121779.fb2
Szybkim ruchem rzuciła mu się na szyję. Szlachcic objął ją odruchowo, przytulił, przycisnął do piersi.
- Uciekłam od ojca - wyszlochała. - Panie Dydyński, ratuj nas, błagam! Pamiętowski wie o wszystkim! Żyd z Hołuczkowa przyjechał do nas - mówi, że chce dwór spalić, że zabije mego rodzica. Ratuj! Nie pozwól nas skrzywdzić. U nas w Jeruzalem nikt się bronić nie będzie. On nas zabije... Ja...
- Twój ojciec nie chce mnie widzieć.
- Mój ojciec zginie, jeśli go nie uratujesz.
- Nie będę u was miłym gościem.
- Ratuj go, proszę. Nie zważaj na to, co mówił. Ratuj, a ja pojadę z tobą, dokąd zechcesz. Jeśli ojciec będzie się sprzeciwiał, to uciekniemy... Na Ukrainę!
Dydyński milczał. Namyślał się.
- Dobrze - rzekł wreszcie. - Mości panowie, do Jeruzalem!
10. Jeruzalem
- I powiedział Pan: jeśli ani przez to nie usłuchacie mnie, ale pójdziecie przeciwko mnie, i ja pójdę przeciwko wam w zapalczywości przeciwnej i skażę was siedmią plag dla grzechów waszych, i was rozproszę między narody, i dobędę miecza za wami, i będzie wasza ziemia pusta, a miasta wasze zburzone.
- Panie wielmożny, pomiłujcie! - zawołał drżącym głosem pachołek. - Jam nic nie winien.
Siwy szlachcic w czerni pochylił się nisko nad chłopcem. Chwycił go za kaftan na piersiach, spojrzał prosto w oczy. Pacholik zadrżał. Wpatrywał się w straszną bliznę na obliczu tamtego - przecinającą czoło, oczodół, policzek, kończącą się niemal na podbródku. Ten ślad po ranie zdawał się dzielić twarz pana brata niemal na dwie części.
- Pan Krysiński jest we wsi? Jedziemy z wizytą.
- We dworze siedzi, rany kuruje... Wasza wielmożność, nie czyńcie mi krzywdy, ja jeno prosty...
- Jesteś katolik czy heretyk?
- Ja... ja nie przystałem do nurków, panie. Ja wierny...
- Więc mów Credo. Odmawiaj, chłopcze. Azaliż wierzysz w Trójcę Przenajświętszą?
- Wierzę w Ducha Świętego, Pana i Ożywiciela, który od Ojca i Syna pochodzi... Wierzę w jeden, święty, powszechny... Kościół. Wyznaję jeden chrzest na odpuszczenie grzechów... - wyjąkał chłopak.
Pamiętowski wyprostował się w kulbace.
- Omyliłeś się - rzekł ponuro. - Omyliłeś się w Credo, psi synu. Winno być: powszechny i apostolski Kościół. Jesteś szołdra!
- Panie, pomiłuj...
Szabla Pamiętowskiego świsnęła w powietrzu, rozrąbała szyję pachołka, wytoczyła z żył dwie kwarty krwi. Młodzieniec padł na wznak, zadygotał, zacharczał.
- Mości panowie, w drogę!
Ruszyli z kopyta traktem wiodącym w dół, do doliny. Przemknęli obok młynów, jazu i stawów, aż wreszcie zarysowały się przed nimi szare strzechy pogórzańskich chałup, owiane dymami przesączającymi się przez słomę. Dalej, wśród drzew, zamajaczył przed nimi kryty gontem dach Krysinowskiego dworu.
Zwolnili, gdy wjechali między rozrzucone wzdłuż traktu zagrody, a potem skręcili na drogę prowadzącą do szlacheckiego domostwa. Jechali rysią - na przedzie Pamiętowski z różańcem w ręku, za nim wszyscy jego towarzysze - potężni, małomówni rębacze w ciężkich deliach, żupanach, rajtrokach; w wilczych kołpakach, kapuzach i czapach.
Pamiętowski skończył odmawiać różaniec, wsunął go w zanadrze. A potem porwał za rękojeść batorówki. Ostrze świsnęło, wychodząc z natłuszczonej pochwy, zalśniło w słońcu.
- I oto przyjdą dni Pańskie - rzekł - a będą dzielić korzyści twoje pośrodku ciebie. I zgromadzę wszystkie narody do Jeruzalem... - umilkł. Przed dworem stał szlachcic na koniu. Nie uciekł na widok zbrojnych, nie poruszył się nawet. Spokojnie gryzł czerwone jabłko. Na jego widok Pamiętowski i jego kompania wstrzymali konie. A wówczas szlachcic odgryzł soczysty kęs owocu, a potem od niechcenia rzucił go w stronę nadciągających brygantów. Jabłko poszybowało w powietrzu, poleciało w stronę Pamiętowskiego, ale ponury szlachcic nie poruszył się nawet.
Jabłko spadło tuż przed nim, potoczyło się w pyle gościńca i zamarło o kilka kroków od jego konia.
- Schowaj broń, mości panie. Dwór jest otoczony strażami, a jeśli któryś z was linię przekroczy, przywita się z kulą z rusznicy albo z bandoletu.
Pamiętowski nic nie powiedział. Skinął na jednego z pachołków. Ten ponaglił konia, wysunął się przed szereg, powoli podjechał do linii wyznaczonej przez jabłko, a potem przekroczył ją wolno.
Huknął strzał z revolwery Mikłusza. Kula zdmuchnęła rysi kołpak z głowy czeladnika. Koń zarżał, stanął dęba, uderzył przednimi kopytami w ziemię.
- Ostrzegałem waszmościów, że nic tu po was. Wracajcie precz, bo ten dwór jest pod moją opieką.
Pamiętowski roześmiał się chrapliwie. Jego śmiech brzmiał jak charkot umierającego, jak ponury rechot śmierci, która właśnie szykowała się, aby porwać w tany kolejną szlachecką duszę.
- Zejdź nam z drogi, panie Dydyński. Nie ciebie szukamy.
- Ale ja stoję na straży gospodarza! Póki żyję, wasza noga nie postanie na progu.
Jeden z ludzi Pamiętowskiego szarpnął za rękojeść pistoletu. Drugi podniósł rusznicę, nie czekając na rozkaz swego pana.
Dwa strzały wstrząsnęły powietrzem. Pachołek, trafiony w rękę, wypuścił z krzykiem broń, czeladnik zwalił się z kulbaki, gdy kula przeszyła jego bok. Konie zarżały, rzuciły łbami. Zbrojni chwycili za szable i pistolety, lecz Pamiętowski uniósł rękę na znak, aby zachowali spokój.
- I rzekł Pan: Ani będziesz mówił przeciw bliźniemu swemu fałszywego świadectwa. Łżesz, panie Dydyński, jak pies. Krysiński nigdy nie powierzyłby ci obrony dworu!
- Sam się zgłosiłem. Na ochotnika, panie bracie. Pan Bóg mi policzy w niebie dobry uczynek.
- Pan strąci cię do otchłani piekielnych, że dworu heretyków bronisz.
- I zabiorę waszmości ze sobą, jeśli nie odstąpisz.
- Spalimy do fundamentów chram nurków.
- O ile przeżyjecie.
Pamiętowski milczał. Jego ślepia były zupełnie puste, jak oczy śniętej ryby, zdechłego psa albo konia zabitego na polu bitwy.
- Bij się ze mną, panie Pamiętowski. Przeżyjesz, tedy do dworu cię wpuszczę. Ja przeżyję - pozwolę ci odjechać wolno.
- Ja staję tylko na śmierć. Wejdę do dworu po twym trupie.
- Stawaj!
- Dobrze.