121779.fb2 Czarna Szabla - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 25

Czarna Szabla - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 25

- Co to?! - niemal wykrzyknął Szawiłłą.

- Ciii... - szepnął Dydyński. - Ofiara karczmarza? Nie, to niemożliwe. Chociaż?

Szawiłła ponownie przycisnął ucho do drzwi.

- On, panie, na pewno poszedł spać. Słyszałem, jak wracał do kuchni. A teraz ktoś uchylił bramę... Ktoś wyszedł z karczmy.

- Na pewno? Ale kto? Karczmarz?

- Może? - Szawiłła odskoczył od drzwi. Podszedł do okna i rozwarł okiennice. Wiatr z deszczem od razu wpadł do izby. Płomień świecy zachybotał i zgasł. Szum deszczu nasilił się. Na zewnątrz szalała ulewa.

- Szawiłła! - wyszeptał Dydyński. - Idź za nim. W karczmie jest dwóch ludzi. Ten kat i Jasiek. Zobacz, kto to. Ja postaram się dostać do piwnicy. Musimy się przekonać, co tu się dzieje. Ruszaj!

4. Na tropie

Drzwi do spiżarni były zamknięte. Dydyński przez chwilę usiłował wyrwać zamek, był jednak tak dobrze przymocowany, iż wysiłki te spełzły na niczym. Nie miał innej drogi, niż spróbować odszukać klucz. Ale gdzie on mógł być? Zapewne u pasa gospodarza. Znaczyło to, że należało najpierw wydobyć go od tego kata.

Ostrożnie ruszył do kuchni. Zamarł, gdy usłyszał dobiegające stamtąd ponure chrapanie. Karczmarz spał. Dydyński ostrożnie pchnął drzwi. Na szczęście nie były zamknięte. Zaskrzypiały przeraźliwie.

- Mmm... Ciągnij sznury, Jasiek! - wymruczał przez sen karczmarz. - Mocniej, łam te kości...

Ostrożnie rozejrzał się dokoła. Kuchnia była ciemna, a mrok rozpraszał tylko blask czerwonych węgli na palenisku. Ściany pomieszczenia obwieszono tasakami, nożami i pękami ziół. Przemiła kolekcja. Dydyński zaczął się zastanawiać, jaki użytek zrobiłby z niej karczmarz, gdyby się teraz obudził.

Szynkarz spał na ławie, okryty niedźwiedzią skórą. Na jego grubym, nabitym mięśniami ramieniu młody szlachcic spostrzegł katowskie znamię - wytatuowane koło i szubienicę. Dydyński rozejrzał się za kółkiem z kluczami, które spostrzegł wcześniej u pasa kata. Tak... Było, zawieszone na haku na ścianie, ale drogę do niego, drogę pomiędzy piecem a ścianą karczmy, zagradzała ława ze śpiącym.

Przez chwilę namyślał się, co robić. Przekroczenie ławy nie wchodziło w rachubę. Karczmarz był tak gruby, że Dydyński niechybnie zatrzymałby się rozkraczonymi nogami na jego ogromnym żywocie, niby ladacznica na brzuchu swego gacha. Jak zatem miał dosięgnąć kluczy? Przeskoczyć nad nim? To niechybnie obudziłoby szynkarza. Szlachcic opadł na kolana. Na szczęście mógł przejść pod ławą. Ostrożnie podpełzł do śpiącego. Gdy przełaził pod karczmarzem, wyobraził sobie nagle, co by się stało, gdyby ława pękła. No cóż, to byłoby znacznie lepsze od katowskiej prasy.

- Wyyciągaj ścięęęgnnna... - wymruczał mistrz małodobry. Dydyński zamarł na chwilę. Przytrzymując szablę tak, by nie zadzwoniła, przelazł pod ławą. Jednym susem dopadł ściany, porwał klucze i... ...kat przekręcił się na drugi bok. Dydyński omal nie krzyknął. Ale karczmarz się nie zbudził. Dalej spał. Młody szlachcic przelazł pospiesznie na drugą stronę ławy, a potem ostrożnie wycofał się do ciemnego korytarza. Serce biło mu mocno.

5. Kozak

Kozak skoczył pod ścianę. Ostrożnie przysunął się do głównych drzwi oberży. Pomimo padającego dżdżu widział niewyraźne zarysy drzew wokół zajazdu. Ktoś szedł w stronę lasu - zgarbiona, słabo widoczna postać. Na jej ramionach spoczywało coś ciężkiego. Chyba worek...

Ostrożnie ruszył za nieznajomym. Tamten... to był chyba Jasiek. A zatem kat został w środku. Kozak odetchnął z ulgą. Ostrożnie wszedł między drzewa. Teraz nawet nie musiał kluczyć. Ścieżka, którą szedł tamten, wiodła prosto jak strzelił. Ale w lesie było tak ciemno, że nie widział nic nawet na krok przed sobą. Deszcz i ściekająca z drzew woda przemoczyły go doszczętnie. Już po kilku krokach koszula poczęła kleić się do ciała.

Długo trwała ta wędrówka. Nie widział już prawie nic. Miał nadzieję, że Jasiek nie zboczył ze ścieżki albo celowo nie wciągał go coraz bardziej w las.

Niespodziewanie Kozak wyszedł na niewielką polanę. Spoza splątanych konarów drzew przedostawało się tutaj nieco więcej światła. W jego blasku spostrzegł, że na drugim końcu pustej przestrzeni ktoś stoi. Ponura, wysoka postać okryta ciemnym płaszczem... Szawiłła dobył szabli. Ostrożnie począł podchodzić bliżej. Wiatr zatargał gałęziami drzew, postać poruszyła się nieco. Czekała na niego. To nie był Jasiek... Ktoś obcy. Ale kto?!

Szawiłła podszedł bliżej. Wolno, spokojnie. Nieznajomy poruszył się, chyba wyciągnął ręce, chcąc go pochwycić. A wtedy Kozak skoczył i ciął szablą na odlew. Chybił, bo ostrze nie napotkało na opór. Za to coś z wielką siłą ukłuło go w czoło, przejechało po wygolonym łbie, pozostawiając wilgoć. To mogło być tylko ostrze szabli albo pałasza... Szawiłła uskoczył w bok, padł i przeturlał się pod najbliższe z drzew. Nieznajomy jednak pozostał tam, gdzie stał. Kozak poczuł, jak ciężkie, grube krople wilgoci poczynają spływać mu po twarzy. To musiała być krew... Ostrożnie dotknął dłonią czoła i zdębiał. Nie był ranny. W ogóle nic mu się nie stało. Powoli wstał ubłocony, a potem podszedł do tajemniczej postaci i pchnął szablą. Przeszła na wylot, napotykając tylko słaby opór. Wyciągnął przed siebie dłoń i poczuł kłujące, ostre igiełki. Dopiero teraz zrozumiał, kto był jego przeciwnikiem i że o mało co nie rozsiekał jałowca...

- Trastia tebe mordowała - wyszeptał. Zdenerwowany ruszył dalej ścieżką. Niebawem drzewa rozstąpiły się znowu. Na tej pustej przestrzeni także było nieco więcej światła niż w lesie. W słabym blasku rozpoznał polanę, na której odkryli dół z potrzaskanymi kośćmi. Ostrożnie pochylił się nad nim i spostrzegł, że na krawędzi nasypu leżały nowe pokryte krwią piszczele... Nikt inny, tylko Jasiek wrzucił je do dołu.

Rozejrzał się dokoła. Nigdzie nie dostrzegł niemego sługi. Odwrócił się więc i szybkim krokiem ruszył w stronę karczmy.

6. Omyłka

Dydyński ostrożnie otworzył drzwi. Klucz zgrzytnął w zamku. Jacek obejrzał się niespokojnie za siebie, lecz z kuchni nadal dolatywało spokojne chrapanie karczmarza. Powoli pchnął odrzwia. Przyświecił sobie pochodnią, gdy wchodził do spiżarni. Była mała, długa, o niskim pułapie. Na ścianach wisiały wielkie połcie mięsa i słoniny. Ślad krwi, którego tropem szedł, skręcał w prawo. Tuż obok drzwi Dydyński dostrzegł wielki dębowy pieniek i wbity weń zakrwawiony topór.

Młody szlachcic podszedł powoli do ściany. Krwawy trop kończył się u niewielkiej klapy w podłodze. Gdy Dydyński pochylił się nad nią, usłyszał znowu przejmujące, ale ciche zawodzenie - jęk, jaki mógł wydobyć się tylko z ust człowieka poddanego największej, najsroższej męczarni. Jacek nie wiedział, co znajdzie na dole. Ciała zabitych? Poćwiartowane ludzkie zwłoki? Jednego był pewien - któraś z ofiar straszliwego karczmarza żyła jeszcze. Musiał jej pomóc. Dydyński nie sądził, rzecz jasna, że za tajemniczą klapą znajdzie uwięzioną pannę, a zwłaszcza dziewicę, bowiem tych ostatnich nie bywało już wiele w Rzeczypospolitej, czuł jednak, że musi tam wejść. Gdy ostrożnie dźwignął ciężkie wieko, dostrzegł schody prowadzące w dół. Ostrożnie począł po nich zstępować. Dotarł tak do niewielkich, zaryglowanych drzwiczek...

- Auuuu... Dauuuu... - ozwało się spod nóg. Serce Dydyńskiego zabiło głośno. Ostrożnie odsunął rygiel, a potem pchnął drzwi...

Pomieszczenie, do którego wszedł, przypominało izbę tortur. Na ścianach wisiały pęki biczów, batów i nahajów. Na środku komnaty znajdowało się duże drewniane łoże, przy nim zaś śruby, dyby, pasy i prasy katowskie. Na honorowym miejscu spoczywały hiszpańskie buciki, które na pewno nie służyły do zdobienia pięknych damskich nóżek. W kącie pomieszczenia spostrzegł klatkę ze szkieletem. Gdy wchodził, znienacka jęk się urwał. W szczelinę otwartych drzwi jednym krótkim susem buchnęła kocica... Dydyński rozejrzał się zaskoczony. Nie spodziewał się nawet, że źródłem tajemniczych dźwięków może być zwierzę... Dostrzegł na podłodze ślady krwi wiodące w kąt. Poszedł tam... Wór oparty o ścianę, wypchany czymś miękkim, był zakrwawiony. Dydyńskiemu przemknęło przez myśl, że są tam głowy ludzkie, ale gdy rozwiązał sznurek, spostrzegł leżącego na samym wierzchu martwego królika po katowsku, czyli bez głowy. Złapał się za swoją. Już wiedział, że doszło do wielkiego nieporozumienia...

- Co ty tu robisz, panie?! - zabrzmiał głos przypominający daleki grzmot. Dydyński się odwrócił. W drzwiach do izby tortur stał kat, trzymając w ręku tasak. Pan Jacek nie wątpił już, że w gorszych tarapatach nie był od dawien dawna.

- Jam myślał, że to złodziej! - warknął oberżysta. - A nigdym nie sądził, że szlachcic do cudzej komory może wejść i w cudzych rzeczach grzebać! I dlaczegoś mi, panie, moją kotkę Krócicę wypuścił?! Teraz z małymi mi wróci!

Dydyński milczał. Cofnął się, oparł o łoże tortur, a potem szybkim, stanowczym ruchem dobył szabli.

- Dawnom nie ścinał szlacheckiej głowy! - mruknął mistrz małodobry.

- Panie, panie, gdzie jesteś! - rozbrzmiało na górze wołanie Szawiłły. Dydyński odetchnął z ulgą. Na schodach zadudniły ciężkie kroki, a potem za plecami kata ukazał się Kozak trzymający w dłoniach pistolety.

- No cóż, gospodarzu - mruknął Dydyński. - Chybaśmy się pomylili. Wybacz. Wypada nam teraz podziękować za gościnę.

7. Dydyński skonfundowany

Długo stali nad odkrytym w lesie dołem. Deszcz już nie padał. Wyszło słońce, poranek jednak był mglisty i pełen wilgoci. Dydyński chmurnie spojrzał pod nogi. Zatrzymał dłużej wzrok na walających się w błocie kościach królików, zajęcy i bydła. Żadna z nich nie była kością człowieka.

- Do diabła, Szawiłła. Jak mogliśmy się tak pomylić?

Kozak nic nie odpowiedział. Dydyński zawrócił konia i ruszył dalej drogą. Miał nadzieję, że cała ta sprawa nie rozniesie się po okolicy i nie dotrze w Sanockie. W końcu mogło to wielce zaszkodzić jego reputacji. Jechał wolno, ale nawet nie zauważył, jak wyminął zarośnięty trawą nagrobek ukryty między gęstymi krzakami. Tylko Szawiłła dostrzegł małą kamienną tablicę na mogile. Ledwie udało mu się odczytać na wpół zatarty napis. Tomasz Wola... Tak, Kozakowi wydało się, że gdzieś już słyszał to imię i nazwisko. Jednak nie mógł przypomnieć sobie gdzie...

8. Tajemnica karczmarza

Wczesnym popołudniem kat zszedł znowu do swej ukochanej piwnicy. Miał nadzieję, że teraz nie będzie przeszkadzał mu żaden nieproszony gość. Rozsiadł się wygodnie przy katowskiej ławie, a potem z zakrwawionego wora, spod martwych królików, wydobył to, co pozostało jeszcze z Chwościka. Nieszczęsny kupiec urodził się chyba pod złą gwiazdą, skoro ledwie dwa dni temu zawitał do jego karczmy. Oberżysta obejrzał dokładnie kości i wątrobę, a potem sięgnął po kindżał, dłuto i młotek. W środku kości było coś, co od ponad stu lat okazywało się najcenniejsze dla niego: szpik. Wrzucony do alchemicznego odwaru czerwonej tynktury nadawał jej niebywałej mocy. A dla kata oznaczało to po prostu jeszcze więcej życia. Tak, oberżysta miał teraz naprawdę dużo pracy...

Nobile Verbum

1. Castrum doloris

To był pogrzeb wielkiego pana. Setki migocących świec rozświetlały wnętrze kościoła. Cienie przemykały wzdłuż kolumn, kryły się za pilastrami. Żółte światła płomieni wydobywały z mroków zarysy kamiennych epitafiów, nagrobków i posągów. Przydawały blasku portretom i rzeźbom - obrazom ukazującym dumnych mężczyzn i piękne, wyniosłe kobiety; aniołom wspartym na alabastrowych zdobieniach, i kamiennym czaszkom. Oświetlały płaskorzeźbę przedstawiająca szlachcica w żupanie z pętlicami, wspierającego się pod bok prawą ręką. Lewą podawał śmierci, która właśnie zapraszała go w tany.

Kościół pełen był szlachty, mieszczan i czeladzi. Ściany obite czarnym suknem tłumiły echa. Ośmiu hajduków w czarnych żupanach, przepasanym litymi pasami ze złotogłowiu, niosło do ołtarza prostą, drewnianą trumnę okrytą czerwona materią. Z boków szli członkowie bractwa ze świecami w dłoniach. Głowy ukryli w kapturach. Zawodzili cicho pogrzebową pieśń. Z tyłu podążali słudzy w deliach i kaftanach, niosący złotą buławę, rząd koński, szablę, kałkan i kamienną tarczę herbową...

To był prosty herb. Podkowa i dwa krzyże. Lubicz.

Za sługami postępował tłum szlachty. Jaśniały podgolone łby panów braci, mieszały się sumiaste wąsy, delie i ferezje, wilcze i niedźwiedzie kołnierze, żółte i karmazynowe barwy żupanów.

Dwaj starzy słudzy podtrzymywali młodą kobietę w czerni. Mimo żałoby postępowała ku ołtarzowi wyprostowana. Potknęła się, gdy trafiła nogą na szczelinę w kamiennej posadzce. Jeden z towarzyszących szlachciców wyciągnął dłoń, by jej pomóc, ale odepchnęła ją gwałtownym gestem.

Trumna spoczęła w strzelistym castrum doloris - na katafalku ozdobionym rzeźbionymi łbami orłów i wilków. Wysokie antyczne kolumny wznosiły się nad postumentem, wspierając łuk okryty czarnym kirem. Dwie rzeźby aniołów stykały się skrzydłami, a światło świec migotało na ich twarzach.

Gdy powiał wiatr, zamigotały płomyki świec. Wystrzeliły w górę i na białej ścianie cienie ułożyły się na chwilę w zarys sylwetki stającego dęba konia dosiadanego przez jeźdźca w rozwianym płaszczu...

Hajducy odstąpili, odsłaniając przybity do wieka portret trumienny.