121779.fb2 Czarna Szabla - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 30

Czarna Szabla - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 30

- Witam, panie Jacku.

- Waćpanna - Dydyński skłonił się i zdjął kołpak - jesteś zapewne Ewą Ligęzianką, córką imć pana kasztelana halickiego, dobrodzieja mojego, o której urodzie i wielkiej mądrości nieraz słyszałem?

- Widzę, że waszmość władasz równie dobrze szablą co dowcipem. Czy i kobiety zdobywasz tak łatwo jak trofea na polowaniu?

- Niewiasty podbijam dwoma sposobami - odparł Dydyński - szablą i poezją. Poezją zdobywam serce, a szablą przepędzam trubadurów, którzy są lepsi ode mnie w rymowankach niż w szermierce. Cóż waćpannę do mnie sprowadza?

- Byłam ciekawa, czy tak znamienity myśliwy upolował już wilka, a może niedźwiedzia?

- Ja poluję na jeszcze grubszego zwierza, mościa kasztelanko.

Ewa uśmiechnęła się lekko. Obeszła dokoła gruby pień drzewa, dotykając go lekko palcami.

- Wiem, panie Jacku, na kogo polujesz. Galopuje na karym koniu, a za każdym razem, gdy się pojawi, spada czyjaś głowa.

- Głupio robi. Gdybym był jeźdźcem, nie polowałbym na mężczyzn.

- A na co?

- Na... łanie. Roześmiała się cicho.

- Czy jeździec nie jest kimś, komu pan kasztelan odmówił ręki waćpanny?

- Gdyby któryś z nich był tak odważny, dałabym mu się porwać... Pan ojciec chce wydać mnie za magnackiego syna. Dla takich za ciężka jest rajtarska zbroja i pałasz. Nie wiesz, panie Jacku, jak nudne jest życie na dworskich salonach. Ty, mości Dydyński, robisz, co lubisz: chcesz - żyjesz, chcesz - umierasz! A ja ciągle widzę uniżone uśmiechy gładkich panów i tęsknię do wolnego życia. Takiego, jakie ty wiedziesz...

- Takie życie szybko się kończy. W bójce, w karczmie, na gościńcu, pod kopytami koni. Od tatarskiej strzały. Albo na pohańskich galerach. Albo pod toporem kata...

- A wiesz, panie Jacku, dlaczego tu przyszłam? Chciałam odnowić znajomość. Ciągle wspominam, jak przed laty przyjeżdżałeś do mego ojca, do zamku w Podhajcach.

- Nie pamiętam.

- Nie zwracałeś na mnie uwagi... A tak naprawdę, panie Jacku - oparła się policzkiem o jego ramie, tak że szlachcica przeszył dreszcz - przyszłam do ciebie, bo wiem, że on uderzy znowu. Przyjdzie po moją duszę.

- Po ciebie? Dlaczego?

- Jestem ostatnia z rodu. Ratuj mnie, panie Jacku... Ocal przed nim. Mój ojciec kiedyś umrze. A wtedy potrzeba mi będzie kogoś silnego. Kogoś jak ty...

- A Zaklika?

- To zwykły infamis i banita. Zaklika? Któż to jest Zaklika?

- To mój wróg. Pociąłem go w pojedynku.

- Ale to nie Dydyński. Nie ty...

Z dala rozległo się granie rogów. Zaraz potem zachrzęściły gałęzie i krzaki za Dydyńskim i Ligęzianką. Nadciągał kasztelan, a z nim Nietyksa, Zaklika i kilku pachołków. Ligęza trzymał w ręku rusznicę. Zaklika wyciągnął bandolet, spojrzał niechętnie na Dydyńskiego i kasztelankę.

- Obława ruszyła! - zakrzyknął kasztelan. - Niedźwiedź jest w ostępie przed nami. Na konie siadajcie, bo jak w szał wpadnie, odbiec nie zdążycie!

Dydyński pomógł wsiąść Ewie, a potem wskoczył na kulbakę, przygotował półhak, nakręcił zamek. Z daleka przez puszczę niosło się granie rogów, łoskot kijów i nawoływanie osaczników.

- Wyjdzie ku nam! - wydyszał Nietyksa. - Żebym tak był w młodych latach, poigrałbym sobie z misiem oszczepem.

Rozjechali się i ukryli za krzakami. Wysoki, groźny ryk rozbrzmiał blisko. Zaraz po nim rozległo się ujadanie psów.

Dydyński czekał w napięciu. Przed nimi był leśny ostęp przesłonięty pożółkłymi krzakami - głęboki jar porośnięty drzewami, poprzegradzany zbutwiałymi pniami, zarośnięty chrustem, zawalony kamieniami. Coś kotłowało się w głębi wąwozu. Ujadanie psów stało się bliższe. Szelest i łoskot rozbrzmiały nieopodal. Niedźwiedź się zbliżał...

Wszystkie lufy skierowały się ku wylotowi wąwozu.

Niedźwiedź? Dydyński słyszał wyraźnie łoskot końskich kopyt... Ale jak to? Skąd...

Z błyskiem światła odbitego od szmelcowanej zbroi... Z łoskotem kopyt i chrapaniem ogromnej karej bestii w kropierzu... Spod baldachimu złotych liści wypadł czarny jeździec w rozwianym płaszczu. Szybko przemknął między drzewami.

Wrzaski, krzyki...

Błysk, huk i dym przeorały polanę. Jednak kule ominęły jeźdźca. Szybko jak we śnie upiór pomknął tam, gdzie stał kasztelan. Dydyński usłyszał potężniejący łoskot kopyt, a potem świst powietrza przecinanego ostrzem rajtarskiego pałasza. Jacek cisnął w bok półhak, chwycił za szablę i wichrem pomknął za napastnikiem.

Nie zdążył!

Upiór jak burza wpadł na pobladłego Ligęzę, zatoczył pałaszem świszczącego młyńca i ciął!

Kasztelan zdążył się zastawić. Koń pod nim stanął dęba, Ligęza opadł w tył, na plecy, a walący się z nóg wierzchowiec przygniótł go swoim ciężarem.

Czarny rycerz ściągnął wodze, jego rumak wspiął się, zatańczył na tylnych nogach. Upiór rozejrzał się, jego oczy ukryte za szparami przyłbicy spojrzały w prawo, w lewo...

- Do broni! Bić! - ryknęło kilka głosów.

Sługa kasztelana przyskoczył bliżej, wzniósł rohatynę nad głowę i pchnął w bok czarnego. Ostrze ześliznęło się po zbroi, a jeździec skoczył w przód, zamachnął się i ciął pachołka prosto w łeb. Obrócił się; z tyłu runął nań Barszczewski - zaufany klient Ligęzy. Od razu ciął szablą w twarz osłoniętą przyłbicą. Ostrze zabrzęczało, ześliznęło się po hełmie, jeździec odbił kolejne cięcie szlachcica, a potem błyskawicznie przeszedł z zasłony do zwodu, wbił ostrze w pierś Barszczewskiego, popchnął głębiej i przebił go na wylot. Szlachcic zacharczał, zwisł bezwładnie w kulbace, a potem zwalił się na ziemię.

Upiór rozejrzał się dokoła.

Z lewej dopadł go Zaklika, z prawej Dydyński. Obydwaj cięli niemal jednocześnie. Jednak jeździec odbił uderzenie Dydyńskiego, a cios Zakliki przyjął na zwinięty płaszcz z boku.

Zaklika ponownie wzniósł broń do cięcia. Jeździec zastawił się, a wówczas szlachcic uderzył. Szybko i płynnie przerzucił broń do lewej ręki.

To była niesamowita sztuczka.

Gdyby tak walczył w czasie pojedynku z Dydyńskim...

Ostrza minęły się, lecz w tejże chwili kary koń skoczył w bok, rozdzielając walczących. Czarny jeździec zamarł na chwilę, jak gdyby znalazł to, czego szukał.

Kasztelanka!

Pobladła, szarpała wodze wierzchowca, kłuła go ostrogami. Jej biały dzianet zarżał i popędził galopem poprzez knieję. Upiór skoczył za nią. Kary koń zachrapał i pomknął jak burza. A za nim, kilka kroków z tyłu, leciał z rozwianą grzywą husarski rumak Dydyńskiego.

Drzewa migały im przed oczyma, kamyki i piach spod kopyt siekły twarze. Wypadli na długą polanę zasłaną żółtymi liśćmi, zarośniętą wyschłymi trawami. Wierzchowiec Dydyńskiego nie zdołał zbliżyć się ani na krok do karego rumaka. Za to czarny jeździec z każdym susem przybliżał się do białego dzianeta.

Kasztelanka krzyknęła. W porywie rozpaczy chwyciła za pistolet, odwróciła się w kulbace i wypaliła w stronę ścigającego ją rycerza!