierzające w jego stronę ostrze szabli i rozchylił usta do krzyku.
Ale dobyć z siebie dźwięku już nie zdołał.
Dydyński ciął po szyi, obrócił się w piruecie i uderzył ze świstem. Trefiona głowa spadła z ramion, potoczyła się, dudniąc jak pusta beczka, w stronę wejścia do zboru. Toczyła się coraz wolniej, wypadła na zewnątrz, między braci polskich, którzy z krzykiem cofnęli się na boki, aż wreszcie zamarła pod nogami pana Krysińskiego.
Stary szlachcic, kulejący, zalany krwią z ran, wszedł wolno do zboru. Dydyński czekał nań z zakrwawioną szablą w ręku, otoczony ciałami pomordowanych, plamami krwi, potrzaskanymi sprzętami. W powietrzu czuć było śmierć. Może dlatego, że gruby pijanica dogorywał na podłodze wśród jęków, a Żurakowski kończył swoje ostatnie podrygi lub, jak kto woli - zaczynał właśnie taniec z panią małodobrą. Inni leżeli cicho i spokojnie w zborze nowochrzczeńców, pojednani z Bogiem na zawsze.
Krysiński pokiwał zakrwawioną głową, spuścił wzrok.
- Oddajcie szablę panu Dydyńskiemu - powiedział cichym głosem. - Okulbaczcie mojego konia. Pan stolnikowic dziś nas opuszcza. Na zawsze...
- Ojcze! - krzyknęła Rachela. - Ojcze, błagam!
- Pan Dydyński nie będzie dłużej naszym gościem. Wiem, że w karczmie w Lisku czeka na niego jego czeladź. Stolnikowic nie może mieszkać dalej w Jeruzalem, bo nie umie żyć w zgodzie z naszymi prawami.
- On nas uratował!
- Milcz! Powiedziałem wszystko, com miał rzec. Dydyński wolno ruszył w jego stronę, przestępując przez trupy. O mały włos, a pośliznąłby się w kałuży krwi. A potem podał szablę rękojeścią w stronę Krysińskiego. Stary szlachcic nawet nie wyciągnął po nią ręki.
- Zatrzymaj ją, waszmość. Oto sprawczyni mojego nieszczęścia. Mnie już nie będzie potrzebna.
Dydyński ruszył ku drzwiom. Nie obejrzał się na starego szlachcica, nie spojrzał w stronę Racheli.
9. Pomocy!
- Ktoś jedzie za nami! - mruknął Sawa.
- Między drzewa!
Rozjechali się w trzy różne strony, ukryli w gąszczu rosłych, starych buków. Nie minęła krótka chwila, a Dydyński usłyszał zbliżający się łoskot końskich kopyt. Za jego plecami Mikłusz dobył zza pleców swoją revolwerę; szybko i sprawnie odciągnął wszystkie kurki. Sawa przyczaił się z drugiej strony wąskiego traktu.
A potem na zakręcie gościńca ukazał się spieniony biały koń. Dydyński drgnął, gdy w kulbace zobaczył Rachelę. Wyskoczył na dziedziniec i zagrodził jej drogę.
- Mościa panno!
Wstrzymała konia tak mocno, że aż zarżał, stanął dęba, a potem rzucił gniewnie łbem. Dziewczyna podjechała bliżej do Dydyńskiego.