121779.fb2 Czarna Szabla - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 26

Czarna Szabla - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 26

Kasztelan Ligęza.

To był wyniosły szlachcic z długą siwą brodą i błyszczącymi gniewem oczyma. Jego oblicze zdobiło kilka blizn wyniesionych z bitwy. Nawet po śmierci spoglądał na świat ognistym wzrokiem. Nikt i nic nie mogło ujść jego uwadze.

Członkowie bractwa śpiewali dalej. Ich głosy brzmiały smutno i żałobnie pod wysokim sklepieniem. Ściszali głosy powoli, delikatnie, aż wreszcie zapadła cisza przerywana dalekim zawodzeniem wiatru.

Chrapanie konia, łoskot kopyt!

Jeden z ministrantów rozejrzał się trwożliwie. Nie, zdawało mu się. W kościele panowała cisza.

Przed castrum doloris wystąpił siwy ksiądz.

- Panie kasztelanie Ligęzo!

Wiatr zawył wokół kościoła. W bocznej nawie huknęły niedomknięte okiennice.

- Panie kasztelanie Ligęzo - powtórzył głośno duchowny - z prochu powstałeś i w proch się obrócisz. Przychodzisz do Pana naszego nie w delii karmazynowej i na koniu z rzędem, nie z szablą i w zbroi błyszczącej, lecz nagi i bezbronny. Oto zakończyłeś tułaczkę życia swego, porzuciłeś godności, splendory i urzędy. Za wszystkie grzechy odpokutujesz, a ród twój nigdy już do chwały nie będzie powołany.

Kamienna tarcza z herbem Lubicz upadła z łoskotem na posadzkę. Pękła na trzy części; jej okruchy rozsypały się przed castrum doloris. Z trumiennego wieka, z sześciokątnego portretu, patrzyła na nie twarz kasztelana halickiego Janusza Ligęzy, starosty bracławskiego, dolińskiego, kątskiego, dynowskiego, biłgorajskiego, mereczyckiego...

Buława padła z hukiem na posadzkę przed trumną. Po niej upadł kałkan. Potem żelazna tarcza, rząd koński, pałasz, rapier... Wysoki hajduk podniósł nad głowę karabelę. Jednym szybkim ruchem złamał ją wpół i cisnął przed oblicze martwego kasztelana.

Nikt się nie odzywał. Było tak cicho, że wszyscy słyszeli skwierczenie świec. Ksiądz odstąpił od trumny. Światła przygasły.

Nagle rozbrzmiały końskie kopyta. Łoskot zbliżał się, potężniał. Wreszcie zabrzmiał pod samymi wrotami świątyni. A wówczas wszyscy powoli, jak we śnie, odwrócili się w stronę wejścia.

Pomiędzy kolumnami stał wielki kary koń o ognistych oczach. Dosiadał go ogromny jeździec w czarnej zbroi i porwanym płaszczu. W ręku trzymał czarną szablę.

Jeździec ruszył. Koń szedł stępa, chrapiąc głośno, rżąc i bocząc się. Podkowy uderzały miarowo o posadzkę, wywołując pod sufitem grzmiące echa, budząc dreszcz przerażenia. Nikt nie śmiał się poruszyć... Aż wreszcie jeden z hajduków drgnął. Wpatrywał się w jeźdźca, a jego ręka sama sięgnęła do opartego o ścianę półhaka...

Koń ruszył skokiem. W huraganowym pędzie pomknął do ołtarza, krzesząc iskry podkowami. Gdy wpadł do lepiej oświetlonej części świątyni, na szmelcowanej zbroi jeźdźca zabłysły błękitne lilie. Rumak skoczył ku castrum doloris, jeździec osadził go przed trumną, stanął w strzemionach i ciął w portret trumienny kasztelana. Cios był potężny. Łatwo oderwał blachę od wieka i rzucił w kąt, prosto w ciemną czeluść otwartej krypty. Jeździec potoczył wzrokiem po obecnych. Nikt nie widział jego twarzy ukrytej pod ciężką przyłbicą niemieckiego hełmu.

- Czart! Diabeł! - ozwały się wrzaski z ław. - Czarny jeździec!

- Górze nam!

- Brać go! Brać go!

Huk wystrzałów ozwał się grzmotem pod sklepieniem świątyni. W nawach i za ławami zalśniły błyski pistoletów i samopałów. Kule zagwizdały wokół czarnego. Okrzyki i jęki buchnęły aż pod sufit, a tupot stóp zmieszał się z brzękiem broni. Od głównej nawy pędzili już hajducy z szablami, czeladź z włóczniami i halabardami. Od strony kaplic załomotały podkute buty szlachetnych panów braci, zabłysły obnażone szable i pałasze. Kto żyw pędził do ołtarza.

- Dalej, otoczyć go! Brać czarta! Na pohybel!

Nadbiegający hajduk kasztelana pchnął w brzuch konia partyzaną. Kary rumak zatańczył na zadnich nogach, obrócił się w miejscu, unikając ataku. A potem skoczył w przód, obalając przeciwnika. Czarna szabla opadła ze świstem i rozrąbała pierwszą głowę. Koń zarżał głośno, a potem rzucił się w wir walki. Jeździec zwrócił go w lewo. Szybko jak błyskawica obrócił broń piórem w dół, odbił cięcie wymierzone w bok konia, a potem chlasnął przeciwnika po szyi. Szlachcic w żółtym żupanie zacharczał, padł na posadzkę, wprost pod kopyta, a koń stratował go i skoczył, roztrącając tych, którzy stali najbliżej.

Czarny pochylił się w siodle. Rozdawał ciosy z szybkością błyskawicy, z siłą pioruna siał śmierć i zniszczenie. Wrogowie cisnęli się zewsząd, chcąc go otoczyć, przyprzeć do muru, trafić ostrzami rohatyn. Lecz on nie dawał do siebie dostępu. Niewrażliwy w zbroi na ciosy, pędził jak wicher po posadzce. Młody pachołek chwycił go za lewy naramiennik, uwiesił się na nim, chcąc ściągnąć z siodła. Lecz jeździec szybko pchnął szablą pod pachą i wbił mu ostrze prosto w serce.

Inny sługa wzniósł arkebuz do strzału. Czarny dopadł go, nim zdołał opuścić kurek na panewkę, i szybkim cięciem pozbawił życia. Opadająca rusznica wypaliła w powietrze, kula pomknęła w mrok, trafiła w skrzydło anioła, odłupała je, strąciła na posadzkę.

Szlachta, hajducy i łyczki rozbiegli się w panice. Czarny jeździec obrócił się wkoło, w bitewnym szale szukając przeciwników. I znalazł! Od strony kaplicy szedł nań ksiądz z krzyżem i kropidłem w dłoni.

- Duchu nieczysty, diable wcielony! Zgiń, przepadnij!

Ksiądz chlusnął wodą święconą na jeźdźca. A w tej samej chwili kary wierzchowiec stanął dęba, uderzył kopytami duchownego, a ten padł w tył, rąbnął głową o ozdobny pilaster, osunął się na ziemię. Krew trysnęła na marmury, na epitafia i chorągwie żałobne.

Koń cofnął się, rżąc i kwicząc. Wpadł tyłem na trumnę, zepchnął ją z katafalku, uderzył w świece, przewrócił je z trzaskiem. Lekkie draperie i ciężkie aksamity zajęły się od razu. Płomienie strzeliły wysoko w górę. Podniosły się aż pod sufit, zahuczały...

Jeździec zwrócił konia ku ławom. Widać miał jakiś ukryty cel. W kościele zapanował chaos. Wszyscy krzyczeli, uciekali lub chwytali za broń. Draperie i obicia zajmowały się coraz jaśniejszymi płomieniami.

Czarny skoczył w tłum, przewracając z hukiem kolejne ławy. Stary szlachcic wypalił mu wprost w piersi. Lecz choć skałka skrzesała iskrę... pistolet nie strzelił!

Jeździec ciął szablą, a starzec cofnął się, wpadł z krzykiem w otwartą czeluść katakumb i stoczył się po schodach w głąb krypty.

Ogromny rumak skoczył w przód, a potem zarżał wstrzymany silną ręką.

Zatrzymał się przed smukłą postacią odzianą w czerń.

Niewiasta podniosła wzrok. W jej oczach był na początku gniew, potem lęk, a na końcu przerażenie. Z tyłu, przy ołtarzu, buchnęły piekielne ognie. Strzeliły wysoko, przedostały się przez okna i zachłannie zajęły dach absydy kościoła. Płomienie rozprzestrzeniały się szybko, ogień strzelił w górę słupami.

- Gore! Gore! - ozwały się krzyki. Kto żyw rzucił się do ucieczki. W panice wyważono boczne drzwi. Fala uciekających poczęła przepychać się do wyjścia, tratując i depcząc leżących.

Niewiasta krzyknęła ze strachu. Odwróciła się, zaczęła biec. Czarny jeździec dopadł ją w dwóch susach. Przechylił się w siodle, puścił szablę, która zwisła na temblaku, chwycił uciekającą wpół i podniósł z ziemi. Przerzuciwszy ją przez przedni łęk kulbaki, ruszył galopem do wyjścia.

Był już blisko drzwi, może o krok od wyjścia. Za sobą miał zniszczenie i łunę pożaru. Przed sobą - drogę do wolności.

Przeskoczył przez otwarte wrota i wypadł na zewnątrz. Wstrzymał konia. W rozwartej furcie kościelnej stał biały dzianet. Zagradzał drogę. W husarskiej kulbace siedział szlachcic w wysokim kołpaku i delii narzuconej na kolczugę.

2.Pod szubienicą

Szli przez mrok, nie widząc swoich twarzy. Noc była ciepła, duszna i ciemna. Z łąk i moczarów podnosiła się gęsta mgła, spływała po zboczach wzgórz, gęstniała w wykrotach i wąwozach.

Władczym ruchem przyciągnął do siebie dziewkę. Szarpnął guzy, rozerwał zapięcie kontusika, brutalnie rozchylił gorset i chwycił, nagie piersi Nastki. Pisnęła i odskoczyła w tył, wyrwała się z uścisku. Zezłoszczony podkręcił długiego wąsa i chwycił ją za ramię.

- No, chodź, głupia - warknął. - Złotem zapłacę!

- Nie tak zaraz, jasny panie - szepnęła. - Dam, jak tylko w las wejdziemy.

- Czego się boisz?!

- Straszno tu. - Rozejrzała się dokoła. - Tumany idą...

Zerknął za siebie. Wozy Rokickiego, w których mieścił się najlepszy objazdowy zamtuz w Ziemi Przemyskiej, pozostały daleko z tyłu. Niecierpliwie popchnął ladacznicę w stronę majaczących we mgle drzew. Do diabła, cóż to miało znaczyć! Ta zwykła dziewka, która oddawała wdzięki za garść szelągów, śmiała opierać się jemu - kasztelanicowi Ligęzie, staroście lubaczowskiemu!

Chwycił ją za kark, przyciągnął do siebie, pocałował rozchylone usta, a potem począł brutalnie ściągać z niej kontusik. Broniła się przez chwilę, ale potem uległa. Zerwał z ramion delię i rzucił ją na ziemię, położył Nastkę na niej, odczepił szablę z rapci i począł zrywać z dziewki resztę ubrania. Dyszała ciężko, jednak nagle zesztywniała mu w ramionach.

- Tam! Tam we mgle - wyszeptała i szarpnęła się wstecz.

- Co, do czarta?!

Porwał się na nogi. Zdawało mu się, że gdzieś w białych tumanach zarżał koń. Ligęza rozejrzał się dokoła. Mgła otulała ich jak szczelny płaszcz, tłumiła dźwięki, dławiła w gardle. Przesłyszał się. Już chciał opaść znowu w ramiona Nastki, gdy usłyszał łoskot kopyt.