121779.fb2
- Golskiej poniechałem, ze Stadnickimi mam zastaw. Herburt już w piekle, a Drohojowski zabity przez ludzi kasztelana przemyskiego...
- A Tarnawski? - wtrącił Nietyksa.
- Tarnawski nie ośmieliłby się na coś takiego. Zresztą on już umiera.
- A Wierusz...? - wtrącił cicho klucznik.
- Mości panie - zwrócił się kasztelan do Dydyńskiego - mój sługa wskaże ci komnatę. Kiedy wyruszysz ścigać zabójcę?
- Za kilka dni. Najpierw muszę się rozejrzeć.
- Za dwa dni poluję w ostępie na niedźwiedzia. Zapraszam.
Dydyński wstał i skłonił się. Nietyksa ujął go za ramię i poprowadził do drzwi.
- Chcę porozmawiać z kimś, kto ostatni raz widział tego czarnego jeźdźca - powiedział Dydyński. - Jest ktoś taki?
- Jasiek, pachołek pana Aleksandra, świeć, Panie, nad jego grzeszną duszą. Każę mu przyjść do twej izby.
Wyszli z komnaty. Kasztelan nawet nie spojrzał na nich. Zakliki nie było już przed drzwiami. Hajduk podał panu Jackowi szablę. Potem Nietyksa poprowadził gościa przez sale i krużganki. Zamek sidorowski był przestronny i bogaty. Dydyński widział piękne gdańskie meble, tureckie makaty, dywany i obrazy... Spoglądały nań wyblakłe oblicza z portretów. Nietyksa zatrzymał się.
- Nieszczęście spadło na pana naszego - powiedział nagle. - Gniazdo sidorowskie zostało bez dziedziców i następców. Po paniczach pozostał tylko portret.
Dydyński spojrzał na ścianę. W świetle świec dostrzegł obraz przedstawiający dwóch młodych mężczyzn w cudzoziemskich strojach. Widocznie był to obraz namalowany w czasach, gdy młodzi Ligęzowie wojażowali po Europie i mieli jeszcze głowy na karkach.
- Oto młodszy syn kasztelana, Samuel, i starszy, Aleksander - mruknął Nietyksa. - A teraz pozostała tylko panna Ewa. Odziedziczy splendory i dukaty. Poznasz jeszcze tę pannę, panie bracie. Jeno głowy nie strać dla niej, bo gładka.
Dydyński patrzył na portret. W migotliwym świetle świecy trzymanej przez Nietyksę oblicza młodych Ligęzów wyglądały blado. Obraz zdawał się być nierówno przycięty - nie wiedzieć czemu postaci obu młodzieńców znajdowały się przy prawej krawędzi malowidła.
- Prowadź do komnaty - mruknął Dydyński.
4. Jasiek
Przed drzwiami komnaty czekał na Dydyńskiego młody sługa kasztelana. Czapką ozdobioną trzęsieniem i pękiem sokolich piór skłonił się aż do samej ziemi.
- Oto Jasiek - rzekł Nietyksa. - Pan kasztelan oddaje ci go do posług. Widział jeźdźca w chwilę po tym, gdy zabił świętej pamięci kasztelanka Aleksandra.
Jasiek wyglądał dokładnie tak, jak powinien wyglądać pachołek. Był szczupły, rumiany na gębie, odziany w krótki zielony żupan zapinany na guzy.
- Blisko byłeś zabójcy, gdy usiekł imć pana Aleksandra?
Pachołek skłonił się jeszcze niżej.
- Pan Aleksander z dragonką do lasu poszedł. Mnie czekać między ulicznicami kazał. Czekam ja i czekam, aż tu słyszę - łomot kopyt. Pomyślałem ja sobie zaraz, że - gwałtu - coś z moim panem nie tak. Skoczyłem konno we mgłę, aż tu nagle coś wielkiego jak nie hycnie na mnie! Tuż obok czarny jeździec przemknął. Bies prawdziwy! Myślałem za czartem gonić, ale jakże to tak?
Jeszcze się odwróci i człeka zadusi. - Jasiek przeżegnał się nabożnie.
- Jak wyglądał?
- Jechał na wielkim koniu. Miał czarną zbroję jak rajtarzy jego królewskiej mości, com ich w Krakowie widział... A na zbroi miał lilie srebrne wyrysowane, w ręku pałasz. Oblicza nie pokazał, czart jeden, bo miał na twarzy hełm z przyłbicą, wielki jak dzwon w kościele Bernardynów we Lwowie. Albo kopuły na zamku w Wiśniczu...
- Zaraz, zaraz, widziałeś go tylko przez chwilę i pamiętasz tyle rzeczy? A mówiłeś jeszcze, że mgła była!
- Nie wiem, panie. Jakoś tak pamiętam.
- Ludzie różne rzeczy gadają - mruknął Nietyksa. - Powtarza, co na targu słyszał.
- Jak ty myślisz, Jasiek? Ten czarny jeździec to człowiek czy upiór?
- Upiór, panie, jako żywo. Ja słyszałem, jak baby w Podhajcach mówiły, że to kara za grzechy nasze. Za to, że nasz kasztelan jegomość często innym panom szlacheckie słowo dawał i nie dotrzymywał.
- Idź do czeladnej. - Dydyński klepnął pachołka w ramię. Jasiek skulił się i jęknął.
- Co ci jest?
- Trzydzieści rózeg wziął u kuny, z pana kasztelana łaski - wtrącił Nietyksa.
- Za co?
- Bóg raczy wiedzieć. - Jasiek spuścił wzrok. - Za hardość, pan kasztelan powiedzieli. Za to, że głowę za wysoko noszę.
- A nosisz?
- Nie wiem.
- Tyś szlachcic czy chłop? Jasiek milczał. Skłonił się nisko.
- Chłop, panie - wyszeptał i dwie łzy stoczyły mu się po policzkach.
- Idź do czeladnej - mruknął pan Jacek. - A jutro skoro świt do posługi przychodź... I nie bój się - dodał cicho. - Nie będę cię bił.
5. Amor i demon
Różne są odmiany jesieni. Jest jesień włoska, ciepła i słoneczna. Jesień francuska, pełna dojrzewających winogron, jesień obfitości i zbiorów. Jesień inflancka - szara, ponura i smutna. Jesień multańska, gorąca, pełna zaduchu i pyłu.
Jednak najpiękniejsza jest złota polska jesień.
Tak przynajmniej myślał pan Dydyński, ruszając na kasztelańskie polowanie w Beskidzie.
Był początek października. Lasy i pola pokryły się złotem, a drzewa gubiły żółte liście, które padały na dywan utkany z traw, kwiatów i ziół. Niebo nad górami było błękitne i spokojne. Potoki szumiały cicho wśród kamieni, a pod wieczór z wykrotów i leśnych ostępów podnosiły się pierwsze jesienne mgły. W taki czas zwierz wychodził z pól i lasów, dziki ryły pod dębami, gęsi ciągnęły w kluczach na południe. Na stokach Beskidu pasły się stada saren, zające kryły się po krzakach, wilki podchodziły pod ludzkie siedziby. Więc kto tylko czuł się szlachcicem, ten wyruszał wraz z gośćmi i służbą w knieje, spuszczał ze smyczy charty i sfory ogarów lub chwytał się cieszynki czy guldynki. Zapuszczał się w ostępy z łukiem i oszczepem, szczwał zające, tropił wilki, łosie i jelenie. Polował z sokołem na podniebne ptactwo, chadzał z siecią na niedźwiedzia lub zastawiał sidła na lisa.
Jednakże tego wieczoru Dydyńskiemu nie było w głowie polowanie.
Kasztelanka...
Gdy zajął wskazane przez borowego stanowisko za kępą pożółkłych zarośli, wyciągnął broń i przyczaił się, usłyszał za sobą stukot końskich kopyt. Odwrócił się i zobaczył młodą pannę na białym dzianecie. Ubrana była po męsku - w żupanik, delię i kołpak, spod którego wymykały się pasma ciemnych włosów. Podjechała bliżej, patrząc Dydyńskiemu prosto w oczy, a potem zeskoczyła na ziemię. Poprawiła bandolet na ramieniu. Przez ten czas pan Jacek zdołał dostrzec jej piękne szare oczy, małe, ale pełne wargi, wąskie brwi i drobne nozdrza ściągające się jak u rasowej klaczy.