121779.fb2 Czarna Szabla - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 27

Czarna Szabla - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 27

Koń biegł przez mgłę. Głuche dudnienie to zbliżało się, to oddalało. Starosta zapałał gniewem.

- Jasiek, chłopski synu, odezwij się! Cisza.

- Jasiek! Szelmo! Przecie słyszę, że to ty!

Łomot kopyt zbliżał się, Ligęza posłyszał głęboki, mocny oddech rumaka, ale we mgle i ciemności nie było nic widać. Szlachcic usłyszał cichnący stukot... Koń się oddalał.

- Jasiek, do kroćset! Sto rózeg weźmiesz na grzbiet. Więcej niźli wtedy, kiedy ziewnąłeś na mszy!

Rumak gdzieś przepadł. Starosta myślał, że już wszystko ucichło, ale znowu usłyszał rżenie. W tym dźwięku dobywającym się z końskiej gardzieli było coś, co sprawiło, że poczuł ciarki na plecach. Nastka rozglądała się przerażona.

Wyciągnął z pochwy szablę i ruszył tam, gdzie słyszał dziwne odgłosy. Mgła pochłonęła go całego, nakryła powłóczystym welonem, otuliła w uścisku.

Tętent kopyt ozwał się blisko. Koń zarżał znowu - widocznie denerwował się poskromiony żelazną ręką jeźdźca.

Ligęza poczuł się niepewnie. Cóż to mogło znaczyć? Kto naigrawał się z niego we mgle...

Postąpił jeszcze dwa kroki do przodu i znieruchomiał. Stanął wpatrzony w to, co wyłaniało się z oparu.

Przed nim stała stara szubienica. Trzy poczerniałe ze starości drewna. Gruby, nasmołowany postronek kołysał się wolno, a na jego końcu... Na końcu zwisało wyschnięte, wypatroszone ścierwo ogromnego wilka.

Ligęza poczuł ucisk w gardle. Pycha, duma i gniew uleciały zeń w jednej chwili. Poczuł, że pot cieknie mu zimną strużką po grzbiecie.

Jeździec!

Obok wilczego ścierwa stał jeździec... Jego ciało osłaniała czarna zbroja. Na głowie miał hełm z przyłbicą. Ligęza usłyszał świst klingi dobywanej z czarnej pochwy.

Czarny wierzchowiec ruszył skokiem. Starosta usłyszał jego chrapanie tuż nad sobą, zobaczył błysk obnażonego ostrza, w którym odbijał się wąski sierp księżyca.

Pędził przez chaszcze, potykał się o kamienie, plątał w wysokich trawach, wpadał na krzaki. Jeździec gnał za nim. Ligęza bał się odwrócić, bał się stawić mu czoła. A strach był uczuciem zupełnie obcym jego duszy. Za sobą czuł oddech karego konia i zimną śmierć ukrytą w lśniącym ostrzu. Znienacka zbocze rozstąpiło się pod nim. Stoczył się po ostrych kamieniach na dół, rozdzierając adamaszkowy żupan i hajdawery. Czuł, jak coś lepkiego spływa mu po karku, oblepia czoło... Krew.

Potknął się o korzenie uschniętego dębu, przewrócił, przekoziołkował, ale wstał i stawił czoła zagrożeniu. Jednak gdy dojrzał ogromnego konia pędzącego na wprost, z jego ust dobył się skowyt. Czarny jeździec uczynił pałaszem świszczącego młyńca wokół swego boku, a potem zniżył broń do cięcia. Błysk stali!

Odblask światła padł na pobladłą i zakrwawioną twarz Ligęzy... Kary koń wpadł z rozpędem na kasztelanka. W ostatniej chwili szlachcic odwrócił się, chciał jeszcze uciekać, choć uchylić się przed ciosem, ale na próżno!

Pałasz ciął ze świstem, odrąbując prawy bark i ramię z szablą. Czarna krew trysnęła na pień dębu, na krzaki i chaszcze. Odrąbana ręka upadła w drgawkach, zaciśnięta kurczowo na nabijanej klejnotami rękojeści karabeli. W nocnej ciszy rozległo się wycie. Las odpowiedział echami, a potem słychać było tylko rżenie konia, oddalający się stukot kopyt i zapadła cisza.

3.Eques polonus sum

Zwodzony most opadł z hukiem. Wjechali w mroczną czeluść bramy, a dudnienie kopyt na drewnianych balach rozbrzmiało pod sklepieniem głośnym echem. Jacek Dydyński spojrzał w górę. Wysoko nad przejściem dojrzał kamienną tablicę herbową z Lubiczem. Była pęknięta. A może tylko mu się zdawało...

Wjechali na wąski, ciasny dziedziniec sidorowskiego zamku. Wysoko w górze niebo zasnuwało się mrokiem. Ciężkie deszczowe chmury przesłoniły księżyc i gwiazdy.

- Ot, szczęście, panie kochanku, żeśmy zdążyli - wysapał Anzelm Nietyksa. - Inaczej, panie kochanku, nocowalibyśmy w polu.

- A to dlaczego?

- Pan kasztelan bramy zamykać każe. I nikt po zmierzchu do zamku wkroczyć nie może.

Dydyński się rozejrzał. Na murach stali hajducy, a na wieży płonęły pochodnie.

- Boi się? Czego?

- Wszystko, panie kochanku, we właściwym czasie - wysapał Nietyksa i zlazł z konia. - Jeszcze poznasz, panie kochanku, rzeczy, które wiele ci wyjaśnią.

Dydyński zeskoczył na ziemię. Rzucił wodze pachołkowi.

Nietyksa, kołysząc się, ruszył przodem. Prawą nogę miał drewnianą. Jak sam powiadał, urwała mu ją w bitwie kula z falkonetu.

W bitwie, czyli, jak domyślił się Dydyński, w czasie jednej z prywatnych wojen, jakie jeszcze kilka lat wcześniej na Rusi Czerwonej toczyli Ligęzowie.

Nietyksa zatrzymał się nagle. Zaklął, bo drewniana noga uwięzła między kamieniami. Bezskutecznie szarpał nią w przód i w tył.

Dydyński pochylił się, chwycił drewniany bal, wyrwał kulasa ze szpary, podtrzymał Nietyksę.

- Okucie sobie, waszmość, spraw. Jak cię małżonka zdybie z dziewką, nie uciekniesz przed nią daleko.

- Całe życie od niej uciekałem i uciec nie mogłem. Choć nawet drewnianego kulasa nie miałem. Świeć, Panie, nad jej grzeszną duszą.

Ruszyli w stronę schodów.

- Litościwy jesteś, panie rębajło - roześmiał się Nietyksa. - A może też, panie kochanku, żałujesz tych wszystkich... khe, khe, khe, panów braci, których usiekłeś, co?

- Tak jest - powiedział twardo Dydyński. - Żałuję.

- Odmawiasz różańce za swoją duszę?

- Nie. Nigdy.

- A za dusze tych, których zabiłeś?

- Wieczności by nie starczyło.

Weszli na krużganek po kamiennych schodach. Przed wielkimi, nabijanymi bretnalami drzwiami do komnat kasztelana stało dwóch hajduków i wysoki szlachcic w lisim kołpaku. Wystarczyło, że pan Jacek spojrzał na przymrużone oko, przeciętą prawą brew i bliznę na czole, a od razu rozpoznał starego i raczej złego znajomka.

- O, pan Zaklika, banita i infamis! Czołem biję!

- Dydyński?! - wycharczał szlachcic. - Co tu robisz?

- Z wizytą, panie kochanku, przyjechał - zagadał Nietyksa. - To gość pana kasztelana.

- Gość w dom, bies w dom - wymamrotał Zaklika. - No, mości kawalerze, tak myślę, że znajdziemy sposobność do pogadania o naszych dawnych sprawkach. A teraz szablę oddaj, skoro do kasztelana wchodzisz.

Dydyński zawahał się, ale Nietyksa położył mu dłoń na ramieniu.

- Takie u nas prawo ostatnimi czasy. Kto do kasztelana ma sprawę, broń oddaje.

Dydyński odpiął z rapci swoją czarną serpentynę i podał Zaklice.